2012-09-08
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Biegiem wokół Mount-Blanc cz.3 (czytano: 4764 razy)
Zaczęło mocno padać, ale góry na krótko przed zapadnięciem zmroku były...fantastyczne, w pełnym tego słowa znaczeniu.
Zaczynało coraz mocniej wiać, przeprosiłem kurtkę a po chwili znowu przemokłem do suchej nitki.
Nie było mi bardzo zimno, ale zacząłem się zastanawiać , czy nie dobrze byłoby się przebrać w suche ciuchy.
Kiedy dotarłem do Pasteur Prolognan(2567m) zaczęło lać , ale postanowiłem , ze przebiorę się dopiero na 60 km,
Zejście z Prolognan było bardzo strome i okropnie kamieniste, co gorsze od tamtej strony zaczęło jeszcze mocniej wiać.
Zaczęły mi grabieć ręce i przestałem czuć końcówki palców.
Na szczęście kiedy zeszliśmy niżej zrobiło się nieco cieplej .
Góry w świetle czołówki niewiele było widać.
W sumie to tylko to, co pod nogami.
Zaczęła się ta część biegu , której najbardziej się obawiałem.
Nadeszła NOC.
Z górki poszło mi jakoś szybko i zostawiłem grupkę ok.30 osób daleko w tyle.
Zostałem sam.
Po raz pierwszy nie mogłem biec za kimś nie myśląc o niczym, tylko musiałem sam wybierać drogę.
Na szczęście okazało się , ze nie jest to żaden problem, a znaczniki rozmieszczone na trasie wspaniale wskazują drogę.
Deszcz lał nieustannie i bardzo cieszyłem się, ze nie przebrałem się w suche rzeczy, które suche na pewno by teraz nie były.
Przeszedłem przez łachę śniegu, a potem wzdłuż wąwozu, w którego dole toczyła z łoskotem swe wody jakaś rzeczka.
Oj głęboko tam było, głęboko.
Nazwałem sobie to miejsce: Piekielna Otchłań.
Teraz zaczął się mój najgorszy zbieg podczas tego biegu.
Można by nawet powiedzieć , że to był ślizg lub zjazd.
Błoto było okropne i zdradliwe.
Szczyciłem się w myślach tym , że dotychczas nie zanotowałem żadnego upadku, kiedy w koło ludzie wywracali się dość często.
Teraz nadrobiłem straty.
Pomimo ,że starałem się zachować jak największą czujność, zaliczyłem kilka spektakularnych upadków.
Moje nogi od kostek do pasa przypominały bryłę błota.
Zresztą górna część ciał też nie wyglądała najlepiej.
Dwukrotnie przy upadku spadła mi czołówka i to raz tak złośliwie, jak to zwykła czynić spadająca kromka chleba, czyli... światłem do dołu.
Już chciałem czekać na następnego zawodnika, aby mi poświecił, kiedy zauważyłem tlące się światełko mojej lampki.
Nagle wbiegłem na szutrową drogę a w naszym kierunku szli organizatorzy krzycząc dodające otuchy
- Allez, allez!
Po przebiegnięciu ok. 2 km dotarłem do 60 km w Cormet Roseland.
Ku mojemu zaskoczeniu i zdziwieniu, przy dobiegu do namiotu w deszczu i błocie,( a błoto było wierzcie mi potworne) stało mnóstwo kibiców , którzy bili brawo i mocno dopingowali.
To było bardzo miłe.
Wpadłem do namiotu a tu znowu zaskoczenie.
Tłok i ścisk.
Tym razem chociaż przy jedzeniu nie było ciasno, więc szybko i bez problemów najadłem się, napiłem, uzupełniłem bidony i przystąpiłem do przebierania się w suche ciuchy.
Okazało się , że nie była to prosta sprawa.
Ścisk niemiłosierny, ani gdzie rzeczy położyć, bo na podłodze błocko, ani gdzie przysiąść.
