2011-10-13
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Swissalpine Davos2011 (czytano: 2360 razy)
Startujemy o godz. 7.00 ze stadionu w centrum Davos. Biegnę po raz drugi i cieszę się, że jeszcze raz będzie mi dane przeżyć tą piękną 78 kilometrową wymagającą alpejską trasę. Trochę się boję, bo nie jestem dobrze przygotowany, prześladują mnie kontuzje, a ostatnia kręgosłupa kosztowała mnie dwa miesiące bez biegania.
Żegnamy Davos i biegniemy asfaltem w stronę Glaris, gdzie mieszkamy na kampingu. Kibicuje Gosia i Krzysiek, oni biegną połówkę, start mają po południu.
Wbiegamy w las, trasa jak w naszych Beskidach. Zaczyna się prawdziwy górski bieg. Pogoda bardzo dobra, świeci słońce ale nie jest za gorąco. Wspinamy się piękną dolinką, droga jest opisana jako trakt dla powozów, kamienny murek odgradza od przepaści i co chwilę ręcznie wykute w skale tunele. Potem biegniemy wzdłuż 100 letniej kolejki Bernina, podziwiając kunszt budowniczych. Jest i dreszczyk emocji gdy pokonujemy kładkę przewieszoną nad przepaścią. Na 31 km miasteczko Filisur, mnóstwo kibiców z wielkimi alpejskimi dzwonkami. Jesteśmy na wysokości 980 m i mam świadomość, że teraz cały czas pod górę aż do ponad 2600 m. 40 kilometr to piękne miasteczko Bergun (1365 m) i zaczyna się prawdziwy Swissalpine marathon. Od urokliwej górskiej osady Chants już nie ma mowy o biegu, pozostaje mozolne wspinanie się pod górę. Załamuje się pogoda, robi się przeraźliwie zimno i zaczyna padać deszcz. Organizatorzy reagują błyskawicznie i rozdają pelerynki. Nie chronią przed zimnem, ale przynajmniej przed deszczem i wiatrem. Trasa robi się niebezpieczna, śliskie skały i liczne strumyki utrudniają marsz. Jest mi strasznie zimno, tracę siły. Na 55 km widzę na górze na grani schronisko Keschhutte (2632 m), czy ja tam dojdę? Biorę się w garść i za półgodziny jestem na górze. Zejście jest bardzo ciężkie, deszcz dalej pada, jest bardzo ślisko. Helikopter kursuje non stop, zabierając kontuzjowanych i wyziębionych. I tu czeka mnie bardzo niemiła niespodzianka. Z zeszłego roku pamiętam, że po Keshutte biegło się długo trawersem (bardzo wąskim, niebezpiecznym) a potem już szeroką doliną do końca do Davos. A teraz widzę, że koło jeziorka (bardzo podobne do naszego Zielonego Stawu Gąsienicowego) biegacze skręcają w prawo i wspinają się na szczyt którego wierzchołka nawet nie widzę w chmurach, to Sertigpass. Wszystko we mnie krzyczy NIE! Zaciskam zęby i wlokę się na przełęcz, na górze mój wyskościomierz pokazuje 2745 m. Pocieszam się, że wyżej już dzisiaj na pewno nie będę. Ręce mam tak zgrabiałe, że nie mogę złapać kubka. Piję już tylko colę, nic innego żołądek mi nie przyjmuje. Zaczynam zbiegać, najpierw ostrożnie, potem coraz szybciej, im niżej tym cieplej. Biegnąc szeroką doliną między Jakobshornem i Rinenhornem, odzyskuję siły i humor. Jeszcze trochę kilometrów lasem i Davos. Finiszuję na stadionie, wyczerpany, ale szczęśliwy. Gosia bardzo martwiła się, czy nic złego mi się nie przytrafiło. W zeszłym roku miałem czas 11:49, a w tym zdecydowanie gorszy - 13:26. Ale dla mnie czas nie jest ważny, ważne jest to że ukończyłem, wygrywając z sobą, z górami, z pogodą.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora mamusiajakubaijasia (2011-10-14,06:45): Wiesz, Andrzuś, ja Cię zwyczajnie podziwiam:) (I pozdrawiam przy okazji:))) Moniq (2011-10-17,12:06): GRATKI! I dużo zdrówka!! ADAMS (2011-10-19,09:27): Andrzuś w tych górach można się Zakochać,niesamowite doznania
Pozdrawiam serdecznie i wielkie gratki Ultrasie
|