2015-03-09
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Gorączkowe Tatry (czytano: 1424 razy)
Kalimera!
Miałem ostatnio dwutygodniowy rozbrat z wysiłkiem fizycznym, spowodowany zapaleniem płuc, ale i tak nikt mnie nie przekona, że było ono spowodowane dwudniowym pobytem w Tatrach. Bo czy odrobina umiarkowanego wysiłku jeszcze komuś zaszkodziła? W piątek 20 lutego, w dzień samotnego wyjazdu, coś mnie brało, kaszlałem i chyba miałem gorączke - temperatura ciała to wskaźnik, którego nie lubię mierzyć. No ale postanowiłem pojechać, bo czułem się wcale dobrze. Źle to ja się poczułem dopiero po wyjściu na dworzec w Zakopanem, o 6tej rano w sobotę. Nogi po wstaniu z fotela Polskiego Busa bolały mnie jak po maratonie, a zamiast porządnie się najeść - z trudem zjadłem kilka plasterków sera. Nic to, ruszam w stronę Kuźnic, z początku biegiem, ale waga plecaka, a w dużo większym stopniu moja aktualna forma nakazała mi przejść w marsz.
i tak już do końca pobytu. W Kuźnicach już dniało, ludzi całkiem sporo ciągnie w góry, wyciąg na Kasprowy zamknięty, zapowiadają halny czy tam inny wicherek.
Zasuwam zielonym szlakiem na Kasprowy przez Myślenickie Turnie. Miałem w głowie plan dzisiejszej trasy, ale już wtedy wiedziałem że nie uda mi się go zrealizować. Przed Myślenickimi spotykam ludzi schodzących w dół, informują mnie, że na Kasprowy nie wejdę, zawiany szlak. Docieram do odcinka, o którym mi mówili - racja, ciężko im było przejść taki trawers zbocza bez asekuracji czekanem.
Dalej sytuacja wygląda dobrze, aż do momentu w którym szlak mi się urywa. Jakby może tak strasznie nie wiało, może bym spróbował iść dalej, przebrnąć jakoś głęboki śnieg. Ale po kilku próbach znalezienia przetartego szlaku, zawracam się po moich ledwo już widocznych śladach. Zmiana planów, schodząc w dół informuję turystów o tym, jak sytuacja wygląda wyżej. Spotykam ultraskę z Zakopca, biegnę z nią aż na dół, po drodze dowiadując się wielu ciekawych faktów. Nie czuję się nawet źle, pewnie działa adrenalina. Nie kaszlę, ale strasznie się pocę, co chyba jest symptomem choroby.
Płacę za wejście do PN, i postanawiam ścieżką nad reglami dojść do Chochołowskiej i tam przenocować. Szlak paskudny, czemu zdjąłem raki, których teraz nie chce mi się zakładać? Paskudny i odludny, kilkanaście minut nikogo nie widzę, mijam się z jakąś parą, grzecznie maszerującą w rakach, ale mi się szczególnie źle nie idzie po zlodowaciałym śniegu - ćwiczę stabilność. Jeszcze przed Doliną Białego spotykam dwie, jak się okazuje, Wrocławianki. Dziewuszki niosą plecaki większe od nich, i mają problem z przejściem zasypanego głębokim śniegiem żlebiku. Widząc niewiasty w potrzebie ruszam z pomocą, przechodzę ze swoim plecaczkiem, i, sam zapadając się po pas w śniegu, przenoszę ich wielbłądzie plecaki na drugą stronę. I postanawiam się z nimi zaprzyjaźnić dalej, znaczy się z plecakami. Udaje mi się to zrobić z plecakiem należącym do Patrycji, niestety, lżejszym z zestawu. Kaja dźwiga dalej swój, z dodatkowo przytroczonym statywem do aparatu. Postanawiam z dziewczynami przejść do schroniska na Hali Ornak i tam zanocować. To wszak dobry punkt wypadowy, a ja jednak czułem, że jestem słaby i lepiej nie szarżować. Dalej już z trochę większym obciążeniem, ale i oszczędniejszym tempem docieramy do Doliny Strążyskiej. Dla mnie jest to praktycznie pierwszy raz tymi szlakami, możliwe że kilkanaście lat temu byłem tu z babcią, ale nie jestem pewien. W Strążyskiej robimy przerwę na jakieś jedzonko - mi jednak apetyt szczególnie nie dopisuje - i postanawiamy dłuższym, ale szybszym wariantem zejść w dół doliną i dalej poruszać się drogą pod reglami. Pogoda była piękna, ale warunki kiepskie, szlak Strążyską był śliski, pokrywał go przetopiony przez halny, gładki jak lustro śnieg, trzeba było zasuwać bokiem, ale moje taniutkie buty z Decathlona świetnie się spisywały. Gorzej ze stuptutami, których nie miałem na nogach, i w butach już troszkę śniegu zdążyło mi się przetopić. A czemu nie były założone? Testowałem sobie model biegowy Kalenji, a właściwie nie robiłem tego, bo by je założyć, trzeba ściągnąć buty, czego robić mi się nie chciało. Jak zwykle kozaczyłem. Drogą pod reglami towarzyszę dziewczynom do Gronika, gdzie podkusiło je by wsiąść w busa - proszę bardzo, dalej idę sam. Do Kir dochodzę zaraz po tym, jak one tam przyjeżdżają, ale oszukiwałem, po drodze biegłem. Dziewczyny siedzą, jedzą i gawędzą z panem z Krakowa. Ok, ruszamy się i idziemy dalej. Po drodze nękają nas - gwałtowny wiatr, tłumy turystów w adidaskach, oblodzona nawierzchnia i szaleni woźnice, prawie zmiatający nas z drogi. Po dojściu do schroniska w końcu poczułem się źle, zaczęło mi być gorąco, na razie. Mimo to postanawiam przejść się jeszcze nad Smreczyński Staw, ale przed zmrokiem wracam i myślę już tylko o tym by odpocząć. Na szczęście nie ma tłoku i mamy we trójkę cały pokój ośmioosobowy. Myję się w lodowatej łazience, szybko coś przekąszam, pije ciepłą herbatę i przed 21 śpię jak trup.
Wstaję koło szóstej, powoli się gramolę do wyjścia, ale powiedzieć, że ciepła kołdra mnie zaprasza do bliższego kontaktu, to nic nie powiedzieć. Czuję w sobie gorąco pieca hutniczego, nie jest dobrze, ale przecież nie będę siedział dziś w schronisku. Mamy tylko drugi stopień zagrożenia lawinowego, i trzeba to wykorzystać. Po siódmej jestem już poza schroniskiem i ruszam w stronę Iwaniackiej Przełęczy. Pocę się i męczę niesamowicie, ale duch mocniejszy niż ciało i narzuca jako takie tempo, jednak poruszam się sporo szybciej, niż sugerują znaki turystyczne. Na przełęczy napotykam na dwóch panów, którzy potem też idą w stronę Ornaku, ale chyba się wycofali, bo potem ich nie widziałem. Na podejściu pod Suchy Wierch Ornaczański(1832) zakładam raki i wyciągam czekan. Ścieżka jest chyba poprowadzona inaczej niż letni wariant, ale możliwe że się mylę ze względu na to, że śniegu jest jednak sporo, kosodrzewina ledwie jest spod niego widoczna. Oczywiście, już dawno
jestem rozebrany, bez kurtki, tylko w koszulce i lekkiej bluzie biegowej na to. Gdy już przechodzę to podejście i czekan przestaje być potrzebny, zaczyna się problem z wiatrem, wieje mocno i nieprzyjemnie, interwałowo, ni to założyć kurtkę, ni to iść dalej na lekko. Wybieram drugą opcję, i zaczynam się poruszać intensywniej. Nie widzę nigdzie ludzi, ani przede mną, ani na pobliskich graniach. cudowna pustka, która trwa aż do momentu gdy w trudzie i znoju literalnie wczołgałem się na Starobociański Wierch(2176), najwyższy szczyt polskich Tatr Zachodnich. Podejście od Siwego Zwornika byłą męczarnią, zastanawiałem się nawet, czy się nie cofnąć. Wiatr próbował zepchnąć mnie w przepaść, każdy krok zabezpieczałem wbiciem w lód czekana, nie widziałem prawie nic, kurtki nadal nie założyłem, więc wiatr wgryzał mi się w całe ciało, na szczęście było mi zimno tylko w ucho, które opatuliłem czym się dało. Jako że pierwszy raz byłem na Starobociańskim, a nie spojrzałem