W końcu po 20 minutach nałożyłem na siebie co następuje( kolejność przypadkowa):
- Bluzę ciepłą cienką z długim rękawem
- Koszulkę techniczną
- bluzę przeciwwietrzną
- kurtkę przeciwdeszczową
- rękawiczki
- czapkę zwykłą
- czapkę z daszkiem
- rękawiczki
- skarpety
Na to wszystko naciągnąłem kaptur i zacząłem przedzierać się do wyjścia.
Nagle namiotem szarpnęło i rozpętała się straszna nawałnica.
Wiatr i deszcz rywalizowały ze sobą o to, kto pierwszy pozbawi nas dachu nad głową.
Zaraz potem do namiotu wpadł ...Louis de Funes.
No normalnie zatkało mnie.
Miał na sobie taki żółty sztormiak z kapturem, do którego przyczepioną miał ogromnych rozmiarów czołówkę.
Zaczął wymachiwać rękami i wyrzucać z siebie w tempie karabinu maszynowego francuskie słowa( robił to też identycznie jak Louis), z czego zrozumiałem tylko wypowiedziane najgłośniej
- HIPOTERMI!!!( z akcentem na ostatnie i )
Podszedłem do wyjścia, ale pan nie pozwolił na kontynuowanie biegu.
Chciałem się wymknąć wejściem, ale przechwycili mnie.
Stałem więc jak trąba i żałowałem , że nie znam francuskiego.
Za Chiny ludowe nie mogłem się dogadać, o co w tym wszystkim chodzi.
Minuty mijały, a ja stałem i patrzyłem.
W końcu przyszedł jakiś inny pan pokłócił się trochę z Louisem i znowu nic.
Minęła dokładnie godzina od momentu mojego przyjścia.
Zacząłem się porządnie niepokoić, ale nagle zauważyłem , że wychodzi jakaś dziewczyna.
Wszyscy klepali ją po plecach i coś mówili podniesionymi głosami.
Pomyślałem – Teraz albo nigdy, i ruszyłem w stronę wyjścia.
Tłum ani drgnie.
Stało tam ok.50-60 osób i wszyscy wpatrzeni w wyjście.
Jak sobie to teraz przypominam , to wydaje mi się to jakieś irracjonalne i nierealne.
Wytworzyła się taka dziwna, pełna napięcia atmosfera, ze trudno opisać ją słowami.
Pomimo ,że byłem przebrany w suche rzeczy zaczęło mi się robić zimno.
Nie mogłem tak stać, musiałem coś zrobić.
Powiedziałem bardzo głośno :
- Pardon, ja wychodzę( to –„ ja wychodzę” było po polsku) i zacząłem się przepychać przez tłum.
Nagle wszyscy się rozstąpili, zaczęli coś do nie mówić i poklepywać mnie po plecach.
Kiedy doszedłem do wyjścia, przestraszyłem się, że gościu mnie nie puści, jak zobaczy , że jestem w krótkich spodenkach.
Na szczęście nie musiałem się już wracać i wyskoczyłem na zewnątrz.
- A więc idę dalej. To jeszcze nie koniec – pomyślałem.
- Tylko gdzie iść, do jasnej cholery!!!
Zacząłem się rozglądać nerwowo za znacznikami, ale nigdzie ich nie widziałem.
Nagle dobiegł do mnie jakiś człowiek , wziął mnie za rękę i podprowadził 100m przez parking, skąd już widziałem , gdzie mam biec .
Rzuciłem tylko przez ramię:
- Merci!
I ostro ruszyłem na szlak.
Byłem tak zły na to ,że straciłem tyle czasu , ze parłem do przodu jak dzik.
Nie przeszkadzało mi , że znowu zaczęło lać, że zapadałem się po kolana w jakimś bagnie.
Ku moje radości droga zaczęła piąć się ostro w górę i bagna się skończyły.
Po pewnym czasie zadałem sobie sprawę , że dostałem zadyszki i muszę zwolnić.
