2013-06-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Bieszczady po raz pierwszy i rzeźnicki deser. Część I (czytano: 1752 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://www.flickr.com/photos/9434858@N03/sets/72157634087410748/
Aż wstyd się przyznać, ale nigdy wcześniej nie bylem w Bieszczadach. Mój Tato miał wręcz trudności z uwierzeniem, ale to prawda. Jakoś ominęły mnie liczne rodzinne wyjazdy w te góry. W innych pasmach bywałem wielokrotnie i w różnych porach roku, ale nie tu. Ani razu. Znałem je tylko ze zdjęć i opowieści innych oraz z harcerskich piosenek. Czas najwyższy był to nadrobić!
Postanowiliśmy pojechać tam całą rodzinką. Z Olgą, Hubertem i Basią. A ponieważ ilość czasu jak i możliwości dzieci są jeszcze ograniczone zapragnąłem aby połączyć taki wyjazd z Biegiem Rzeźnika i zobaczyć (jak pogoda dopisze) większą część Bieszczad za jednym razem. Nie spiesząc się i delektując się otaczającymi widokami, bez parcia na wynik.
No ale Bieg Rzeźnika to przecież nie przelewki (przynajmniej nie dla mnie). Moje doświadczenie z biegów górskich równa się zero, żadnego wcześniej dystansu powyżej maratonu nie pokonałem, a tu nagle prawie dwa razy tyle i to po górach. Czy więc starczy sił na ukończenie i jeszcze podziwianie widoków w okół siebie?
Już od jakiegoś czasu mam mały wstręt do tłuczenia się po asfalcie. Czytane opisy innych z biegów dookoła Mount Blanc, z wcześnieszych Biegów Rzeźnika oraz innych biegów górskich rozpaliły mnie, by zasmakować w tego typu biegach. Ale do Rzeźnika potrzebny był partner. Najlepiej doświadczony w tego typu biegach, ktoś z dużymi pokładami pozytywnej energii... Nie da się ukryć, że najwięcej takiej energi z osób które znam ma Radek, a jego doświadczenie jest wielkie. Nie maiłem wątpliwości, że byłby świetnym partnerem na ten Bieg. Tylko czy on nie będzie miał innych planów i czy zechciałby ze mną biec? Z takim żółtodziobem jak ja? Zapytałem się go już przed jesiennym maratonem w Poznaniu, co by „uprzedzić konkurencję” :) No i ku mojej radości Radziu się zgodził.
Do Dołżycy koło Cisnej dojechaliśmy już we wtorek zaliczając po drodze z dzieciakami zaporę w Solinie. Wieczorem dojechali jeszcze nasi serdeczni przyjaciele Iza z Miłoszem. Następnego dnia miał dojechać Radek. Niestety wiedziałem już że Miniaczki nie dojadą, a i przyjazd Truskawy stał pod dużym znakiem zapytania, a więc misterny plan dużej integracji TEAMowej trochę się posypał. No cóż, takie życie. Może się uda za rok.
Pogodę zapowiadali nam niestety kiepską na cały czas pobytu w Bieszczadach, ale szczerze, mało się tym przejmowałem wiedząc, że górach prognozy często się nie sprawdzają i tak było i tym razem. Środa przywitała nas słonkiem. Zebraliśmy dzieci, sprzęt, aparaty, jedzenie i roszuliśmy do Berehów Górnych zostawiając po drodze jeden z samochodów w Wetlinie. Plan był ambitny jak na wędrówkę z dziećmi: wejść czerwonym szlakiem z Berehów na Połoninę Wetlińską do Chatki Puchatka. Jak się uda to pociągnąć dalej połoniną do Przełęczy Orłowicza i zejść żółtym szlakiem do Wetliny (w sumie 13km), jeśli pogoda się załamie lub dzieci wymiękną wracamy w dolinę żółtym szlakiem z Chatki. Będzie to dla mnie również pierwszy i jedyny „trening” górski przez Rzeźnikiem jak i rozpoznanie trasy bojem.
Basia do nosidełka plecakowego, Hubert i Olga zaczynają na własnych nóżkach. Szybko się jednak okazuje, że dla Huberta te trasy są zbyt wymagające jeśli chodzi o stromiznę podejść i wysokość stopni, a po za tym dookoła jest tyle ciekawych rzeczy, które go interesują, że w rezultacie prawie stoimy. Pakuję więc Hubcia sobie na głowę jako dodatek do Basi. Obciążenie na moje plecy wzrasta do około 30kg, ale jest ok. Upewniam się jeszcze tylko, że Basia ma wystarczająco miejsca i idziemy. Olga nadaje tempo. Wygląda jak rasowa turystka. Plecaczek z camelbagiem, kijki w dłoniach i zasuwa pod górę aż miło. Ledwo za nią nadążam. Magda później mi wyznała, że idąc z tyłu z Izą stwierdziła, że obawiała się, że to dzieci będą hamować marsz, a tu wychodzi na to, że to one teraz są najsłabszym ogniwem :) Hamuję lekko Olgę by zachowała siły na dalszą część trasy, bo droga przed nami jeszcze daleka. Robimy małą furrorę na szlaku. Olga zbiera pochwały od idących w dół turystów jak i tych idących pod górę, których mijamy. Dwoje dzieciaków na moich plecach też robi wrażenie na mijanych ludziach.
Tu przyszła mi na myśl parafraza wiersza Jana Brzchwy o wielbłądzie:
Tatuś dźwiga swoje szkraby
Niczym dwa ogromne skarby
I jest w doskonałym humorze,
Że trzeciego już nie może.
Tam gdzie się da, gdzie nie jest za stromo, trochę ziemi bez kamieni o które możnaby się potłuc, Hubert idzie sam, ale takich miejsc na podejściu było niewiele. Wychodzimy na poloninę. Roztaczający się wydok zapiera dech, a nieskończony dywan jagodzisk po obu stronach szlaku na zawsze będzie mi się już kojarzył z tym miejscem. Parę minut drogi od schroniska spotykamy pięknego jelenia, który najspokojniej w świecie leży sobie jakieś 50m od szlaku nic sobie nie robiąc z przechodzących niedaleko ludzi. On wie, że to on jest tutaj gwiazdą.
Do chatki docieramy po 1h50min. Krótki odpoczynek na nakarmienie, napojenie i przewinięcie dzieciaków i decyzja idziemy dalej czy schodzimy w dół? Idziemy dalej. Choć przyznam, że trochę się obawiałem jak to dalej będzie, bo trochę wiało i zastanawiałem się co będzie jak na środku poloniny dzieci powiedzą, że mają dość. Ale nie ma co gdybać, idziemy, bo jest pięknie i szkoda już wracać. Nigdy nie wiadomo kiedy znów będzie dane nam tu być.
Olga wrie do przodu, Hubert też chce iść sam i drze się tylko wtedy kiedy go chcę wziąć na głowę (dziwne te nasze dzieci, zwykle jest odwrotnie). Basia najnormalniej w świecie przysnęła w nosidełku nie puszczając z garści bułki. Gdzieś na zejściu z Osadzkiego Wierchu Olga ma mały kryzys. Potrzebny jest mały odpoczynek. Przyda się nam wszystkim, bo i mnie plecy zaczynają juz dawać znać o sobie. Kolejny postój na Przełęczy Orłowicza, jeszcze pamiątkowe zdjęcie i zaczynamy ostatni etap, czyli zejście zółtym szlakiem do Wetliny. Olga ma małego focha, którego potrafi przerobić na naprawdę ostry marsz w dół. Olga idzie z Magdą jako pierwsza, a my nie możemy jej dogonić. Tzn. mamy zakaz więc idziemy trochę z tyłu :) Na szlaku mam przedsmak tego co będzie mnie czekać już za dwa dni. Jest dużo błota, miejscami dość stromo. Cieszę się, że mam kijki, bo łatwiej mi zachować równowagę mając na głowie Basię i Hubcia, który właśnie teraz bawi się w najlepsze, podskakuje i kręci się co znacząco utrudnia zachowanie równowagi na tym podłożu. Na szczęscie obyło się bez upadku.
W pewnym momencie Olga zatrzymuje się i z zachwytem wymalowanym na całej buzi mówi: „Mamo, ja muszę opowiedzieć dzieciom z przedszkola ile tu jest błota!!!” Niestety po powrocie do Szwecji była bardzo zawiedziona, bo dla koleżanek i kolegów z przedszkola to była tylko taka zwyłka droga i Oleńka nie została zrozumiana. Ale tak zastanowiwszy się przez chwilę, to jakie miała na to szanse? Ile dzieci w wieku niespełna 6 lat zalicza siedmiogodzinną wycieczkę,13km na własnych nogach po górach, kamieniach i błotnistych ścieżkach? Napewno żadne dziecko z jej przedszkola nie miało pojęcia o czym ona mówi...
Po wyjściu z lasu i wejściu na kawałek asfaltowej drogi w Starym Siole napotkalismy na wielki, białoczerwony znak „ZAKAZ używania kijków trekingowych bez nakładek na asfalcie”. Przyznam, że znak mnie powalił swoim absurdem, a może jakość asfaltu jest rzeczywiście tak dziadowska, że kijek pod obciążeniem ludzkiej ręki jest wstanie przerobić go na ser szwajcarski?
To był naprawdę wspaniały dzień. Dzieciaki spisały się wyśmienicie, każde na swoim poziomie rozwoju. Basia nie marudziła ani przez chwilę chłonąc wszystko w okół siebie. Hubert dzielnie szedł, gdzie się tylko dało. Ma zadatki na niezłego turystę. Olga potwierdziła po raz kolejny, że lubi aktywny wypoczynek i że można z nią zrobić wszystko. Kiedy potem z samochodu pokazywałem jej gdzie była, była zdumiona, że tak wysoko się wdrapała i taki kawał przeszła. Pogoda nam też dopisała, widoki i towarzystwo przyjaciół bezcenne. Piękne, aktywne świętowanie imienin Magdy. Po powrocie czekał tam już na nas Radek, dzieci szybko poszły spać, a my spędziliśmy bardzo miło wieczór.
Plecy odczuwałem po dzisiejszej wycieczce, ale pocieszałem się, że za dwa dni będę ten szlak robił na lekko i choć to będzie już około 60-68 km trasy to zawsze będę mógł wrócić pamięcią, że przecież dwa dni temu robiłem to z 30kg na plecach, więc teraz będzie łatwiej. Strachem napawały mnie zbiegi. Zejście czerwonym szlakiem z Chatki Puchatka do Berehów Górnych nie wyglądało mi w ogóle na możliwe do pokonania biegiem. Nie po tych stopniach i błocie i nie mając 66km w nogach. Widok na Caryńską zachwycał i porażał jednocześnie. Już w piątek miałem się przekonać jak to będzie wspinać się na nią...
W linku, więcej zdjęć
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu ddrapella (2013-06-13,04:07): Świetny opis jak i sama przygoda Tomku. Jak się pewnie domyślasz mam z tym niejedno skojarzenie - np naszą wędrówkę zimą do Chochołowskiej z waszą piątką i idącym obok nas góralem z saniami, który przez 9 km zakładał że się poddamy i skorzystamy z jego (i jego konia) pomocy... tdrapella (2013-06-13,11:49): Doskonale to pamiętam Tato, te wielkie sanie z bagażami i nocnikiem Magdy jak z wisienką na torcie :) I pamiętam Twoje zmęczenie jak wtachałeś do odrodzenia plecak pełen butów narciarskich dla całej rodziny jak i nasze późniesze przejście po "poziomicach" z Odrodzenia do Samotni :) tdrapella (2013-06-13,11:50): Tomek, musisz to nadrobić. Te góry są obłędnir piękne! shadoke (2013-06-13,18:46): Bieszczady są wyjątkowe i kochane! kiedyś byłam bliska przeprowadzenia się do Wetliny;) shadoke (2013-06-13,18:47): I czekam na cz.2:) tdrapella (2013-06-13,21:00): No to siadam i piszę :) jacdzi (2013-06-13,22:44): Gratuluje!!! Poodkrywaj rodzinka inne gory w naszym pieknym kraju i lacz to z ultra gorskimi biegami. To bardzo zdrowe szalenstwo. tdrapella (2013-06-14,15:05): Jacku, będę się starał :)
|