przy okazji na mapę - którą by mi momentalnie zabrał wiatr - poszedłem dalej granią prosto, w kierunku Słowacji, a zmyliły mnie ślady w tamtym kierunku. Po tym, jak wiatr zelżał i zacząłem widzieć szerszą panoramę, zauważyłem że idę w złym kierunku, poza tym spytałem się o drogę słowackiego narciarza, który właśnie wdrapał się na szczyt od strony Zadniej Raczkowej Doliny. Schodząc w stronę Kończystego Wierchu, czułem że wiatr jednak słabnie. I w końcu widzę ludzi, znudziły mi się te pustkowia. Z początku narciarze na słowackiej stronie, ale za Kończystym spotykam Polaków, i dalej już widać ich dalsze szeregi. Idę dalej w stronę Trzydniowiańskiego Wierchu(1758). Postanawiam zejść Doliną Jarząbczą, co okazuje się cięższą opcją. Szlak nieprzetarty, prowadzi nie odcinkiem letnim, zagrożonym lawinami, ale Jarząbczym Upłazem, a przy dojściu do lasu - prosto w dół. W głębokim śniegu nie da się iść, dlatego postanawiam zjechać na tyłku. Śnieg jednak nie ułatwia mi zadania, jest na tyle głęboki, że mam tendencję do zapadania się, pomagam sobie rakami i jakoś posuwam się w dół, raz szybciej, raz wolniej. Stok się wystromia, i zaczynam poruszać się szybciej, hamuję czym się da, nawet rakami, co jest zwykle niezalecane, no ale nie w takim miękkim, głębokim śniegu. Po drodze robi się ciekawie, najpierw spada mi pas z aparatem, potem z tylniej kieszeni plecaka mapa,
trzymam to wszystko w lewej ręce, prawą hamując czekanem. Jeszcze omijam kilka drzew i zaczynam człapać w kierunku wydeptanego szlaku, gdzie zaczynam czuć ból w lewj łapie - zdarłem sobie dosyć głęboko przedramię, o dziwo bluza pozostała nietknięta. Znowu czuję się źle, powolutku dochodzę do schroniska w Chochołowskiej, jem batonika, piję wodę, przemywam łapsko, i zasypiam na kilkanaście minut na ławie. To już koniec na dziś, powoli człapię w kierunku wylotu doliny, mój pierwotny plan powrotu na pieszo do Zakopanego spala na panewce, łapię stopa do Kir, bo ucieka mi bus, i z Kir busikiem wracam do Zakopca, gdzie już tylko wizyta w MaCu, Biedronce i kościele, godzina czekania na dworcu i ciężki powrót do Wrocławia.
A wczoraj, wbrew zaleceniom dotyczącym powrotu do biegania po chorobie, pojechałem busem do Sobótki, a dalej już wiadomo - Ślęża, Radunia, Ślęża. Nota bene, ludzi było zatrzęsienie, a już na Raduni to nigdy nie widziałem tyle typa, chociaż niebieski szlak już omija tą górę. Na samej Ślęży wieża widokowa na razie nie jest i chyba nie będzie szybko w remoncie, za to można wejść na punkt widokowy na kościele, niestety płatny cegiełką 10 pln. Widok stamtąd nawet lepszy niż ze starej wieży.
Na szlakach poruszałem się dosyć ciężko, nogi mnie praktycznie na wstępie bolały. No ale głupi człowiek pociska dalej, pamiętając co robił kiedyś, w czasach jeszcze jako takiej formy. I choć ciało mdłe, to duch ochoczy. Nie biegłem cały czas, dawałem sobie na wstrzymanie, co i tak kończy się dziś DOMSami przeszkadzającymi w normalnym funkcjonowaniu i uniemożliwiającymi jakiekolwiek bieganie.
Nie tracę jednak nadziei na jakiś rozruch jutro :)
PS Na zdjęciu stoję na Trzydniowiańskim z widokiem na Rohacze
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu michu77 (2015-03-10,17:45): ...niezła zabawa... pozwiedzam te tereny, ale dopiero w czerwcu... będzie łatwiej :P
|