2015-10-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| O jeden krok od... cross maraton Pustyni Błędowskiej (czytano: 965 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://rango.pl/lan-handret-percent-pustynia/
Plan był doskonały, przemyślany, dopracowany w szczegółach, w trzech słowach można by go opowiedzieć: przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem… i faktycznie było veni, vidi, niestety zabrakło tym razem vici.
W tym roku pustynia pokazała swoje prawdziwe oblicze. Po nieoczekiwanym sukcesie w zeszłorocznym maratonie i po solidnie przebieganym okresie zimowo – wiosennym, pomimo problemów z kontuzją i brakami w treningach szybkościowych optymizm był wielki i wydawał się całkiem uzasadniony. Sukces w ultramaratonie GoToHell jeszcze poprostował zwoje w rozumie i nawet wyraźny zjazd w półmaratonie puckim nie zachwiał moim optymizmem przed drugą potyczką z Pustynia Błędowską.
Cel minimum jaki sobie postawiłem to poprawić wynik z 2014 roku czyli 5. miejsce open i czas 4 godz. 18 min. – ambitnie i realnie jak oceniłem radośnie – równie radośnie dołożyłem do celu miejsce na pudle! Plan postarałem się żeby był prosty, jadę do 30 km na tętnie 175, a później cisnę do mety na maksa. Z chwilą ustanowienia planu pojawił się spokój i zadowolenie, graniczące z pewnością osiągnięcia sukcesu, którym lekko zakołysały dochodzące zewsząd prognozy pogody zapowiadające naprawdę pustynną pogodę w dniu startu. Zakołysanie nie było jednak na tyle mocne żeby radosne oczekiwanie zapaskudził nawet cień wątpliwości co do ostatecznego triumfu.
Jedyne poddenerwowanie jakie towarzyszyło mi w dniach poprzedzających start związane było z samochodem, który wykrzaczył się kilka dni przed zawodami na obwodnicy Wrocławia, podczas podróży do Mikołowa do Pauliny i Marcina, gdzie razem z Bejbe, Mikim i Matim mieliśmy cieszyć się wakacjami. brak samochodu oznaczał problem z dotarciem na start, bo środki komunikacji publicznej zapewniały jakieś 4 do 5 godzin wrażeń podczas 80-kilometrowej podróży z Mikołowa na Pustynię Błędowską. Paulina wyciągnęła pomocną dłoń i zaproponowała, że zawiezie naszą ekipę na start swoim (jakże wypasionym) samochodem. takim to sposobem dotarłem wraz z moim wiernym backup teamem na start pełen optymizmu, mimo wyjątkowo wrednej prognozie pogody – pełne słońce, temperatura jak na Saharze i zero wiatru. Zanosiło się na ciężki bieg, ale to tylko nakręcało mnie jeszcze bardziej na walkę o zwycięstwo.
Co poszło nie tak?
Odpuściłem sobie rozgrzewkę przed startem, ograniczyłem się do spaceru z żoną i lekkiego rozciągania, to wystarczyło żebym zlał się potem i wysuszył na przysłowiowy wiór. Ciekawe, że zamiast pomyśleć jak ogarnąć ekstremalne warunki pogodowe po mojej głowie kołatała się jedna myśl – pogoda osłabi konkurentów i łatwiej będzie ich pogonić :) Napędzany tą budująca myślą wyruszyłem rześko na trasę z poważnym zamiarem pokonania pustyni, pogody, konkurencji i samego siebie.
Endorfiny radośnie uderzyły do głowy i wyruszyłem w gronie 40 podobnych jak ja szalonych biegaczy na podbój pustyni. Pierwsze 3 kilometry trasy prowadzą przez dukty leśne i dopiero pod koniec 3 kilometra pojawiają się hałdy żółtego piasku zapowiadające nieuchronnie zbliżającą się z każdym krokiem prawdziwą „zabawę” w piasku. Od 4 kilometra las karłowacieje, ubite ścieżki zamieniają się w regularną piaszczystą łachę, a powietrze traci ostatnie ślady wilgotności i staje się naprawdę gorące. W tym szczególnym miejscu we wszechświecie żarty się kończą, a zaczyna się w prawdziwa walka z trasą, dystansem, warunkami atmosferycznymi i z samym sobą, bo możecie wierzyć organizm bardzo szybko dochodzi do wniosku, że robicie mu krzywdę i przechodzi w trym emergency.
Pierwsze 3 i pół kilometra trzymałem założone tempo i tętno i prowadziłem całą stawkę w stronę słońca z przekonaniem, że to będzie mój wyścig. Mimo wysokiej już temperatury przez las biegło się całkiem przyjemnie, chociaż pod koniec 3 kilometra zacząłem odczuwać pierwsze oznaki ubytku wody z organizmu. Na ten sygnał ostrzegawczy przestałem jarać się prowadzeniem w biegu i skupiłem uwagę na utrzymaniu tętna w założonym zakresie i możliwie wysokiego poziomu nawodnienia. O ile pierwsza część planu okazała się stosunkowo prosta do zrealizowania o tyle poziom wody pomiędzy pierwszym wodopojem usytuowanym na skraju pustyni i drugim w jej sercu spadł niepokojąco mocno. Co poszło nie tak? Założyłem w ciemno, na podstawie maila od organizatora biegu, że wodopoje będą co około 2,5 – 3 kilometry i odpuściłem sobie dźwiganie na plecach camelbaga. Uwierzcie, że po kilku godzinach biegu w upale, woda w bagu pita nie dostarcza wyjątkowych wrażeń, tym bardziej jeśli jest zmieszana i wstrząśnięta z izotonikiem. Niestety było niezupełnie tak jak informował organizator. Drugi wodopój był oddalony od pierwszego o prawie 6 kilometrów. Ta w normalnych warunkach nie bardzo istotna różnica okazała się bardzo znacząca, wręcz decydująca tego upalnego poranka.
Po 3 – 4 kilometrach biegu po „prawdziwej” pustyni tętno zaczęło rosnąć przy tym samym tempie biegu, co jednoznacznie wskazywało na początek przegrzania organizmu i co za tym idzie zbliżającego się odwodnienia. Kontrolując sytuację dotarłem do wodopoju, wlałem w siebie izotonik i wodę i orzeźwiony wyruszyłem w dalsza drogę na Czubatkę, gdzie czekała na mnie grupa wiernych kibiców. Pokonałem kawał pustyni i podbieg pod górę z werwą i entuzjazmem kalkulując w rozumie na których kilometrach będę doganiał wyprzedzających mnie zawodników, a byłem piąty. Na szczycie znajdował trzeci wodopój. Uzupełniłem ubytek wody, popiłem izo i wśród gorącego dopingu fanów ruszyłem z dół aby przez las otaczający stawy: Zielony i Czerwony, by wrócić na pustynię i zamknąć pierwszą dwudziestokilometrową pętlę. Droga przez las poszła gładko, w porównaniu z ubiegłorocznym hardkorowym błotnistym zbiegiem wręcz lajtowo. Po powrocie na otwartą pustynię początkowo biegło mi się nieźle, za niedługo jednak zaczęły się jednak pojawiać kolejne oznaki przegrzania. Tętno lekko się podniosło i przed wodopojem musiałem zmniejszyć tempo aby utrzymać się w zakresie tętna. Na wodopoju wypiłem mam wrażenie wiadro płynów i ruszyłem dalej. Czekał mnie teraz najtrudniejszy odcinek, 6 kilometrów po otwartej pustyni w palącym już słońcu. Ten odcinek biegu okazał się decydujący… zdecydował o porażce :)
Sygnały jakie zaczęły bardzo szybko docierać do głowy były wysoce niepokojące. Nawet w nieprawdopodobnej temperaturze (laski na wodopoju zmierzyły 38,5 stopnia w cieniu) mózg nie miał najmniejszych problemów z interpretacją – coś, a raczej wszystko idzie nie tak jak iść miało. Tętno wystrzeliło do 185 uderzeń na minutę, mimo że zwolniłem tak bardzo że czułem się na jakbym biegł na zwolnionym filmie. Wyobraziłem sobie jak moje serce musi zapieprzać, żeby w tych warunkach utrzymać funkcje życiowe w pozycji „ON” i po raz pierwszy od zawsze poczułem niepokój. O ile już nie jeden raz w czasie ekstremalnych biegów miałem świadomość, że założenia taktyczne sypią się na skutek popełnianych błędów i rozpoczyna się walka o przetrwanie, tym razem pomyślałem, że sytuacja jest naprawdę poważna. Nie wiem dlaczego przypomniała mi się scena z jakiegoś filmu, nie pamiętam z jakiego, główny bohater ostatkiem sił powłóczy nogami przez Saharę, potyka się i turla w dół wielkiej wydmy. Ląduje zębami w piasku i kiedy podnosi głowę i dźwiga się na czworaka, klęka oko w oczodół z kościotrupem.
Na kanwie tej sceny zrobiłem szybko bilans. Rozum podpowiada jedyne słuszne rozwiązanie – zwolnić jeszcze bardziej i obniżyć tętno do 175, jakoś dojechać do kolejnego wodopoju, wypić ile tylko się da i biec dalej w planowanym tętnie. Niestety tego dnia rozum ze swoja jakże rozsądną koncepcją nie zdołał na dłużej utrzymać mojej uwagi :) zdecydowanie tego piekielnego poranka lepiej radziła sobie ułańska fantazja. Toż to dopiero 1/3 dystansu, teraz właśnie należy cisnąć a nie odpuszczać. Jeśli teraz zwolnię to nie tylko stracę zapewne szanse na walkę z wyprzedzająca mnie czwórką zawodników ale prawdopodobnie dogonią i przegonią mnie następni. Spokojny bieg z troską o zdrowie czy szalona jazda bez trzymanki? Decyzja była naprawdę łatwa. Pieprzyć tętno 175! Trzymam tempo i w miarę możliwości staram się trzymać tętno bliżej 180 niż 185. Dumny i radosny po zatwierdzeniu nowego planu ruszyłem przez hałdy pustynnego piasku aby go zrealizować.
Suchy jak wiór i dziwnie obolały dobiegłem wreszcie do wodopoju. Dałem sobie dłuższą chwilę na uzupełnienie wody. Efekt tej przerwy był dwojaki – raz poczułem się lepiej, dwa dogoniło mnie trzech zawodników. Kiedy dobiegali do wodopoju, ja ruszyłem dalej. Przez kolejne 3 kilometry mieliśmy korzystać z dobrodziejstwa cienia, bowiem ten odcinek trasy (nawrót na druga pętlę) prowadził przez las. Na początku nawet przez ubitą drogę, stopniowo jednak przechodzącą w piaszczystą ścieżkę, ale dawał cień i ogromna ulgę od palącego słońca. Przez ponad kilometr słyszałem za plecami tupot 3 par nóg, później już tylko jednej pary, a wreszcie biegacz którego ta para nóg niosła wyprzedził mnie. Nie dałem się ponieść emocjom i od wodopoju konsekwentnie trzymałem się nowego planu – tętno 180 przez las, po twardym i w cieniu choć zbyt wysokie jak na panujące warunki i tak powinno dać organizmowi szansę na pozbieranie się do kupy przed kolejną wyprawą na pustynię. Tuż przed wbiegnięciem na otwartą pustynię będzie jeszcze wodopój więc plan wydawał się ryzykowny ale realny.
Po kolejnym kilometrze plan wydawał się jeszcze bardziej realny, odzyskałem miejsce. Kiedy pojawił się sypki piach pod stopami wyprzedziłem zawodnika, który wyprzedził mnie kilka minut wcześniej i nabrałem nowej wiary w sukces. Na wodopój wbiegłem, wręcz wpadłem z energią i entuzjazmem. Myśl przewodnia jaka zawitała do mojej głowy brzmiała „moc powraca”. Wlałem w siebie 3/4 litra wody i ruszyłem na kolejny podbój pustyni. Później zastanawiałem się czy już byłem otępiały od temperatury i braku wody czy też dostałem „strzał” adrenaliny i endorfin. Jeszcze później przestałem się nad tym zastanawiać bo jak miało się okazać za jakieś 5 kilometrów nie miało to większego znaczenia dla dalszych wydarzeń.
Przez 2 – 3 kilometry za wodopojem szło zupełnie dobrze, niesiony entuzjazmem uciekałem konkurentom i desperacko atakowałem kolejne hałdy piachu. Pomyślałem, że zostało jeszcze tylko jakieś 17 – 18 kilometrów i już tylko niespełna dwie długości najgorszej pustyni i chyba w tym momencie zacząłem biec szybciej. Nie jestem pewien, bo w tym momencie biegu moja głowa i moje ciało chyba nie stanowiły jednej spójnej całości. Ciekawe, że pamiętam doskonale, na myśl o 17 kilometrach do mety zacząłem się uśmiechać. Teraz kiedy to pisze jestem przekonany, że był to pierwszy objaw obłędu, gorączki pustynnej. 17 kilometrów po pustyni w temperaturze 38,5 stopnia w cieniu, przy palącym, osiągającym właśnie zenit słońcu to nie jest powód do uśmiechu – zaczynałem tracić kontakt z bazą…
I mało brakowało żebym stracił kontakt z bazą definitywnie. Do wodopoju brakowało mi niespełna pół kilometra kiedy przyszedł koniec. Pewnie byłem zbyt ogłupiały żeby się połapać że to właśnie jest mój koniec wyścigu bo go przegapiłem i pobiegłem dalej. Żeby być dokładnym to dalej poszedłem. W jednej chwili zadziało się kilka rzeczy. Momentalny zawrót głowy i pulsujący ból, kolorowe plamy latające przed oczami i uczucie bezsiły, jakby ktoś mi odłączył zasilanie. Wstyd się przyznać ale pierwszy raz od jakiś 42 lat wystraszyłem się na poważnie. Bałem się dalej biec. Wiedziałem, że jestem na granicy świadomości i odwodnienia. 400 metrów do wodopoju przeszedłem. Stopniowo idąc odzyskiwałem kontrole nad sytuacja zewnętrzną i wewnętrzną. Sądzę, że sił dodała mi myśl, że właśnie przegrałem. Szczerze mówiąc chciałem się wściec ale zwyczajnie nie miałem na to siły. Dotaszczyłem się do wodopoju i spędziłem tam najprzyjemniejsze kilkanaście minut całego biegu. Nie pamiętam czy stałem, siedziałem, chociaż jestem raczej pewien, że nie upadłem (choć nie brakowało wiele żebym zwalił się na prawie chłodny piasek pod wiatą). Nie wiem co piłem i ile piłem, chyba zjadłem jakieś banany. Pamiętam, że rozmawiałem z ludźmi z obsługi punktu odżywczego, chyba mi gratulowali dobrego biegu i mówili, że dobiegłem do nich piąty. W zasadzie w tamtej chwili miałem to w dupie. Wiedziałem, że mógłbym być nawet i pierwszy, a od teraz będę już tylko z własną słabością. Rozpoczynała się znana i niezmiennie irytująca taktyka – byle dobiec. Byłem naprawdę zmęczony, realnie odwodniony, właściwie pogodzony z nieuniknionym ale mimo to wkurzony. Chyba wkurzony na siebie bo niby dałem się ponieść emocjom i przesadziłem, ale z drugiej strony czułem, że gdybym pobiegł inaczej (wolniej) też byłbym niezadowolony na mecie. Podjąłem walkę i przegrałem, ale za to walczyłem na granicy życia i śmierci. Zaraz, jeszcze nie przegrałem! Do przegranej brakowało mi jeszcze około 14 kilometrów!
Fakap się już dokonał więc dokonałem szybkiej reorganizacji priorytetów. Postanowiłem dla odmiany (od zawsze) pokierować się rozsądkiem i ustaliłem najwyższy priorytet – zdrowie. Dumny z siebie dokonałem jeszcze tylko małej korekty – zdrowie i ukończenie wyścigu. Po kolejnej chwili zadumy i jeszcze jednej zmianie w wersji ostatecznej cel wybrzmiał – ukończenie biegu za wszelką cenę i zdrowie z nadzieją, że nie będzie ceną. Głupie ale autozajebiste :) nic nie poradzę, że już taki jestem – zawsze kończę to co zaczynam.
Nie wiem na ile wolno przetwarzałem powyższe myśli, niemniej kiedy już ustaliłem dalsze plany na bieg poczułem się zdecydowanie lepiej fizycznie. Nie mierzyłem czasu tego pit stopu ale myślę, że spędziłem tam co najmniej 10 minut. Kiedy wyruszałem po raz drugi zdobywać Czubatkę byłem 9 albo 10 i co dziwne było mi to zupełnie obojętne. Jak pokrętnie bym sobie nie tłumaczył, że jest inaczej, świadomie i podświadomie wiedziałem, że jest dla mnie po zawodach i że dotarcie do mety w jakikolwiek sposób będzie od teraz wyzwaniem samym w sobie. Kiedy marszobiegłem na pełnym luzie psychicznym i lekko okaleczonym zmęczeniem luzie fizycznym w kierunku szczytu zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę byłem o krok i to dosłownie o krok od punktu w którym zawodnik schodzi z trasy a organizator przy jego nazwisku wpisuje „nie ukończył”. Tak na marginesie tego dnia swoja walkę z pustynią przegrało 25% uczestników maratonu! 25%, co czwarty zawodnik nie dobiegł do mety, a w tym biegu nie startują przypadkowi biegacze.
Droga pod górę i z góry przebiegła właściwie bez historii, pojawił się problem ze skurczami odwodnionych mięśni przy pokonywaniu nierównych piaszczystych łach więc chociaż odzyskałem trochę sił i całą werwę musiałem siłą rzeczy kontynuować spokojny marszobieg. Po wdrapaniu się na Czubatkę pozwoliłem sobie na kolejna dłuższą przerwę. Uzupełniłem płyny, przebrałem koszulkę i skarpetki, chyba coś zjadłem. Skupiałem się przede wszystkim na nadrabianiu miną i robieniu wrażenia wyluzowanego i zrelaksowanego przed Bejbe i resztą ekipy koczującymi na Czubatce. Ktoś jeszcze mnie wyprzedził, zanotowałem to na wpół świadomie. Rzuciłem nonszalancko, że lekko przeszarżowałem i do mety będę wolniutko truchtał i ruszyłem dalej. Rekreacyjnie zbiegłem z góry i wróciłem do głównego mojego zajęcia tego dnia – pokonywanie nieprawdopodobnych ilości piasku na Pustyni Błędowskiej :)
Dobiegłem i domaszerowałem do mojego ulubionego wodopoju, zaliczyłem kolejną dłuższą przerwę pijąc dużo wody i izotoniku. Dobiegł tam kolejny zawodnik, zmęczony znacznie bardziej ode mnie i na granicy wytrzymałości psychicznej. Po krótkiej pogadance motywacyjnej razem rozpoczęliśmy ostatni etap biegu, etap najtrudniejszy przez serce pustyni. pozostało nam jakieś 8 kilometrów do mety. Brnąc przez piaski pod piekącym słońcem pokonywaliśmy te kilometry naprawdę wolno, walcząc z bólem i gorącem ale z każdym krokiem byliśmy bliżej celu. Darek skupił się na dobrnięciu na skraj pustyni do ostatniego wodopoju i powtarzał co chwilę, że jak tam dotrze i wleje w siebie całą wodę to na 100% przebiegnie ostatnie 2 kilometry do mety. Ja miałem swój plan, z Darkiem (noga w nogę albo na plecach jeśli się podda) bez zbędnej brawury dobiec i dojść do mety, oszczędzając tyle zdrowia ile się da.
Sześć kilometrów do ostatniego wodopoju naprawdę bolały, uświadomiły mi jak blisko byłem „odcięcia” i jaki koszt będę musiał zapłacić za doprowadzenie się do granicy świadomości i odwodnienia. Nadrabiając miną brnąłem przed siebie z niesłabnąca pewnością, że do mety dotrę . Darek ożywił się zdecydowanie kiedy pustynia zaczęła powoli przeradzać się w las, a ja niezmiennie prowadziłem nas do mety. Tuż przed wodopojem spotkaliśmy Bejbe. Zaniepokojona, że tak długo mnie nie ma na mecie (wychodzi, że dobrze maskowałem zapaść na Czubatce) wyszła mi naprzeciw zdecydowana przeczesać pustynię jeśli będzie musiała żeby mnie odnaleźć. W towarzystwie Agnieszki doszliśmy do wodopoju. Darek wyruszył zgodnie z obietnicą lekkim truchtem na końcowe 2 kilometry, ja pomaszerowałem z Bejbe u boku.
Przed ostatnią prostą poczekałem aż Bejbe pobiegnie na linię mety z aparatem i przystąpiłem do finiszowej sesji zdjęciowej, która zresztą wyszła całkiem dobrze.
To był naprawdę ekstremalny bieg. Spodziewałem się nieludzkich warunków i takie właśnie były. Myślę, że byłem na nie gotowy ale popełniłem błędy, które doprowadziły mnie na skraj świadomości. Była to dla mnie prawdziwa lekcja, za którą mogłem zapłacić znacznie większą cenę, cenę zdrowia, niż tą którą zapłaciłem faktycznie. Uczciwie muszę przyznać, że choć uważam ten bieg za przegrany z kretesem, to jestem dumny z siebie, że potrafiłem w krytycznym momencie odzyskać kontrolę nad biegiem i nad organizmem. Wiem, że ta lekcja nie pójdzie na marne i za rok będę znów stał z podniesioną głowa na granicy Pustyni Błędowskiej i planował jak wbiec na podium tego wyjątkowego wyścigu.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Mahor (2015-10-01,21:48): Pustynia kojarzy mi się z rozkosznym zjeżdżaniem na tyłku ze stromych wydm na wędrujących piaskach koło Łeby.Bieganie w tak ekstremalnych warunkach pogodowych i do tego Maraton to dla mnie inna galaktyka...Podziwiam i gratuluję!
|