Wyrównałem więc tempo i pełen radości parłem krok po kroku przed siebie.
Bez większych przygód minąłem Col de la Sauce (2307m) i przemieszczałem się dalej.
(Właśnie sobie przypomniałem, że ten najgorszy zbieg, o którym pisałem wcześniej był właśnie teraz, ale nie chce mi się już poprawiać). :)
Dobiegłem więc, wywracając się co chwilę, do La Gitte ( 1665m) na 68 km
Pan mnie „zeskanował”, poklepał przyjacielsko po plecach i powiedział, że do punktu z jedzeniem zostało mi 12 km.
Oj, było to najdłuższe 12km podczas tego biegu.
Najpierw dotarłem do Col Est de la Gitte( 2315m) .
W pewnej chwili szliśmy szutrową drogą, i najpierw usłyszałem , a potem zobaczyłem zjeżdżający nią biały samochód terenowy.
Kiedy wolniutko przejeżdżał obok mnie, obróciłem swoją głowę, a wraz z nią czołówkę, i w jej świetle zobaczyłem przylepioną do szyby głowę.
W momencie kiedy tam świeciłem, właściciel tej głowy podniósł tylko oczy i smutnie na mnie spojrzał.
Trwało to ułamek sekundy, ale coś ścisnęło mnie w gardle.
Te oczy mówiły wszystko...
W samochodzie siedzieli Ci , którzy się - z różnych powodów – poddali.
Jeszcze przez kilkanaście minut miałem obraz tych umęczonych oczu w głowie i zrobiło mi się tak jakoś...smutno.
Na Col Est de la Gitte stał żółty namiot , a w nim kolejni zawodnicy poprzykrywani kocami i trzęsąc się niemiłosiernie czekali na swoją kolej, aby zjechać na dół.
Dotychczas szło mi dobrze, ale ten widok przypomniał mi , że sytuacja może się w każdej chwili zmienić.
W końcu doszedłem do…MORDORU.
No nic innego nie przyszło mi do głowy, jak zobaczyłem te skały przede mną.
Piękno i groza.
Jakieś ciarki zaczęły mi przechodzić po plecach, ale ani chwili nie zastanawiałem się aby tam wejść.
Podejrzewam , że w dzień ten widok byłby zupełnie inny, ale w nocy czułem , że wchodząc tam, przekraczam jakąś niewidzialną granicę.
Co pewien czas oglądałem się za siebie, ale nikogo w zasięgu wzroku nie widziałem .
Tym bardziej się zdziwiłem , kiedy nagle za plecami rozbłysło dość mocne światło, które rozświetliło ponury Mordor.
Obróciłem się i...okazało się ,że to armia paskudnych orków z Petzl-ami na czołach atakuje mnie zdradziecko. :)
A tak poważnie to, obróciłem się i...okazało się , że to nasz poczciwy księżyc, i to do tego w pełnej pełni( o ile pełnia może być niepełna)
Zgasiłem swoją czołówkę i wtedy dopiero Mordor stał się... W PEŁNI MORDOREM.
Dla takich chwil warto żyć.
Księżyc świecił bardzo mocno, aż chciało się biec bez latarki, ale skały rzucały cienie i można było niepotrzebnie złapać się w jakąś pułapkę.
Przede mną w oddali widziałem kilkanaście błądzących światełek ,i chociaż byłem przekonany, że powinny iść prosto, to one niebezpiecznie skręcały na prawo, odbijając tym samym od widzianego z góry punktu kontrolnego.
Punkt ten zresztą był nie tylko widziany, ale też bardzo dobrze słyszalny, ponieważ grali dla nas muzę na tzw. pełny ful.
Już było tak blisko, ale niestety trasa odbił gdzieś w prawo i do góry.
Bardzo mi się ten odcinek dłużył.
W Mordorze przekonałem się też jak szybko zmienić może się pogoda.
Kiedy wyszedł księżyc, rozjaśniło się tak, że w zasięgu wzroku nie było widać ani jednej chmurki.
Spojrzałem wtedy na zegarek( była jakaś równa godzina, chyba 2.00)
Kiedy chmury odeszły zrobiło się momentalnie zimno.
Przebiegłem jeszcze kawałek i...nagle zaczęło padać, a chwilę potem lać.
Spojrzałem na zegarek.
Minęło 6 minut...
Coraz bardziej mi się dłużyło.
Nagle przede mną wyrosłą ściana...krów.
Chwilę się wahałem, ale w oddali zauważyłem znacznik, więc dzielnie ruszyłem do przodu.
Krowy były bardzo spokojne, a kiedy co pewien czas mówiłem:
- No Mućka, nastąp się – wydawały się wszystko rozumieć.
Po przedarciu się przez stado rogacizny zdarzyło mi się zabłądzić .
Przeszedłem kilkadziesiąt metrów i nie widziałem żadnego znacznika.
Pomny ostrzeżeń, zawróciłem i już po chwili zauważyłem błyszczący w świetle czołówki znacznik.
Strata była więc kilkunastu sekundowa, a więc... żadna.
Teraz spokojnie już dotarłem do naszego punktu, czyli grającej w środku gór dyskoteki.
Kolumny były ustawione w stronę nadchodzących zawodników.
Panowie podawali jedzenie i picie, tańcząc a wręcz pląsając, co trochę kłóciło się z siedzącymi na ławeczkach zawodnikami , którym do śmiechu – widziałem - nie było.
Col du Joly (1989m) był na 79 km.
Przed wyjściem wisiał tabliczka informująca, ile jest kilometrów do następnego punktu, jakie jest przewyższenie i jaki limit czasowy.
Kiedy zobaczyłem ,że jestem dość blisko limitu postanowiłem lekko przyspieszyć.
Przed wyjściem powiedziałem do siebie głośno
- No to Rzeźnik już zaliczony, teraz zaczyna się bieg.
Kiedy skończyłem gadać do siebie, podszedł do mnie ratownik i coś zaczął mnie pytać.
Na wszelki wypadek nie wdawałem się w dyskusję , tylko wyskoczyłem błyskawicznie poza namiot.
Było to bardzo niekulturalne, ale bałem , ze się dopatrzy jeszcze jakiegoś zmęczenia w moich oczach i każe mi zostać :)
Zaczął się łagodny zbieg, więc wykorzystałem go na ciągły bieg.
Dopiero stromizna i błocko wyhamowały mnie trochę.
Cały czas padało.
Zaczęło mocno piec w obtartych pachwinach, na złączeniu pośladków z nogami i między pośladkami.
Pomimo użycia dużej ilości wazeliny, obtarłem się dość mocno.
Najgorzej było ruszyć z miejsca.
Do Les Contamines( 1170m) na 88 km dotarłem bez większych przygód.
Na punkcie było dość sennie.
Zjadłem , to, co zjeść miałem.
Najpierw cola, którą popiłem bulionem, przegryzłem to serem i zapiłem colą.
Do bidonu wziąłem colę na pół z wodą i tak zaopatrzony wyruszyłem na ostatni punkt, na którym był limit.
Jakiś Pan z obsługi powiedział nam przed wyjściem, że trudno nam będzie zdążyć , bo na górze sypie śnieg i jest bardzo zimno.
Zaniepokoiło mnie to, wiec zacząłem prowadzić obliczenia.
Liczyłem, liczyłem, liczyłem i...wychodziło mi, że faktycznie mogę nie zdążyć.
- Jak to do jasnej cholery, w Les Contamines miałem prawie 2 godz. zapasu , a tu mam nie zdążyć?!
Przeanalizowałem to jeszcze raz, i z narastającą paniką doszedłem do podobnych wniosków.
Stanąłem na chwilę , poprawiłem plecak, kurtkę.
Zaczerpnąłem pełną dłonią wazelinę i posmarowałem piekące miejsca.
Byłem już tak mocno obtarty, że jęczałem z bólu, kiedy smarując się dotykałem tych miejsc.
Wziąłem głęboki oddech i podjąłem walkę o dojście na limit.
Powiedziałem, że choćby mi miały nogi odpaść, choćbym się miał doczołgać, to zdążę.
Starłem się iść takim tempem, żeby było szybko , ale żeby się nie zajechać.
Każde wypłaszczenie wykorzystywałem na przyspieszenie.
Do Chalets du Truc( 1721m) doszedłem tak szybko , że nadzieja wróciła w moje serce.
Tym bardziej, że zaczął się zbieg.
Pędziłem jak szalony, zapominając, że mam już w nogach 92 km.
Kiedy znalazłem się na dole włosy stanęły mi dęba, kiedy zobaczyłem , gdzie teraz muszę wejść.
Przede mną stał i śmiał się ze mnie Col de Tricot( 2120m)
Kiedy zobaczyłem w jakim tempie wchodzę, znowu zacząłem szybko obliczać i znowu zaczęło mi wychodzić , że mogę nie zdążyć.
- Tyle kilometrów, tyle walki z zimnem i wiatrem, i to wszystko na marne?! Ściągną mnie na 9 km przed metą?!
Zacząłem kombinować , co im powiedzieć , jeśli spóźnię się 10-15 minut, żeby mnie dalej puścili.
Układałem sobie w głowie zdania po angielsku, a nawet po francusku.
Wpadłem nawet na pomysł, że zadzwonię do – mówiącej płynnie po francusku - Marty, a ona przez telefon będzie im tłumaczyła moje wywody.
Zwątpienie trwało dosłownie chwilę.
- Przecież miałeś walczyć do końca człowieku, a nie rozczulać się nad sobą.
Podejście stawało się coraz bardziej ostre, a co gorsza zaczęły mi coraz bardziej dokuczać moje obtarcia.
Zaczęliśmy wchodzić zakosami, i pomimo, że doganiałem ludzi, wydawało mi się , że stoję w miejscu.
Zaczął sypać śnieg i zerwał się silny wiatr.
To mnie jeszcze bardziej zmobilizowało.
W końcu ujrzałem żółty namiot.
Śnieg walił dość mocno.
Skulona z zimna i przestępująca z nogi na nogę Pani na punkcie, chcąc dodać nam otuchy, zażartowała.
- Może zimnej coli?! – wyszczerzyła się w uśmiechu.
- Tak poproszę – odpowiedziałem i wyciągnąłem bidon.
Na tym punkcie nie było picia, ale pani szybko podskoczyła po swoją butelkę i cały czas uśmiechnięta, nalała mi kilka łyków, po czym poklepała przyjaźnie po plecach i coś tam po francusku nawijała.
Padający śnieg, bardzo pomógł mi na zbiegu, ponieważ warstwa śniegu zmieszana z błotem utworzyła dość przyczepną warstwę.
Gnałem więc jak szalony na dół, a zawodnicy słysząc z kilku metrów toczącą się 90 kg masę zawczasu woleli zejść mi z drogi.
- Merci, merci, merci! – wołałałem tylko, mijając ich zdziwione twarze.
Byłem co prawda trochę zdziwiony, ze limit nam się kończy a oni jakoś tak wolno idą.
Ale to był ich problem.
Następnym punktem miał być Bellevue, który znałem z odbytej kilka dni wcześniej wycieczki.
Co chwilę patrzyłem na zegarek, i coraz bardziej nabierałem pewności, że zdążę.
W pewnym momencie na mojej drodze stanął most wiszący.
Mając na uwadze swoją wagę, na wszelki wypadek wolałem zaczekać , aż zawodnik przede mną przejdzie i dopiero wtedy na niego wkroczyłem :)
Widok był oszałamiający.
Mostek się chwiał i kiwał, a kilkanaście metrów pode mną huczała spiesząca się nie wiedzieć gdzie i czemu, krystalicznie czysta woda.
