2009-10-11
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Łomianki MTB! (czytano: 1336 razy)
Co za wyścig! Wprawdzie nikt z namawianych przeze mnie znajomych nie zdecydował się, ale co tam! I tak było ekstra :))) Co by jednak przynajmniej jeden przypadek usprawiedliwić, to muszę powiedzieć, że świadek zeznał, że jest chory (głos w słuchawce rzeczywiście brzmiał inaczej niż zwykle :)) ).
Rower zacząłem przygotowywać jeszcze wczoraj – popracowałem przede wszystkim nad odchudzeniem go jeszcze tak z 1-1,5kg (tym razem już nie wrzucałem na wagę). Część z tych odchudzonych jednak rzeczy powędrowały do plecaka, który tym razem postanowiłem zabrać – było więc trochę oszukiwanie samego siebie, ale za to rower był lżejszy (co na podjazdach było dość ważne).
Maraton MTB tym razem odbył się w przepięknej okolicy, gdzie wybiegałem swego czasu kilka dwudziestek – Puszcza Kampinowska. Jedynie pogoda raczej nie dopisała. Przez niemal cały tydzień, włącznie z sobotą pogoda była cudna, wręcz momentami można było mówić o upale, a dziś paskudnie! Deszcz siąpił niemal przez cały maraton, pochmurno i dość chłodno – pierwsze kilometry wręcz żałowałem, że nie wziąłem długich nakryć nóg! Ogólnie jednak nie narzekam – w końcu udało mi się kompletnie przemoknąć, tak jak marzyłem już od dłuższego czasu :)))
Przed startem poznałem całkiem miłego faceta, który podarował mi krawatki – koniecznie chciałem przekonfigurować układ swojego roweru i do tego potrzebowałem krawatek, aby przypiąć numer startowy w nowym miejscu. Okazało się, że rok temu miał podobnie jak ja – zaliczył dwa ostatnie starty i wciągnęło go kompletnie :))) Coś czuję, że ze mną tez tak może być – nawet jadąc samemu impreza jest wyśmienita! :) Zwrócił mi facet uwagę, że przednia opona (jeszcze oryginalna) nie jest najlepsza na taką błotnistą pogodę, bo te opony strasznie grzęzną w błocie. W tym roku miał już ponad 20 startów, więc na pewno wiedział co mówił, ja jednak chciałem wierzyć, że tym razem nie będzie miał racji… niestety myliłem się! ;))
Tym razem na maraton włożyłem czerwoną kurteczkę – to takie postanowienie z poprzedniego, gdy nie mogłem znaleźć siebie na fotkach :))) Na starcie byłem punktualnie: o 10:30 – niestety jak zwykle (czego nie lubię w tej imprezie) start nastąpił o 11:10!!! Ponad pół godziny stania i czekania. Nie ma za bardzo gdzie usiąść, rozgrzewka idzie w diabły – momentalnie człowiek się wyziębił, i do tego deszcz. Wprawdzie deszcz padał jakieś 20 minut, ale wystarczyło, aby już dobrze częściowo nasiąknąć.
Ale to nie było jedyna niespodzianka tego startu. Zapisując się na maraton, regulamin tej imprezy mówił o 50 km. Teraz miał już 60 km!!! Niezła zmiana co? Gdybym o tym wiedzieł jakieś dwa dni wcześniej sam nie wiem czy być się wtedy zdecydował – to był, można powiedzieć, mój debiut na takim dystansie i do tego miałem się ścigać! Dla mnie to był szok, który mnie trochę wyprowadził z równowagi spokoju – nie wiedziałem jak rozplanować siły, kiedy odpocząć troszkę, kiedy przydusić i czy w ogóle po 50 km nie będzie tak, że położę się i będę czekał na zgon! Bałem się też trochę o to swoje biodro, co zrobię jak się odezwie – maraton tyle kosztował, że szkoda tak sobie go odpuścić (a swoją drogą niezły motywator, co? :))) ). Postanowiłem jednak nie zastanawiać się nad tym zbyt długo, bo odpowiedzi na większość tych pytań po prostu nie znałem. Nastawiłem się na pokonanie trasy – to był pierwszy priorytet. W końcu to było 60km!!!
Ruszyliśmy! To był tak wyczekany moment, że czułem już niemal spełniony! Tak jakbym był po wyścigu :))) Może dlatego przez pierwsze kilometry drałowałem całkiem mocno (ze średnią na poziomie 26 km/h!). Wyprzedzałem dużo i różniście. Zaczynałem sobie zadawać w końcu pytanie: „co ja robię? Przecież jak tak dalej pójdzie, to nie zrobię nawet 20km!”. I tak po ok. 4-5km zwolniłem nieco i rozpocząłem swoją jazdę. Cały czas jednak nadal była agresywna. Starałem się jechać powyżej 21 km/h i stale kogoś wyprzedzałem. Przez piaski przejeżdżałem z takim impetem, że czułem jego drobinki atakujące mój kask z tyłu głowy, a podjazdy pod górki wyduszałem z siebie maksimum sił! To źle wróżyło, ale mój szósty zmysł miał to głęboko gdzieś i cały czas podpowiadał mi, że mam dawać z siebie wszystko!
Biodro odezwało się gdzieś w okolicy 10 km. Normalnie odpuściłbym i pojechał delikatniej, dziś jednak moje wewnętrzne zmysły wyły jak oszalałe: goń, goń, goń!!! Byłem przerażony, że jak dalej pójdzie, to nie będę mógł ruszać nogą i trzeba będzie mnie odtransportować na metę – ale się tak nie stało! Machnąłem ręką na biodro i zupełnie się nim nie przejmowałem – dopóki się nie blokuje i pozwala pedałować to ciągniemy na maksa! Pędziłem nadal na złamanie karku – zwłaszcza ze zboczy, po których większość sprowadzała rowery – dla mnie to było cackanie się ze sobą i rowerem, dla mnie priorytetem było zjechać z każdej górki – nawet tej niebezpiecznej (nie wiem co szatan dziś mnie prowadził!).
Na tym maratonie parę razy trafiłem na sytuację, którą opisywali ludziska po zeszłotygodniowym: jadę, jadę a nagle gość hamulce jak hebel i stoi! Raz zdołałem wyhamować i powinien się cieszyć, że stuknąłem w niego (w sumie nie wiem kto by bardziej ucierpiał). Drugi raz był nieco lepszy, bo zdążyłem się zatrzymać, ale niestety na środku ścieżki! Trudno jednak wymagać, aby każdy miał myśleć wzorowo – dobrze, że nic się stało.
Na 20-tym kilometrze był pierwszy bufet. Mając do zrobienia 60km, stwierdziłem, że tym razem nie będę ignorował bufetów – zatrzymałem się więc, napiłem Isostar’u i zjadłem jakieś dwa kawałki ciasta – całkiem dobrego! Ponieważ zatrzymałem się na czas jedzenia, mogłem poobserwować jak ludzie głupieją przy bufecie: momentalnie zator! Co niektórzy to nawet na środku ścieżki się zatrzymywali i tak stali patrząc na bufet, jakby czekali, że ktoś im przyniesie coś do picia lub jedzenia – a za nim? Oczywiście potężny korek i ludzie trenujący awaryjne hamowanie! Podobnie było z włączaniem się do ruchu – to samo! Wyjeżdżali prosto pod koła rozpędzonych innych zawodników! Szczęśliwie byli chyba doświadczeni, bo bez trudu wyhamowali – chyba wiedzą co się dzieje przy takich bufetach ;)))
Ruszyłem dalej. Zaczynałem także czuć ramiona, a w zasadzie te mięśnie barków – zawsze mi to wysiada, przy dłuższej jeździe na rowerze – tym razem trochę jednak za wcześnie. Z drugiej strony trudno było się dziwić – droga była piękna po Kampinosie, ale dość trudna – korzeni było zdecydowanie więcej niż w lasach legionowskich, po których jeździłem tydzień temu. Podjazdów też nie było jakoś drastycznie mniej. Organizator określił trudność trasy jako 2/6 – zdecydowanie dałbym 4/6, zwłaszcza, że deszcz skutecznie utrudnij niektóre przejazdy…
Na 33-km’trze (jaki ciekawy zapis ;) ) zaczęło się bagno. Jak wiadomo chodzenie po bagnach wciąga. Z jazdą jest nieco inaczej: wysysa resztki Twoich sił! I tu niestety okazało się, że ta moja przednia opona faktycznie grzęźnie w błocie. Straciłem więc tu bardzo dużo sił, choć z tego co obserwowałem innych to podobnie przeżyli te bagna. Jeden z uczestników, za którym już dłuższy czas jechałem, zatrzymał się i puścił mnie rzucając retoryczne pytanie „kiedy skończą się te bagna?! Orzekłem równie filozoficznie: nawet bagna nie są wieczne! Tak potrzebowaliśmy chwili rozluźnienia i humoru – ten odcinek, który trwał prawie 3km dał się w wszystkim w kość. W jednym miejscu nawet dość mocno zaliczyłem drzewo lewym rogiem – w końcu się przydały :))) Róg przyjął tę energię, przekręcił się trochę i mogłem jechać dalej :)).
Bagna pożegnałem z radością. Na początku myślałem, że jak już je minę, to ruszę z kopyta – ale nikt nie ruszył z kopyta – każdy był na tyle wykończony, że pozycje między zawodnikami w zasadzie się nie zmieniły. Ja zacząłem znowu marzyć o bufecie – brakowało jednak jeszcze kilka dobrych kilometrów. Zacząłem więc podpijać wodę z mojego kamelka – to przyniosło trochę ulgi, ale sił nie wróciło ;)))
Na drugim bufecie odpocząłem trochę i w zasadzie nie dlatego, że się tam zatrzymałem, ale dlatego, że przez ponad kilometr droga była znowu asfaltowa i można było pojechać trochę bez trzymania kierownicy i dać wypocząć ramionom. Czas ten jednak spożytkowałem przede wszystkim, aby pochłonąć kolejne dwa kawałki ciasta – tego mi trzeba było! :) Już po zjedzeniu ostatniego kęsa wiedziałem, że powinienem wziąć 3 kawałki ;)) Ale wracać nie zamierzałem…
Przy czterdziestym-piątym kilometrze (tak może lepiej się czyta? :)) ) zacząłem się już martwić o siebie. To był dystans, który nie był dla mnie już nowością, ale przede mną było jeszcze wiele do zrobienia. Próbowałem zajrzeć do swoich akumulatorów i spróbować oszacować, czy nie czas na wyciszenie tego szaleńczego „biegu”, czy nie czas na oszczędzanie sił – ale w takim deszczu nawet drogi nie widziałem przez te zamoczone okulary, łapiąc co chwilę jakieś gałęzie a to w usta, a to dostając baty po uszach, a co dopiero dojrzeć coś tak trudnego jak swoje zasoby sił? Trochę się bałem tego finiszu, bo najbardziej nie lubię, gdy na finisz wjeżdżam (tudzież wbiegam) jak zdjęty z krzyża. Mój nieopanowany wewnętrzny głos jednak nadal krzyczał: walcz, walcz, jedź, nie ociągaj się! To szaleństwo, pomyślałem sobie, ale co robić? Może tym razem ma rację?
Przy 50-tym kilometrze (a może tak lepiej? ;)) ) obudziły się we mnie zupełnie nowe pokłady sił. Czułem się trochę jak zombie, który zabiera energię, każdemu kogo wyprzedzi – i tak było, im więcej zawodników zostawiałem za sobą tym lepiej mi się jechało i tym więcej sił we mnie się budziło. Ciekawe czy oni faktycznie tracili te siły, gdy ich wyprzedzałem? ;))
Coraz mniej przeszkadzało mi, że jestem kompletnie przemoczony, ramiona dawały mi się już dobrze we znaki, ale dzięki temu zapomniałem na dobre o biodrze. Może faktycznie jest coś w metodzie leczenia naszych dziadków, którą stosowaliśmy w szkole podstawowej: - głowa mnie boli… - to się odwróć; i kopało się gościa z całej siły w tyłek – najlepiej z czuba! Momentalnie mu przechodził ból głowy :))))
Na tych ostatnich kilku kilometrach byłem już kompletnie jakby bez władzy nad swoim ciałem. Ramiona mnie bolały tak, że aż momentami mimowolnie wykrzywiałem twarz, a moje nogi jak wariaty! Kręciły bez opamiętania i wyprzedzałem coraz więcej, i więcej! Sam nie wierzyłem w to co widzę! Przez chwilę nawet zastanawiałem się, czy to nie jest jakiś sen! No tak, ale w śnie aż tak mocno nie czuje się bólu…
Ten ok. 15-kilometrowy finisz był wręcz nierzeczywisty! Ale jednocześnie był inspiracją do wynajdywania nowych, nieznanych wręcz pokładów sił. Strasznie mi się to podobało! Zresztą, komu by się to nie podobało? :))) Ostatnie 2-3 kilometry zrobiłem w zawrotnym tempie, zwłaszcza jeśli przypomnimy, że do tej pory zrobiło się grubo ponad 55km! Ależ radocha!
Przypomniał mi się jeszcze jeden miły moment z maratonu. Jak już wyjeżdżaliśmy z bagien, trzeba było przejechać, po dość trudnym mostku (z kołków, wyślizganych na tym deszczu). Tam stał fotograf, a w zasadzie pani fotograf z asystentem (pewnie bodyguard, bo to środek lasu ;) ). Krzyknęła do mnie, gdy wjeżdżałem na mostek: „słońce świeci, deszcz nie pada i jest lekko!” Tak mnie rozbawiła, że roześmiałem się na całego, chociaż miałem raczej ochotę przekląć to bagno, które zostawiałem za sobą – ciekawe czy odnajdę tę fotkę? :))) Przemiły akcent tej imprezy!
Z tego mojego finiszu, nie pamiętam nawet swojego czasu – wpadłem na metę w takim tempie, że nawet nie byłem pewien, czy był tam zegar (a na pewno był – zawsze jest). Ale olałem temat – ostatnio wysłali mi SMS’a z wynikami, to i teraz dostanę. Poszedłem więc napić się bardzo sportowego napoju, czyli Red-Bull – jak zwykle za darmo – za darmo chyba nie szkodzi, co? ;))) Wsunąłem jeszcze dodatkowe dwa kawałki ciasta i popiłem jeszcze jednym red-bullem – jak szaleć to na całego ;))) – i ruszyłem do auta. Byłem kompletnie przemoczony – od środka (od potu) i od zewnątrz – od deszczu. Trzeba było więc szybko dostać się do auta, odpalić nagrzewanie i zdjąć przynajmniej część tych mokrych ciuchów.
Rower przypominał pogorzelisko. Gdybym go położył obok kałuży, to pewnie nawet by za bardzo nie było widać – pięknie obłocony! Mi tez zresztą niczego nie brakowało :))) Tyle błota co strzepałem z siebie to było coś! :))) Zrobiłem kilka fotek roweru, zapakowałem go na samochód i szybko wskoczyłem do już ciepłego auta – tego mi trzeba było :)))
W domu szybki obiadek, dłuuuuuga, gorąca kąpiel (ze słuchawkami na uszach a w nich Maria Mena!), witaminki do picia i … do pisania relacji ;))
Bilans strat? No cóż – biodro ma się super (w ogóle nie boli!), ale za to barki bolą jak cholera. Zdecydowałem się nawet na jakieś smarowidło przeciwbólowe (coś reklamowanego na nutę: „Basia! – Nie Basia tylko… „ :)
A sprzęt? Jest tak brudny, że nawet nie sprawdzałem czy ma się dobrze ;)))
Niestety zdjęć jeszcze nie ma, wyników jeszcze nie ma – będę więc w następnych postach informował o tym jak sędziowie ocenili moje wariackie jeżdżenie :)))
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |