2015-01-24
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| I Maraton Benedyktyński Przemyśl-Jarosław (czytano: 1255 razy)
Ostatni gasi światło
Ostatniego gryzie pies
Ostatni zawsze zostaje w matni
Jesteś ostatni
I nie masz siły biec
Nie widzisz stawki
Gdzie ten ostatni
Nie warto...
Nie liczy się...
Cytat z: Krzysztof Grabaż Grabowski, Strachy Na Lachy,
„Ostatki – nie widzisz stawki” z płyty DODEKAFONIA.
Czy warto?
Warto, bo przecież cel był szczytny.
Warto, by finiszować w swoim mieście, w którym się urodziłem i wychowałem.
Warto, by dzieciom na trasie rozdawać autografy (niesamowite).
Warto, by słyszeć od dzieci „Da pan rade, już niedaleko”.
Warto, by spotkać się z tak miłym dopingiem na trasie.
Warto, by biec w eskorcie policji, (taki przywilej ma przecież tylko pierwszy i ostatni).
Czy liczy się?
Tak, liczy się. Kolejny maraton zaliczony. Miał być treningowym, towarzyskim spotkaniem w rodzinnych stronach, po trasie którego niejednokrotnie przemierzałem „za młodu” na rowerze .
Tak, liczy się. Bieg ukończyłem, medal otrzymałem, sklasyfikowany zostałem, pomimo przekroczenia limitu.
Trochę o biegu. Wiedziałem, że trasa jest trudna więc zacząłem zachowawczo. Biegło mi się bardzo dobrze. Pierwsze 10 km, praktycznie ciągły podbieg nie zmęczył mnie. Następne 10 km spoko, dogoniłem Marka i biegliśmy trochę razem. Za Rokietnicą odpuściłem sobie już podbieg, był trochę ostry, potem dalej bieg. Do 28 km w miarę dobrze, choć zaczęli mnie wyprzedzać inni biegacze. Odpuściłem następny mocniejszy podbieg i gdy już zaczynałem biec wróciła „zmora maratonów moich” - skórcze. Później to już było tylko gorzej. Nawet „biegacze- piechurzy” mnie wyprzedzali.
Na 35-36 km, dogonił mnie „zestaw zamykający bieg” i deptał po piętach, sugerując od czasu do czasu : Może pan wsiada, czy idzie dalej?
Uświadomiłem sobie, że niejednokrotnie słaniając się na nogach, przebycie 1 km trwało, około 10-15 min. Pewnie sobie busie myśleli: „Kończ Waść wstydu oszczędź” czy też „bigos w klasztorze stygnie”, ale że byłem uparty jak osioł, nie dopuszczałem takiej możliwości. Mój organizm się zbuntował. Nie chciał przyjmować nawet wody, skurcze, ból pleców, momentami robiło mi się słabo. Jakbym się przyznał to pewnie by mnie siłą ściągneli.
Na 40 tym kilometrze, na podejściu koło kościoła, mój żołądek postanowił być wylewny, ale to co pokazał, to tylko trochę żółci. To był ostatni kryzys i ostatnie kuszenie, ostatniego maratończyka. Sanitariusz zasugerował, abym może zszedł z trasy. Zabrzmiało poważnie. A ja na to: Jeszcze powalczę.
I zacząłem biec, przebiegłem przez miasto do samej mety, gdzie czekali na mnie najwytrwalsi kibice: brat z córką, Ela z Wojtkiem, Janusz i Tomek. Dziękuję Wam bardzo serdecznie.
Paradoksalnie najlepszy wynik w maratonie uzyskałem przy najmniejszym wysiłku, a najgorszy czas uzyskałem skrajnie wyczerpany i odwodniony. Nie polecam biegania w takich temperaturach i gratuluję wszystkim, którzy ukończyli ten morderczy maraton, a zwłaszcza Eli, która spisała się na medal.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |