2013-08-02
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Po sławę (?) do Sławy (czytano: 1053 razy)
Oczywiście, że nie po sławę i chwałę a tylko po kolejne doświadczenia, które w końcowym efekcie mają mnie doprowadzić do ukończenia – kiedyś tam, w przyszłości – w jednym kawałku całego Iron Mana. W malowniczej miejscowości położonej nad pięknym (i duuużym – ponad 800 hektarów) jeziorem Sławskim już od 15 lat odbywają się zawody triathlonowe, a luka w startach i informacje od niezawodnego Piotra Nowackiego sprawiły, że wziąłem udział 14 lipca w Sławskim Festiwalu Triathlonu. Był tam aquathlon dla dzieci (200 m pływanie + 1000 m bieg), był triathlon młodzików i sztafety w triathlonie na tym samym dystansie (400 m + 14 km + 3 km) i wreszcie główny punkt programu: 800 m pływania, 28 km jazdy rowerem i 6 km biegu. Do biura trzeba było zameldować się już przed godz. 10 rano, tak więc z jednej strony musieliśmy wcześnie wyjechać z Piły, a z drugie czekać potem 4,5 godz. na start. Choć część z nas (Michał, Piotr i Miłosz) na przetarcie postanowiła wystartować w sztafetach o godz. 13.00. Czasu na oswojenie stresu było aż nadto, mogliśmy pozwiedzać ośrodek, przy którym nasze Płotki musiałyby spłonąć ze wstydu, poszliśmy na obiad i był jeszcze czas, by przyjrzeć się przedbiegom. Pierwsze co zwróciło naszą uwagę to tęgo rozhuśtane fale – będzie zabawa jak nic. A z drugiej strony – dzieci dały radę - to i nam nie uchodzi się lękać. Piszę w liczbie mnogiej bo była nas cała klubowa „ósemka” i większość upatrywała w toni jeziora pewnego problemu. Natomiast moje doświadczenia w pływaniu w wodzie poziomej nie pozwalały na nawet cień obawy – nie takie warunki już obłaskawiałem. Inna sprawa – na jaki wynik się to wszystko przełoży? W pianki wbiliśmy się na parkingu i na bosaka (ale po porządnym polbruku) udaliśmy się na plażę. W trakcie rozgrzewki (a raczej ochładzajki…) spotkałem niejakiego Marcina Domosińskiego przybranego w twarzowy różowy czepek, a po wymianie uprzejmości z zabezpieczającym imprezę ratownikiem o aparycji morsa (więc jak najbardziej na miejscu) – przyszedł czas na start. Wszystko poszło dużo spokojniej niż w Szczecinku, towarzystwo się rozpłynęło i zaczęła się walka z falami. Wybiegając na brzeg po pierwszym kółku rzuciłem okiem na stoper – 6,42 – niemożliwe żebym pokonał pierwsze 400m w takim czasie. Na drugim kółku można się było skupić na rytmie, rywale już prawie w ogóle nie przeszkadzali, z wody na brzeg z naszej pilskiej ekipy wybiegłem o dziwo pierwszy. I znowu nieszczęsna zmiana na rower – mimo, że poszło mi wszystko o 25% szybciej niż w Szczecinku, to i tak w samym tylko boksie trzech „naszych” wsiadło na rower szybciej. A do tego jeszcze ruszyłem do kręcenia bez okularów. I tutaj – na trasie rowerowej – miało miejsce największe nieporozumienie sławskiej imprezy. Organizator najpierw umieścił w regulaminie info, że dozwolona jest jazda z draftingiem (w grupie). Następnie na dwa dni przed startem zabronił tego z względów bezpieczeństwa, jednak część osób albo o tym nie wiedziała, albo udawała, że nie wie. I na asfalcie poza pojedynczymi zawodnikami (w tej nieszczęsnej grupie moja osoba) pokazały się całe stada kolarzy, którzy oczywiście zyskiwali na tym cenne sekundy, jeśli nie minuty. Każdy kto miał okazję walczyć sam z dystansem i potem spróbował tej samej sztuki w grupie wie o co chodzi. Przeciętna szybkość rośnie przynajmniej o 5-6 km/h, co przy nawet tylko 28 kilometrowej trasie powoduje kosmiczne dysproporcje. Postanowiłem machnąć na to ręką, do strefy zmian dojechałem w 48 min i 37 sek., cieszyłem się, że nie muszę wydłubywać much z oczu i już trzeba się było szykować do biegu. Tu zmiana zajęła mi 1,5 minuty a trasa zaczęła się od podbiegu, na którym myślałem, że serce mi się zatrzyma. Jeszcze jedna rozmowa z nadambitną świadomością, założenie ogranicznika prędkości na pierwsze 500 m i dopiero wtedy zacząłem szukać swojego tempa. W sumie do pokonania 3 rundy po niespełna 2000 m, w trakcie których dogoniłem dwóch „naszych” (w tym Miłosza, który walczył z chorobą morską!!!) i paru innych zawodników i już meta. Czas końcowy: 1:30,43, miejsce 78 i trzech kolegów przede mną. Mariusz i Michał oraz Piotr, który został sklasyfikowany na 7 miejscu. Jednak gdy poznałem jego czas stwierdziłem, ze coś tu nie gra. Okazało się, że Piotrek przebiegł tylko dwa okrążenia, co normalnie powinno skończyć się dyskwalifikacją, a tutaj nie dość, że wygrał klasyfikację wiekową, to jeszcze wylosował rower (jakby miał ich mało…). Takie to były dziwne zawody – trasa, zmęczenie i satysfakcja - OK., natomiast organizacyjnie mocno kulało. O poziomie zawodów może świadczyć sposób zorganizowania strefy zmian, tutaj nie wyglądało to za ciekawie. W trakcie sztafet przewalały się tam tłumy osób niezaangażowanych w start, a trzeba mieć świadomość, że zawodnicy zostawiają tam potężne pieniądze w sprzęcie: rowery, kaski, buty, elektronika… Natomiast po zakończeniu imprezy nagle nie chciano nas wpuścić do strefy po sprzęt – można było to zrobić tylko i wyłącznie z jednej strony – komuś się coś nagle przypomniało. Tylko co z tego jak nikt nie sprawdzał, czy wychodzimy ze swoimi rowerami... Chaos. Ale nie będę się już więcej czepiał, sportowo byłem zadowolony, a pod względem team spirit było więcej niż dobrze, wspieraliśmy się, dopingowaliśmy – a koniec uwieczniliśmy na zdjęciu (obok macie podgląd). Teraz już w kolejce czeka Wałcz „z gwiazdami” – tam raczej spokojnie, a potem Maraton Karkonoski – no tam z kolei może spokojnie nie być. A co do triatlonu – będę próbował się zmierzyć z dystansem ½ IronMan i to najlepiej w tym roku, prawdopodobnie Chodzież w końcu sierpnia. Po drodze była jeszcze Gdynia, byłoby super ale opłata startowa jest zaporowa – 450 zł….
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |