2013-10-20
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Bieg trzeci - Chudy (czytano: 1445 razy)
Po urlopie, w środku sezonu wakacyjnego, przyszła pora na główne danie biegowe tego sezonu. Pierwsze prawdziwe ultra. To jest bieg, który nie jest tylko ciut dłuższy od maratonu, ale wyraźnie dłuższy. Taki, który pokaże czy to zabawa dla mnie czy tylko dla dużych chłopców. Oczywiście, strasznie chciałem być dużym chłopcem:)
Idea biegu
To jest bardzo fajne ultra. Bo jest organizowane przez ludzi, którzy bardzo mocno, chyba najmocniej z tych organizatorów z którymi miałem do czynienia czują ultra. Bo sami biegają ultra. I to kochają. Stąd wiele naprawdę świetnych rozwiązań np. jak to, że o wyborze wariantu trasy można decydować na 40 kilometrze.
Mowa oczywiście o Chudym Wawrzyńcu, najlepszym ultra Beskidów (so far, konkurencja się zaczyna mocno uaktywniać). Czyli ultra gdzie można biec około 52km albo około 84 km. Ultra, w którym każdy szczegół jest dopięty na ostatni guzki. I zawsze jest plan B. Nawet jeśli cały poprzedni dzień i noc wali burza-mutant, która zdaje się nigdy nie kończyć:)
Nie ma co kryć – oczarował mnie ten bieg.
Dodatkowo, odbywa się w okolicach moich urodzin (I edycja dokładnie, druga dzień przed) a mój tato to… Wawrzyniec…
W tym roku była jego druga edycja, więc organizatorzy dopięli na ostatni guzik te szczegóły, które lekko szwankowały w zeszłym roku. W tych miejscach, w których w zeszłym roku biegacze się gubili, w tym roku mocno wzmocniono znakowanie.
Trasa
Tym razem nie miałem możliwości przejść tej trasy wcześniej więc jedyna wiedza jaką posiadałem to była wiedza wynikająca z analizy mapy. Wkułem na pamięć wszystkie zmiany szlaków, a także wszystkie szczyty jakie mijamy po drodze żeby mieć jakąś kontrolę nad tym gdzie jestem. I przy naprawdę świetnym oznakowaniu trasy, to wystarczyło. Nie zgubiłem się ani razu, chociaż dwa razy się wracałem nie będąc pewnym czy na pewno jestem we właściwym miejscu. Byłem.
Kluczowe były dwie informacje na odprawie – jak są znakowane skrzyżowania i to, że duża część trasy leci po granicy i tam jedynym znakowaniem są słupki graniczne. I jak je czytać (naprawdę wcześniej tego nie wiedziałem!!!). To wystarczyło.
Co do trasy – są dwie. Krótsza (52km) i dłuższa (84km). Mimo, że do 42km biegną razem to różnią się nie tylko długością. Można powiedzieć, że część wspólna to taki spokojny bieg górski. Natomiast zaraz po rozejściu się tras, trasa dłuższa przechodzi metamorfozę. Wchodzi na zupełnie inny poziom trudności. Dwa podejścia przy których nie pogardziłbym czekanem sprowadzają Cię na właściwy poziom. Już nie jesteś ty i góry. Teraz jest Ona i malutki ty. Który chwytasz się najmniejszego krzaczka, żeby znowu nie zsuwać się w dół po tej błotnej zjeżdżalni. Serce rozsadza ci klatkę piersiową, nogi nie trzymają, ręce próbują się chwytać czegokolwiek a ty się nie posuwasz do przodu. Garmin pokazuje ci jakieś absurdalne tempo sugerujące, że jeszcze chwila a wyminie cię senior z rodziny ślimaków. Bo żółwie już dawno zniknęły za horyzontem. I mimo, że nie ma tu przepaści i lawin śnieżnych to i tak czujesz się członek drużyny pierścienia próbujący przejść przez góry, a nie przez kopalnię Morii…
A więc podsumowując – jeśli wybierasz trasę dłuższą to wiedz, że te drugie 40km będzie dużo trudniejsze niż pierwsze. Nie tylko z powodu narastającego zmęczenia.
Limit
Limit na ukończenie dłuższej trasy wynosi 15,5h. Wydaje mi się dość rozsądny. Ostatnio nachodzą mnie takie myśli, że nie ma sensu wydłużać tych limitów za bardzo, bo to przyciąga za dużo osób, które nie są przygotowane na tego typu wysiłek. A pamiętajmy, że tu wszystko odbywa się w górach, gdzie i łatwo się zgubić i trudno dotrzeć do uczestnika, któremu coś się dzieje.
A dla tych wolniejszych organizatorzy przewidzieli krótszą trasę, z tym samym limitem. Wielki plus.
Zapisy
Trwały spokojnie kilka tygodni, a może nawet miesięcy. Oczywiście w pewnym momencie limit 500-osobowy się wyczerpał (czemu się nie dziwię), ale nie trzeba było czatować przy kompie ani liczyć na jakąś loterię, żeby tu wystartować. Wystarczyła w miarę szybka decyzja na początku sezonu.
W mojej ocenie, jeśli nie wynika to z jakichś ograniczeń prawnych, limit ten mógłby wzrosnąć. Organizatorzy na pewno by dali radę.
Strona www
Tutaj podobnie jak na stronie Chojnik Maratonu.
Strona nie powala, ale zawiera wszelkie niezbędne informacje. Za to dość dużo aktualnych informacji można było znaleźć na facebookowym profilu biegu... Z jednej strony to fajne (dużo świeżych informacji), ale z drugiej trzeba mieć konto na FB przed czym się długo broniłem (w końcu wywiesiłem pobielaną flagę zakładając anonimowe konto)
Niestety w pewnym momencie strona została uznana za zawirusowaną i mam taki status do dzisiaj (sprawdzałem na kilku kompach). Całe życie Wawrzyńcowe jest na FB.
Cena
100 zł za bieg (w I terminie). Rewelacja. Jak na taki bieg to półdarmo (szczególnie jeśli dodamy co i w jakich ilościach jest oferowane na punktach).
Przygotowanie
Zacznę od tego, że żadnych przygotowań na miejscu tym razem nie było. Nie znałem tych tras i szlaków. Nie przyjechałem tam wcześniej, żeby się zaaklimatyzować i poznać teren. W tym sensie to zaatakowałem ten bieg z partyzanta.
Moimi przygotowaniami były jednak opisane wcześniej Bieg Marduły i Chojnik Maraton. I wakacje w Chorwacji, gdzie codziennie przez 2 tygodnie łupałem w upale te 17-25km po naprawdę niezłych pagórkach (żeby być do końca szczerym to potem byłem tydzień służbowo w Zagrzebiu, gdzie nic nie biegałem, siedziałem po 10 godzin w biurze a potem piliśmy i włóczyliśmy się po knajpach do 3-4 rano...). Czyli przygotowania – idealne!!!
Dodatkowo, 2 tygodnie przed startem robiłem sobie najdłuższy trening w życiu 50km. Po płaskim, 2 pętle 25km z bufetem na tarasie domowym. Nie było lekko. Najbardziej mnie jednak zaskoczył czas „w bufecie”. Wydawało mi się, że wpadłem tylko na sekundkę, szybkie siku, coś podjadłem i popiłem. 3, góra 4 minutki. Po biegu sprawdziłem czas przerwy – 14 minut… Już wiedziałem, że muszę na to uważać.
Start biegu
Start przewidziano na 4.30 rano. Pierwszy raz miałem biec o tej porze, Pobiegłem z czołówką, ale z perspektywy mogę stwierdzić, że była zbędna. Pierwsze 6km jest asfaltową drogą (żeby stawka się rozciągnęła, genialny w swej prostocie pomysł), a potem się już przejaśnia. Szczególnie, że pierwsza górka jest taka mało leśna, bardziej „łąkowa”.
Organizatorzy zapewniają transport autobusowy z mety na start (są w różnych miejscowościach oddalonych od siebie kilka km). Nie skorzystałem, więc trudno oceniać. Fakt, że wszyscy byli na starcie na czas sugeruje, że wszystko poszło sprawnie.
Trasa i cel czasowy
O trasie już ogólnie wspomniałem. Nie zalinkuję jej ze względu na wspomniane problemy ze stroną www. Celem było ukończenie i sprawdzenie czy da się to normalnie przeżyć czy to będzie mega masakra. Oczywiście musiałem się też wykazać pewną odpornością psychiczną, żeby na tym 43km nie wybrać trasy krótszej.
Jeśli myślałem o czasie to celowałem w zakres 12-14h (tak szeroki bo nie miałem pojęcia jak mój organizm zareaguje na taki długi wysiłek).
Bieg
Do biegu spakowałem się jak do samotnego zdobywania bieguna. A jedzenia miałem jak na zdobycie bieguna, powrót z niego i jeszcze wykarmienie sierocińca. Trochę to wszystko ważyło. No dobra – zdecydowanie za dużo. Ale skoro celem było dotarcie, a nie zrobienie jakiegoś wyniku czasowego to miałem to gdzieś. Strasznie się bałem kryzysu energetycznego i miałem w planie żreć, żreć i żreć. I mieć jeszcze mnóstwo żarcia na sytuacje awaryjne. Wyglądałem jak Święty Mikołaj. Zanim jeszcze kogokolwiek odwiedził.
Jako, że całą noc była mega burza (btw dom w którym spałem trafiły dwa pioruny – po pierwszym poszedł prąd, po drugim telewizja – trafiona została antena) startowałem w kurtce przeciwdeszczowej i czapeczce. Czapeczkę przed startem zdjąłem, żeby zamontować czołówkę. I przywiązałem ją zgrabnie do plecaka. Wytrwała tam 300 metrów i spadła. Odwrót i szukanie jej na ziemi wśród ruszającego do boju tłumu nie było doświadczeniem, które chciałbym często ponawiać…
Następnie etap rozgrzewkowy – 6km po asfalcie, lekko do góry. Po 3km gorąco jak w piekarniku. Postanawiam się rozebrać w biegu. Akurat ściągam kurtkę przez głowę jak dobiegamy do wykopów na drodze. Głębokich z pół metra i w ogóle nie oznaczonych. Cudem nie kończę tam biegu.
No i zaczynają się górki. Góra, dół, góra. Pięknie. Jest dość wilgotno i straszna mgła, ale nie pada. Biegnie się świetnie… aż do 20 kilometra. A tam… zatrzymuje mnie odruch wymiotny, jeden, drugi…o co chodzi??? Nigdy nie miałem takich sensacji… było to chwile po zjedzeniu żela (miałem jeść dużo i regularnie, więc to robiłem). To był jednak miły złego początek. Za jakiś kilometr mam może 30 sekund na znalezienie ustronnego miejsca poza szlakiem. Potem znowu i znowu. Do 25 kma tracę całą wolę walki. Co kogoś minę to zaraz lecę w krzaki i tracę wszystko co wypracowałem biegiem. Przed punktem żywieniowym mam takie 4 wizyty. Masakra. Boję się cokolwiek jeść, więc głownie piję. Z perspektywy wydaje się, że zaszkodziły mi pewnie żele (wybrałem nowe, bo kierowałem się największą wartością energetyczną w 100g) i to że strasznie dużo zjadłem na śniadanie (o 3 w nocy!!!), żeby też mieć zapas energetyczny. Po punkcie żywieniowym jest ciut lepiej, ale mam jeszcze dwa przymusowe pitstopy, Poza tym biegnie mi się świetnie (a może dlatego, bo nie mam już siły myśleć o innych problemach).
Racjonalnie, powinienem wybrać krótszą trasę uznając, że zadziałała siła wyższa i koniec. Ale, właśnie tym bardziej decyduję się na dłuższą trasę, Postanawiam sobie, że ja ukończę nawet jakbym miał co kilometr zwiedzać okolice trasy biegowej…Biegnę na takim mega wkurwie na własny organizm, który wyczuł co kombinuję i – zdrajca jeden – próbuje mi pokrzyżować szyki. O nie – tutaj rządzę ja. Na rozstajach tras dowiaduję się, że jestem 35-ty i wszystko się zmienia. Trasa staje się dużo bardziej wymagająca i znikają ludzie, którzy byli dookoła. Przez ponad godzinę biegnę zupełnie sam. A dookoła mgła i słupki graniczne. I Oszust….Dopiero na szczycie Oszusta, na który się bardziej wtoczyłem niż wdrapałem spotykam ludzi – to obsługa punktu kontrolnego, która mnie nadal informuje, że jestem 35. Piję tam jak smok, coś lekko przegryzam i ruszam. Tę część biegu (aż do drugiego punktu żywieniowego – 60km) wspominam najlepiej z perspektywy biegowej. Dużo trudnych, ale płaskich odcinków pozwala się trochę rozpędzić. Podejścia nie są duże, więc na nie wbiegam a inni zawodnicy idą. I zasadniczo głownie mijam. Mimo dużych różnic czasowych na drugi punkt wpadam chyba 28 (a straciłem kilka minut wracając się przed punktem drogą, bo nie było na niej słupków i bałem się, że pomyliłem trasę; trasy nie pomyliłem, słupki były schowane w młodniku 50 metrów od drogi). Na drugim punkcie trochę jem i piję, az nie wpadnie na niego większa grupa zawodników. Wtedy ruszam. W tej części trasy podbiegi nie są już takie łatwe. Trochę podbiegam, trochę podchodzę, pod koniec raczej to drugie. Dobiegam do końca trasy biegnącej granicę – przemiła wolontariusza wręcza mi opaskę potwierdzającą zaliczenie PK i stanowiąca świetną pamiątkę z biegu (można zakładać w robocie i niby od niechcenia machać przed oczami co lepszym laskom opaska z napisem „bieg górski 80km”)
Potem jeszcze trochę do góry i zasadniczo zostaje długi zbieg (11km) do mety w Ujsołach. Zbieg nie okazuje się jedynie zbiegiem, ale idzie bardzo sprawnie (mija mnie dwóch robocopów,; skąd oni mieli siły na takie tempo w końcówce???). Jeszcze tylko techniczny odcinek przez trawy, kilka uliczek w Ujsołach, mostek i meta!!!!
Sprawdzam czas, bo wydaje mi się, że chyba 12h jest złamane…. Wychodzi 10h57min!!! Niesamowite, złamałem też 11h. I zająłem 28 miejsce!!!! Poza pewną ogólną sztywnością po biegu, czuję się naprawdę ok. Mimo, że napierałem 11h!!!!
PS Przyszły sezon zaczynam w maju od Transvulcanii – 83km na Wyspach Kanaryjskich. Przewyższenia trochę większe niż na Chudym. A krajobrazy zupełnie inne:)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu (2013-10-21,07:42): gratuluję wspaniałego biegi i równie rzeczowego opisu. Zastanawiam się tylko - w 2014 Transvulcania, to co będzie w 2015? Dawkuj sobie przyjemności żeby się nie znudzić ;-) grzes_u (2013-10-21,08:05): Spoko, wybór biegów górskich jest tak szeroki, że starczy tego na ładnych parę lat. Jedyne ograniczenia to czas (szczególnie jesli by się chciało biec poza Europą) i kasa. A z wiekiem pewne dojdzie jeszcze zdrowie:( paulo (2013-10-21,08:52): dla mnie dystans niewyobrażalny! Gratuluję więc pełen podziwu!
|