Aż żal było schodzić.
Jeszcze tylko raz przestraszyłem się, ze nie zdążę, kiedy przed sobą zobaczyłem jakąś...górę.
- No skąd w tych górach tyle gór, do jasnej cholery – zaryczałem w myślach, ale w tej samej chwili szlak litościwie wykręcił w lewo i po paru chwilach dotarłem do stacji tramwaju na Mount Blanc.
- JEEEEEST!!!! ZROBIIIIŁEEEEEM TO!!!! – krzyknąłem w kierunku stojącej tam pustej - jak mię zdawało- budki z biletami.
- Allez, allez!!! – padła ze srodka natychmiastowa odpowiedź.
Wiedziałem już , że tylko jakieś nieszczęście może uniemożliwić mi dotarcie na metę.
Panowie na punkcie zachęcali mnie do biegu i głośno dopingowali pokazując palcem na zegarek i krzycząc:
- LIMIT, LIMIT!
- Nie ze mną te numery Bruner – powiedziałem do nich głośno, ale zacząłem grzecznie biec.
Z Bellevue( 1801m) na 99 km., czekał mnie teraz zbieg do Les Houches, czyli miejscowości , w której mieszkaliśmy, i w której był ostatni punkt kontrolny.
Rozprężyłem się trochę i zaczęło mną miotać w błocie po całym szlaku.
Po dwóch wywrotkach stwierdziłem, że to jednak jeszcze nie koniec zawodów i trzeba się skupić.
Radość zaczęła mnie rozpierać.
- UDAŁO SIĘ !! NIE WIERZĘ!!! – gadałem do siebie.
Najbardziej zdziwiony byłem tym, że po przekroczeniu magicznej dla mnie liczby 100 km, ja nadal miałem siły do biegu, nadal to ja decydowałem co robi moje ciało a nie odwrotnie.
W Les Houches( 1012m) na 104 km uzupełniłem bidony, tradycyjnie wypiłem 100 litrów coli i z szerokim uśmiechem na ustach wyruszyłem na ostatni odcinek.
Do Chamonix pozostało już niespełna 10 km.
Mój przyjaciel Darek , który wiedział, że staruję w czwartek rano o 7.00, przysłał mi w piątek ok. 10.00 „esemesa” z zapytaniem, czy nie na darmo trzymał kciuki i jak mi poszło.
Odpisałem:
- Darek, ale ja jeszcze biegnę...
Truchtałem sobie wiec spokojnie lub maszerowałem.
Miałem 3 godziny zapasu.
Okazało się ,że moje wcześniejsze nerwy wcale nie były potrzebne.
Powoli zacząłem się przygotowywać na ostatnie 2-3 km.
Plan był taki , że przed skałką wspinaczkową , która znajdowała się na przedmieściach Chamonix, przebiorę się ładnie, włoski uczeszę, zmarszczki wygładzę i takie tam inne rzeczy, coby godnie nasz kraj reprezentować.
Jak planowałem tak zrobiłem.
Zdjąłem uwaloną w błocie kurtkę przeciwdeszczową, przepiąłem ładnie numer na przemoczoną do suchej nitki,ale czystą bluzę, przylizałem włosy, uśmiech na twarz zapodałem i tak przygotowany ruszyłem na uliczki „Szamonixu”.
To co się chwilę potem zdarzyło przeszło moje najśmielsze oczekiwanie.
Ludzie otwierali szyby w samochodach i przybijali piątki.
Niektórzy nawet się zatrzymywali, i wysiadali z samochodów aby mnie dopingować .
Miałem to szczęście, ze biegłem sam, bo mogłem o wiele bardziej przeżywać , to co się wokoło działo.
W miarę zbliżania się do mety tłum gęstniał, a doping się wzmagał.
Ludzie siedzący w knajpkach wstawali z miejsc i mocno bili brawo.
Czułem się jak w ekstazie.
Zauważyłem ,że im się więcej „wywija” tym większy jest doping.
Zacząłem biec zygzakiem, tyłem, kłaniać się w pas ściągając czapkę, waliłem kijkiem o kijek, przesyłałem całusy i wrzeszczałem nieustannie na przemian
- MERCI! DZIĘKUJĘ! MERCI!
Co kilkanaście metrów zmieniał się mój nastrój.
To łzy ciekły mi ze wzruszenia, to znowu śmiałem się jak oszalały, a po chwili coś ściskało mocno za gardło.
Przebieg przez Chamonix na długo pozostanie w mojej pamięci.
Było wspaniale
Było niesamowicie.
Było tak, że trudno to opisać słowami.
W tym miejscu muszę to napisać, muszę napisać to oklepane powiedzenie.
DLA TAKICH CHWIL WARTO ŻYĆ!
Kiedy przekroczyłem linię mety, upadłem na kolana i długo całowałem mokrą od deszczu ziemię.
* Zdjęcie zrobione już na drugi dzień.To tu całowałem tę ziemię.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu adamus (2012-09-08,19:05): Właśnie zaczynam czytać ten wpis ale już teraz mogę napisać: Jesteś Wielki Twardzielu:)))) P.S. Czytam to jako pierwszy :P adamus (2012-09-08,19:26): DLA TAKICH WPISÓW WARTO ŻYĆ :))) bmejsi (2012-09-08,20:26): Dopiero teraz przypomniałem sobie o krowach zawalidrogach. :)) One chyba przechodziły specjalnie wte i nazad oglądając te umorusane błotem dziwolągi- znaczy się nas. Ja w lewo- krówsko w lewo, ja w prawo - krówsko za mną. Ja miastowy i nie z Pompeluny, najadłem się strachu. Świetnie opisane! renia_42195 (2012-09-08,20:47): G R A T U L U J E M Y !!!!!!!!!! Renia z Pawłem - jesteś W I E L K I :)))) renia_42195 (2012-09-08,20:49): Opis biegu fantastyczny :))) Czytaliśmy z zapartym tchem - jak niezłą powieść :))) mamusiajakubaijasia (2012-09-08,21:27): Nie zazdroszczę (nie mój poziom i zapewne nigdy nie będzie), ale podziwiam Twój wyczyn z całych sił. Że o moim podziwie dla Natalii tendencyjnie zmilczę (w końcu to Twój blog i Twój wpis a nie Natalii ;) tdrapella (2012-09-08,22:17): Radku, powiem to jako pierwszy: JESTEŚ WIELKI! ;) Podziwiam i zaczynam się zastanawiać po co ja biegam po asfalcie?! No po jaką cholerę?! Przecież ja kocham góry, może na nie nie wbiegałem ale nie raz wdrapywałem się z nartami na plecach, często w śniegu po pas lub wyżej. Też musże spróbować biegów górskich. Może nie od razu na takim dystansie, ale może maraton karkonowski? Rzeźnik potem? I jeszcze jedno pytanie: cały czas biegłeś w krótkich spodenkach? Kedar Letre (2012-09-09,11:28): Bardzo mi Mirku miło :) Kedar Letre (2012-09-09,11:30): Ubawiłeś mnie tym miastowym. A co do czystości, to krowy faktycznie było dużo czyściejsze od nas :) Kedar Letre (2012-09-09,11:31): Dzięki Reniu i Pawle. Wielki to ja faktycznie jestem, ale chciałbym, aby trochę mnie jednak ubyło :) Kedar Letre (2012-09-09,11:34): Tu nie ma co Gaba podziwiać. Po prostu wziąłem się i przelazłem przez te góry. Było fantastycznie,momentami ciężko, ale większych problemów nie było. Kedar Letre (2012-09-09,11:36): Na co Ty Tomku jeszcze czekasz. Wrażenia są z takich biegów nie do opisania( choć zapisałem chyba z 20 stron):) Biegłem cały czas w krótkich spodenkach + compresporty. dario_7 (2012-09-09,13:24): Radziu, wycałuję Cię jak się zobaczymy!!! (i bez podtekstów proszę) :))) Kedar Letre (2012-09-09,17:22): A może oprócz pocałunków będę miał szansę na coś jeszcze :)) ( tylko bez podtekstów proszę ) dario_7 (2012-09-09,17:50): A lubisz piwo?? Takie z pianką na dwa palce?? :P Kedar Letre (2012-09-09,17:51): WIEDZIAŁEM , że się domyślisz :)) jacdzi (2012-09-09,22:53): Jestes bardzo WIELKI!
