2015-08-23
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Pogrom Wichra bez litości dla uczestników. „Dreszcz jest dobry”! (czytano: 2129 razy)
To jeszcze bieg czy już przeprawa przez pole bitwy? Te pytanie zadaje sobie do teraz, spoglądając na swoje nogi i ręce które prezentują ranę na ranie.
Co sprawia że ten sport staje się co raz to bardziej popularny? Co jest przyjemnego w brodzeniu w błocie, w – za przeproszeniem – g*****, przez pokrzywy, chaszcze, dziady, 100 metrowy ściek kanalizacyjny po ciemku? Co sprawia ze ludzie płaca za to pieniądze?
Mówię wam szczerze -nie wiem. Ale i tak zrobił bym to jeszcze raz!
Atmosfera w biurze bardzo przyjemna, jak zresztą przez cały czas trwania imprezy. Typowa impreza w której widać, że miasto żyje właśnie tym wydarzeniem. Nie mam nic do zarzucenia, więc skupmy się na opisie trasy.
Start z stadionu, każdy z klockiem dębu o wadze 6 kg dla panów i 5 kg dla pań. I już na wstępie mówię (!@#$%^&*) - nie można było chyba wymyślić bardziej dziwnego obciążenia. Nie wiadomo jak to złapać, wrzyna się z każdej strony, jest niewygodne. Zaczęliśmy się śmiać na starcie, że w przyszłym roku pobiegniemy chyba z krawężnikiem...
Ale zacznijmy z tym „bieganiem”. Ruszyliśmy z stadionu z przeskokiem za płot kawałek po asfalcie w hukach petard. W powietrzu unosił się zapach prochu - fajne uczucie z dreszczem a dreszcz jest dobry! Potem przebieżki po łąkach i skoszonych trawach. Sporo pagórków. Tak stromych ze dla większości zbiegi kończyły się upadkiem. Do tego ten kochany klocek dębu!
Pierwszy skok w błotko i zaczynamy tańce. Ulokowałem się gdzieś w pierwszej dziesiątce biegu, bo wiem jakie niestety robią się później kolejki na przeszkodach. Ale taka jest niestety specyfika tych „biegów”. Kilka wodnych rowów i przebieżki przez - hmm jak by to nazwać - może lasy chaszczów? Lasy pokrzyw? Pokrzywy na 170 cm? A to dobre okłady z pokrzyw, bo parzyły ciało. To dodatkowy dreszcz, a dreszcz jest dobry!
I tak na przemian - rzeka, błotko okłady z pokrzyw i slalomy miedzy gałęziami. Aż tu nagle wybiegamy na jakaś drogę i każą nam wchodzić do kanału. Kanał długości około 100 metrów, na tyle niskii, ze czterech liter nie dało się dźwignąć. Człek z klaustrofobią nawet by tam nie zajrzał. Ciemności egipskie. Tylko smród, ocierające się kolana o beton i krzyki. Aha - no i nasz dębowy klocek!
Źle wspominam ten kanał. Moje zakrwawione kolana to potwierdzają.
Kiedy kanał się skończył znów rzeka. Troszkę głębsza, bo do klatki piersiowej. Wrzuciłem więc swój dębowy klocek na głowę i brnę dalej. Przeszkody na wodzie zmuszają nas do nurkowania pod nimi. Dobra - „biegniemy dalej”.
Koniec rzeki, znów przeprawy przez chaszczowe lasy. Tutaj zaliczam pierwszy upadek - trawy zawinęły się na nodze i gleba była nieunikniona. Poczułem tylko jak pokrzywa tnie po karku. Dreszcz, ale... dreszcz jest dobry!
Upuściłem swój dębowy klocek. Ale szybko go zabrałem i ruszyłem dalej. Na tym odcinku pokonujemy kilka przeszkód, przejścia przez tamy itp. Czołganie pod drutem kolczastym, ale to pod bardzo niskim drutem kolczastym. Niecenzuralne słowa cisną się na usta, bo... czterech liter dźwignąć znów nie idzie. Dębowy klocek dalej nam towarzyszy i musimy go przeciskać przed sobą.
Miałem wrażenie, że im jesteśmy dalej, trasa staje się co raz to cięższa. Nie myliłem się, prawdziwa zabawa się dopiero zaczynała. Rozpoczynał się chyba najgorszy moment trasy, przynajmniej dla mnie - brodzenie w kompletnym szlamie, na tyle gęstym, że każdy krok równa się mocnym targaniem nogi z błota aby zrobić jakikolwiek krok. Sytuacja dosyć ciężka, nie radzię sobie tutaj za dobrze.
Offtop. W tym miejscu muszę zaznaczyć, że niestety było tu widać ślady. I były to ślady czołówki, która ewidentnie ten kawałek trasy pokonała poza błotem, biegnąc brzegiem. Powinni się chyba zastanowić czy zagrali zgodnie z regulaminem. Człowiek za mną chciał ewidentnie zrobić to samo, ale zwróciłem mu uwagę - albo gramy „fair play” do końca, albo w ogóle. Wrócił do błota i kontynuowaliśmy brodzenie.
Ewidentnie w błotnym szaleństwie opadłem z sił. Dogoniła mnie zgrana grupa 4 osób, widać że się znają. Było wąsko, wyprzedzenie było raczej niemożliwe. Wkrótce dzieje się dziwna rzecz - jeden z rywali nadepnął mnie na łydkę, ciągnąc moja nogę mocna w dół. Skończyło się to niesamowitym skurczem. Nie dałem rady się utrzymać na jeden nodze, upadłemcały do błota.
Chłopaki oczywiście wykorzystują ten moment i wszyscy czterej mnie wyprzedzają. Dlaczego nikt nie zwrócił na mnie uwagi? Dlaczego nikt mi nie pomógł? Czy jeden z nich nadepnął mnie celowo czy przypadkiem? Nie wiem, uważam ze zachowali się - powiedzmy to - nieładnie.
Jakoś sam się wykaraskałem z tego błota i brnę dalej. Za chwile zaczyna się drut kolczasty. W tym błocie!? Nie no jazda bez trzymanki!.
W sumie jakoś sobie radziłem, by po chwili dowiedzieć się, że i tak znów musze się cały zanurzyć w błocie, bo na końcu drutu jest przeszkoda uniemożliwiająca przejście. Westchnąłem tylko, policzyłem do trzech i nura w g****. Byłem tam kilka sekund, tfuuuuuuuuuuuuu!!
Udało mi się tylko wynurzyć głowę po drugiej stronie przeszkody. Na lewo oko nic nie widziałem, prawe w połowie działało. Koniec drutu i na łąki... Ponaciągałem łydkę, w której czuć było jeszcze skurcz. Straciłem sporo pozycji trudno, ale walczymy dalej.
Trasa zaczyna się dłużyć, dębowy klocek zaczyna mocno ciążyć. Czuje jak zaczyna brakować sił. Trochę biegania przez chaszcze i dzikie wysypiska śmieci. I tak na przemian z błotkiem....
Słychać już głosy z stadionu. Czyżby koniec tych męczarni? Nagle na mojej drodze widzę sporą grupę ludzi. Zrobiła się kolejka do przeszkody, Drabinka na linach, prowadziła kilka metrów w górę na drzewo po którym następnie trzeba było zjechać. Że co kur...czę!?
Mój strach wzrósł na zaraz po moim wejściu do kolejki. Jeden z uczestników spada z drabinki na plecy. Nie wyglądało to ciekawie, ale wstał sam. W każdym bądź razie miał dość i błagał, by go tylko przepuścić, bez pokonywania przeszkody. Nie wiem jak zakończyła się ta scena tam, gdyż rzuciłem się na drabinkę wspinając się na szczyt, jednak tutaj na minutę zastygam w bez ruchu. Ręce mi drżą. Wiem, że przy zamachu nogą na drzewo znów może mnie złapać skurcz, a to na pewno skończy się upadkiem. Ale cóż - raz kozie śmierć, Dreszcz emocji... a dreszcz jest dobry...
Zarzuciłem nogą, wdrapałem się na drzewo i zjazd w dół. W moim wykonaniu raczej wolno, myślę, że mój sprzęt schowany w spodenkach jeszcze przyda...
Jeszcze kilka przebieżek przez chaszcze i wysypiska i już asfalt. Na asfalcie napotykamy jeszcze dwa auta ciężarowe - w jednym pokonujemy pajęczynkę górą, a w drugim musimy się czołgać. Krzyk już raczej nie ustawał. Czułem jak zdzieram skórę o podłogę w ciężarówce.
Wyskajuję z auta i już tylko bieg na stadion. Krzyczałem dalej, bo... pomagało. Na stadionie mój krzyk było głośniejszy od komentatora. Dreszcz, a dreszcz jest dobry!
Unoszę swój dębowy klocek nad głowę i z krzykiem wbiegam na metę. Ciskam klockiem o ziemię i skacze z radości. Organizator wręcza mi „pogromkę” - przepiękny medal!
Kładę się na ziemi i łapie życie na nowo. Płucze usta, bo to co w nich miałem raczej nie chcę poddawać analizie bakteriologicznej... Rozmowy z resztą uczestników, którzy ukończyli już Pogrom Wichra - jednoznacznie stwierdzamy, że Bieg Katorżnika jest niczym spa w zestawieniu z tym, co tu się odbywa.
Gratulacje dla organizatora za ułożenie tak morderczej trasy...
Spojrzałem na swoje nogi jeszcze raz i stwierdziłem, że... w niedzielę pobiegnę jeszcze w Świerklańcu...
Amen
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |