2009-10-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Real Berlin Maraton (czytano: 2100 razy)
To był nasz klubowy wyjazd z Oświęcimia na maraton do Berlina
Wyruszyliśmy już w piątek rano i prosto udaliśmy się do biura zawodów załatwić wszystkie formalności związane ze startem. Tam przeżyliśmy pierwszy szok. Biuro zawodów mieściło się na lotnisku Tempelhof, no ale niby gdzie miało by się zweryfikować ponad 50 tysięcy biegaczy i rolkarzy. W drodze po numery startowe mieliśmy okazję przespacerować się przez ogromne targi sprzętu mieszczące się w kilku halach. Na ich dokładne obejrzenie trzeba by chyba ze dwa dni poświęcić, a było co oglądać. Na końcu mieściło się biuro, w którym szybko i sprawnie odebraliśmy numery startowe i czipy, po czym pojechaliśmy do hostelu odpocząć ponieważ w sobotę rano zaplanowaliśmy udział w biegu śniadaniowym. To była bardzo dobra decyzja: wspaniała zabawa – bieg ulicami miasta w kilkunastotysięcznym tłumie z metą na ……………… Stadionie Olimpijskim. Już kiedy wbiegaliśmy tunelem prowadzącym na stadion miałem ciarki na całym ciele. Obiekt robi ogromne wrażenie, a możliwość chodzenia po bieżni na której miesiąc wcześniej rywalizowali najlepsi lekkoatleci świata była wielkim przeżyciem i dużą frajdą. Potem zjedliśmy śniadanko i zaliczyliśmy szybkie zwiedzanie Berlina po czym udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. W końcu dopiero w niedzielę czekało na nas główne wydarzenie wycieczki. W niedzielny poranek wstaliśmy bardzo wcześnie, na polu było jeszcze ciemno, szybka toaleta, maratońskie śniadanie i metrem udaliśmy się do centrum Berlina. Kiedy dotarliśmy do strefy startu okazało się że jest szczelnie ogrodzona, a dalej wchodzą tylko zawodnicy z numerami, kibice musieli się z nami pożegnać. Na ogromnym terenie rozmieszczone zostały depozyty, szatnie, prysznice bagatela dla 40 tysięcy ludzi. I znowu szok, nigdzie nie ma kolejek, wszystko pięknie i logiczne oznaczone. Nie sposób się zgubić. Oddaję swoje rzeczy do depozytu i idę w kierunku startu. Dojścia do poszczególnych sektorów są oczywiście znakomicie oznaczone. Przez chwilę robi się tłoczno, ale bez problemu docieram w okolice linii startu. Mam sektor B, więc będę bardzo blisko czołówki. Myślę sobie: nie powinno być tłoku zbyt długo po starcie. Stoję w czterdziestotysięcznym tłumie i znowu mam ciarki, atmosfera jest niesamowita, chłonę ją każdym kawałkiem swojego ciała i umysłu. Końcowe odliczanie i ……………… ruszamy. - Ale ale ja do Berlina przyjechałem poprawić swój rekord życiowy. Założenia przedstartowe były takie by początkowe 3km pobiec trochę wolniej tzn. po ok. 4:15/km, a potem dojść do tempa 4:00/km i trzymać do mety. Moje zapędy od początku tygodnia studziły niekorzystne prognozy pogody, które niestety sprawdziły się w niedzielny poranek: piękne błękitne niebo, słoneczko i zdecydowanie za ciepło już na starcie. To pogoda znakomita dla kibiców, ale nie dla maratończyków. – Ja nie zważając na pogodę realizuję przedstartowe założenia. Początkowe kilometry są rzeczywiście trochę wolniejsze i to nie ze względu na taktykę, a na ścisk który ustępuje dopiero po ok. 9km. Trudno w tym fragmencie biegu wskoczyć we właściwy rytm biegu. Gdy robi się trochę luźniej biegnie mi się bardzo dobrze, odhaczam kolejne „piątki” i biegnę dalej. Słońce jeszcze nie daje się we znaki, przynajmniej ja nie odczuwam jego skutków. Na trasie jest mnóstwo kibiców, którzy bardzo głośno i żywiołowo dopingują ( później dowiedziałem się, że na trasie było ok. MILIONA kibiców – to niesamowite). Co chwilę gra orkiestra, niektóre są tak blisko siebie, że wzajemnie się zagłuszają. Dla mnie najfajniejsi byli bębniarze, bardzo pomagali w biegu. Do 25km biegnę na luzie, jest dobrze, ale po między 27-28km dopada mnie kryzys i muszę zwolnić do ok. 4:15/km. Jednak szybko mija i znowu biegnę swoim tempem. Po 30km zaczynam mocno odczuwać zmęczenie, nie jestem w stanie utrzymać tempa, ale wciąż jestem pewien poprawy życiówki o kilka minut. Po 37km nic już nie jest oczywiste, kompletnie opadłem z sił, ledwo biegnę, tempo spadło do 4:50 – 5:00/km. Jest mi wszystko jedno, biegnę i wypatruję Bramy Brandenburskiej. W końcu jest, jeszcze 250m i kończę swoje cierpienie z czasem 2:58:45. Cholerne słońce znowu mnie pokonało. Po chwili, kiedy dochodzę do siebie cieszę się, że chociaż „trójkę” połamałem. Paradoksalnie wszystkie swoje maratony poniżej 3h biegałem w takiej pogodzie. W umówionym miejscu spotykamy się po maratonie, metrem wydostajemy się z centrum miasta, ładujemy się do busa i ruszamy w podróż powrotną.
To był wspaniały wyjazd, rewelacyjna wycieczka, piękne miasto, no i niezapomniany maraton. Ogromne przedsięwzięcie logistyczno-organizacyjne, które robi wielkie wrażenie, a wszystko działa jak szwajcarski zegarek. To trzeba przeżyć. Moja opowieść jest tylko namiastką tego co przeżyłem w Berlinie.
Na koniec dwa słowa o sportowej stronie maratonu. No cóż tym razem nie wyszło, nie zawsze udaje się zrealizować założenia w 100%. Myślę, że jeszcze uda mi się pobiec maraton poniżej 2:50. Kiedyś znowu spróbuję………….
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora golon (2009-10-01,22:12): czekam na ciąg dalszy :D :-)
|