Jasiek (2012-09-10,08:22): To prawda - dla takich chwil warto żyć!... Relacja godna alpejskiego ultrasa!!! :) amd (2012-09-10,11:39): Radek, a Pierwsza Żona nie zaniepokoiła się tym dziwnym faktem że tak przez godzinę jej pierwszy mąż sterczy w jednym miejscu i się nigdzie nie rusza ? :)
Gratulacje - całościowe. Opis - jak zwykle - odlotowy :) kokrobite (2012-09-10,11:44): Pięknie! Gratulacje :-) ewulka (2012-09-10,12:14): Od dziś jesteś Radosław Wielki.Gratulacje!!! miniaczek (2012-09-10,13:14): od zawsze wiedziałem, że jesteś niesamowity:) a tym blogiem to mnie tylko wystraszyłeś :P za rok jednak sprawdzę się na 100km w Krynicy:) tym bardziej, że dają za to 3pkt. do UTMB:) Kedar Letre (2012-09-10,13:25): Nie musisz mi tego Jacku przypominać. Ale obiecuję: ja naprawdę schudnę:) Kedar Letre (2012-09-10,13:26): CZekam Jaśku na Twój wpis....z niecierpliwością Kedar Letre (2012-09-10,13:27): Moja Pierwsza się nie zaniepokoiła, bo...spała. A jak wstała , to ja dalej leciałem :) Kedar Letre (2012-09-10,13:29): Ewa i Leszek: WIELKIE DZIĘKI! Kedar Letre (2012-09-10,13:31): Tu się nie ma czego bać Rafał. Tu trzeba tylko bardzo chcieć:) shadoke (2012-09-10,14:42): Kijek o kijek?? Zobaczyć takiego Cudaka na mecie...BEZCENNE! Gratulacje ogromniaste! Marysieńka (2012-09-10,19:48): Radku....powtórzą za Tobą...Jesteś wielki...Szacun...:))) tdrapella (2012-09-10,21:50): Radku, zastanawiam się jakie warunki pogodowe zmusiłyby Cię do założenia długich spodni ;) Normalnie wikingi przy Tobie to cieplarniane kluchy :) Truskawa (2012-09-10,23:20): Normalnie nie godnam oddychac powietrzem które wydychasz. Mam nadzieję mistrzu, że nie przepędzisz jak siendę se koło Ciebie. :)) Graty Radziu po raz kolejny. ikusia (2012-09-12,00:21): to Ty Radziu od 60km bez butów biegłeś??? ;) a tak serio to naprawdę WIELKIE GRATULACJE dla CIEBIE poprostu padam do Twych stóp przy najbliższym spotkaniu :) Aaaaa no i ja nie zmieściłam się w limicie (bo już po północy) ale w tym przypadku nie żałuję :) Kedar Letre (2012-09-12,13:01): Nie ma problemu Truskawko, ba ja się tak zapowietrzyłem z dumy, że do teraz nie oddycham Kedar Letre (2012-09-12,13:03): Tomku, nie taki wiking ze mnie, bo długie spodenki wciągnąłbym gdzieś tak w okolicach 0 st. na wys. 1500 m Kedar Letre (2012-09-12,13:05): Idąc tym tokiem rozumowanie, to poleciałem też bez majtek i spodenek:)), a ja wymieniłem tylko suche rzeczy, które włożyłem na siebie :)
|