2013-08-04
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Walka w Wałczu (czytano: 1532 razy)
To miała być miła odmiana od pewnego tegorocznego standardu: blisko, krótko i intensywnie. Przez myśl przeszło mi nawet by pojechać do Wałcza rowerem, przebiec się z „filmowymi” gwiazdami i wrócić ponownie bicykletem. Ot taki trening pod triathlon. Niestety nie wiedziałem co zrobić z rowerem i postanowiłem się wybrać jednak motorem. Jak relaks to relaks. Trochę papryczki do sosu dodał Macias informacją, że wystartuje Wojtek Rzywucki – który trenuje wreszcie z wymarzonymi Kenijczykami ze swojego „stada” – więc będzie się z kim ścigać. No ale musiałem być realistą – brak szybkości, ostatnie treningi bardziej w kierunku TRI niż sprintów na 10 km, to wszystko waliło po głowie pałą i wybijało rytmicznie: odpuść sobie. I jeszcze ta temperatura – trzeci bieg w Wałczu i po raz trzeci udar mózgu – przecież nie jesteśmy na równiku. Po drodze do Wałcza jeszcze niemiła niespodzianka od drogowców – „remont” drogi między Skrzatuszem a Dobinem, który gdyby nie kask – mógłby mnie pozbawić wzroku w wyniku uderzeń siekących zewsząd kamieni. Ot tak, żebyśmy z tego wakacyjnego letargu nie zapomnieli gdzie żyjemy… Jakoś na miejsce dotarłem, udałem się po pakiet i tu kolejny negatywny „Surprise”(You’re dead! – kto był autorem?) – nie dostałem koszulki, bo organizator wprowadził zasadę kto pierwszy ten lepszy – no tak u nas trzeba mieć twarde i szerokie łokcie. Porozglądałem się trochę wokół, posłuchałem pokrzykiwań Pawła Januszewskiego i poszedłem szukać Idzika, będąc pewnym, że jak lipiec i Wałcz, to na pewno gdzieś tu jest. I w zasadzie to go szukać specjalnie nie musiałem, tylko idąc w stronę miejsca gdzie zwykle parkuje wlazłem mu do auta. Okazało się, że jest przygotowany jak zwykle: biegał ostatnio razem ze mną (miesiąc temu), od tego czasu czeka aż przestanie go boleć kolano, lecz te nie odpowiada ze zrozumieniem. W zasadzie przyjechał po pakiet ale ma spróbować zmierzyć się z trasą. Ponarzekaliśmy trochę na kobiety – a w zasadzie jeden ich gatunek – i po przybraniu kreacji biegowych udaliśmy się na start. Tu jeszcze rozmowy ze znajomymi, których nie brakowało: ojciec i syn Nowiccy, Robert Ratajczyk, z którym za tydzień walczyć będziemy powyżej Szklarskiej, Artur Pińkowski i reszta zielonego bractwa. No i mój cień – Wojciech „Wo” Rzywucki w pełnej krasie. Przestraszył mnie skrajnie mówiąc, że chce łamać 40 minut – cóż, kto bogatemu (w formę) zabroni? Ruszyliśmy i początek był nawet obiecujący. Bardzo ładna trasa - okolice wałeckiego jeziora są z roku na rok bardziej dopieszczane – i nienajgorsze tempo. Przed mostem (ok.3,6 km trasy) wyprzedził mnie Wojtek i uczynił to z taką łatwością, że musiałem oczy przecierać nie tylko z powodu zalewającego potu. Próbowałem utrzymać tempo i do punktu odżywczego się to udawało – zwykle nie potrzebowałbym nic pić przy tak krótkim dystansie, ale dzisiaj to byłoby samobójstwo. Ostatni taki upał spotkał mnie chyba w zeszłym roku w Kaczorach. Trasa lekko odkręciła od jeziora, biegliśmy fragmentem ścieżki przyrodniczej i było naprawdę malowniczo. Za to nogi coraz gorzej podawały i wiedziałem już, że cudów nie będzie. Wróciliśmy ponownie nad brzeg jeziora, obiegliśmy MOSiR i końcówkę trasy mieliśmy na nadjeziornym deptaku. Jeszcze miła niespodzianka od organizatorów – kurtyna wodna – trochę szkoda, że tak późno. I już tradycyjnie pod górkę, wybrukowana prosta i niebieski dywan na mecie. Równiutkie 43 minuty, około 1,5 minuty za Wojtkiem, który świetnie się prezentował i gdyby bieg był po asfalcie i przede wszystkim w innej temperaturze – jestem przekonany, że granica 40 minut by padła. Co się odwlecze to nie uciecze. Na zdjęciu widać, że jemu też lekko nie było. Swojej foty nie zamieszczam – byłaby to potworna antyreklama biegania, nie wiedziałem, że moja twarz może tak przerażająco wyglądać. Wszyscy kończyli zlani potem, wyczerpani ale miło było patrzeć na szczęśliwe i uśmiechnięte twarze ludzi, którzy kończą walkę z temperaturą i dystansem. Nawet Idzik jak już dokuśtykał, to wykonał coś na kształt skrzywienia ust, które można na siłę uznać za uśmiech. Na mecie czekał rogalik, woda, izo z Czarnkowa, dla bardziej rozgrzanych woda w fontannie na ryneczku, losowanie fantów, dekoracje i wszystko to, co zawsze w Wałczu dograne jest na 100%. Impreza może w porównaniu z zeszłym rokiem nie powaliła jakimś sensacyjnym rozwojem, ale trzyma poziom i dla wszystkich biegających na pewno stanowi łakomy kąsek w kalendarzu. Osobiście zabrakło mi biegu na 3333 metrów, na który chciałem zabrać syna, lecz to prywata przeze mnie przemawia. Były zamiast tego biegi „Z biegiem natury” i „Bieg otwartych serc”, była filmowa brama, filmowa muzyka i jeśli ktoś znowu nie przyjechał do Wałcza bo coś mu przeszkodziło „ważnego” – może żałować. A teraz już nie pozostaje mi nic innego, tylko zaprosić wszystkich ciekawskich ze światka pilskich biegaczy do zapoznania się z relacją z Karkonoszy. Oj będzie się działo!
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |