Wejście na najwyższy szczyt Afryki – legendarne śnieżne Kilimandżaro – to marzenie każdego kto choć raz zobaczył zdjęcie tej góry majestatycznie wznoszącej się ponad sawanną. Przed epidemią Covid-19 tej sztuki dokonywało… 35 tysięcy osób rocznie. Około stu dziennie. Czy istnieje jakaś alternatywa dla tych, których przeraża taki tłum turystów (lub wysokość 5895 m.n.p.m.)? Tak. To Mount Meru – wulkan położony niecałe 70 kilometrów na zachód od Kilimandżaro.
Planując podróż do Tanzanii braliśmy oczywiście pod uwagę trekking na Kilimandżaro. Czym bardziej zagłębialiśmy się w ten temat, tym więcej jednak znajdowaliśmy minusów. Tłum turystów to raz – choć w tym roku ze względu na pandemię powinno być luźniej. Minusem nr dwa była cena – wspinaczka na Kilimandżaro wymaga wynajęcia przewodników, tragarzy, kucharzy – oraz zakupu bardzo drogich biletów wstępu do parku narodowego. Tanzania jest słynna z wysokich cen wstępu do Parków Narodowych – każdy dzień pobytu w nich to od 50 do nawet 200 dolarów (od osoby!). Ponieważ wspinaczka na Kilimandżaro trwa w zależności od wybranej trasy od 7 do 10 dni – łączny koszt takiej przygody zaczyna się od 7500 złotych a kończy grubo powyżej 10 tysięcy.
Cenę można jeszcze jakoś zaakceptować jeżeli się uda wejść – zgodnie z powiedzeniem „przecież nigdy już więcej tutaj nie przyjadę, więc albo teraz, albo nigdy”. Niemniej – pomimo opinii że to góra dla każdego – w zależności od warunków atmosferycznych nawet 1/3 osób podejmujących trud wspinaczki nie dociera do celu. Na tych wysokościach głównym wrogiem jest choroba wysokościowa, na którą cierpi wiele osób. Do tego dochodzą odmrożenia i trudne warunki bytowania. Choć technicznie Kilimandżaro jest łatwe – brakuje odcinków wymagających umiejętności wspinaczkowych czy pokonywania ekspozycji – to zdarzają się wypadki także śmiertelne.
Wahając się nad podjęciem decyzji „wchodzimy czy nie wchodzimy” znaleźliśmy w przepastnych otchłaniach Internetu kilka interesujących relacji ze zdobycia innego niezbyt odległego od Kilimandżaro szczytu – wulkanu o wdzięcznej nazwie Meru. Były to relacje bardzo pozytywne a w dodatku pochodzące od osób, które weszły i na Kilimandżaro, i na liczącą 4566 metrów wysokości Mount Meru. Wszyscy podsumowywali, że Meru pod względem oferowanych widoków bije króla Afryki na łeb. A ponieważ jest niższy i wspinaczka trwa tylko trzy lub cztery dni, jest także tańszy. Koszt wejścia to około 2500-3000 złotych.
Obejrzeliśmy trochę zapierających dech w piersi zdjęć i decyzja zapadła: wchodzimy na Mount Meru.
Pomimo iż Meru jest młodszym bratem Kilim, to nie należy go lekceważyć. Pod względem sprzętu jaki należy ze sobą zabrać wskazane jest, by być dobrze przygotowanym na ujemne temperatury oraz na bardzo silne wiatry wiejące podczas wejścia na szczyt. Ostatni kilometr obfituje także w ekspozycje oraz nieco trudniejsze podejścia prowadzące skalnym rumoszem. Natomiast znacznym ułatwieniem jest fakt, że na trasie znajdują się dwa nowoczesne campy, w których można wygodnie przenocować.
Wyprawę na Mount Meru kupuje się tak samo jak wejście na Kilimandżaro. Należy wynająć przewodnika oraz tragarzy zwanych tutaj „potasi”. Ze względu na przemierzające zbocza wulkany do wysokości 3300-3500 metrów lwy, bawoły i inne drapieżniki – obowiązkowy jest najem parkowego strażnika z bronią długą. Ten oczywiście nie strzela do zwierząt – chyba że jest to absolutnie konieczne – ale prowadzi grupę unikając zwierzyny i gwarantując by było po prostu bezpiecznie. Warto nająć także kucharza, i choć wydaje to się ekstrawagancją to jego koszt jest w całej ekspedycji wręcz pomijalny.
Oczywiście składu ekipy nie zestawia się samemu. Tym zajmuje się wybrana agencja, która sprawdza także sprzęt, uzupełnia ewentualne braki w ekwipunku, transportuje na start, zaopatruje tragarzy w zapasy żywności, wodę i lekarstwa. Można oszczędzać na zespole, ale to bardzo złudne i groszowe oszczędności. Można wnosić wszystko na własnych plecach – tylko że to raptem kilkadziesiąt dolarów taniej. Przytłaczająca większość kosztów to wciąż same bilety do parku narodowego Arusha. My zapłaciliśmy po 700 dolarów od osoby, z czego 560$ to były właśnie opłaty parkowe.
Wchodziliśmy na Mount Meru we dwóch. Ale nasz zespół towarzyszący liczył aż sześć dodatkowych osób: parkowego strażnika ze strzelbą, przewodnika, kucharza i trzech tragarzy. Nie obyło się bez typowych dla Afryki – i wesołych – zdarzeń, gdy np. okazywało się po dniu wędrówki że nasza grupa się powiększa. Jeden z tragarzy zabrał ze sobą siostrę, która niosła kucharzowi garnki. Drugiego dnia okazało się, że mamy także kelnera który podaje nam zupę. Myśleliśmy, że to nasz kucharz a okazało się, że to nowy członek wyprawy który dołączył do niej nawet nie wiemy kiedy. Z własnej inicjatywy znalazł sobie u nas pracę. Oto Afryka – każdy chce jakoś zarobić 🙂
Pierwszy dzień wędrówki to wejście z podnóża wulkanu – z wysokości około 1800 metrów – do pierwszego campu położonego na wysokości 2500 metrów. Szlak wiedzie piękną starą dżunglą, wśród malowniczej zieleni i śpiewu ptactwa. Większość trasy wiedzie ścieżką prowadzącą przez las. Nasza grupa połączyła się z grupą dwójki wędrujących tą samą trasą turystów z Francji. Jeden strażnik otwierał, a drugi zamykał pochód. Tempo było dość solidne, nie bardzo wiemy dlaczego, ale wyjaśniło się wiele po dotarciu do campu – jeden ze strażników musiał jeszcze tego samego dnia wrócić na dół.
Camp jest bardzo wygodny. Złożony jest z kilku baraków w których wydzielono małe pokoje z piętrowymi pryczami. Są ubikacje, jest prąd – choć nie można marzyć o ładowaniu sprzętu – energia elektryczna pochodzi z paneli słonecznych i służy wyłącznie do nocnego oświetlenia oraz funkcjonowania sprzętu ratunkowego. Nasz kucharz zrobił przepyszną zupę korzystając z kuchenki i butli gazowej wniesionych przez tragarzy. Dostajemy nawet po misce ciepłej, podgrzanej wody by się umyć. Gorąca kawa i herbata, przepyszna kolacja – i można iść spać. Jest tak jakby… luksusowo!
Ranek wstaje nieco mglisty. I przyjemnie rześki. Ponownie kawa, tym razem na tarasie oferującym piękny widok na wznoszące się w oddali Kilimandżaro. Jest pięknie. Środek Afryki, środek Tanzanii, środek dżungli i środek pandemii. Gdy mgły się rozstępują dostrzegamy w końcu wznoszące się nad gęstym lasem zbocza kaldery wulkanicznej. Nasz cel. Ściany są pionowe i wydawałoby się że niezdobyte. Ale przewodnik wskazuje nam boczną grań która skryta w zieleni dżungli łagodnie pnie się ku górze – tędy będzie prowadziła nasza dzisiejsza wędrówka.
Wyruszamy późnym rankiem. Tym razem do przejścia mamy około 9 kilometrów, w tym kilometr w górę. To plan minimum, bo jest jeszcze możliwy bonus do zdobycia. Dzień wcześniej szliśmy w podkoszulkach i krótkich spodenkach, tym razem ubieramy się już nieco cieplej. Strażnik z karabinem jest nieco poddenerwowany bo na wąskim szlaku którym wchodzimy leżą świeże bawole kupy. Te zwierzęta wcale nie są sympatyczną odmianą udomowionych krów. Na wysokości 3000 metrów ścieżkę przecina strumień będący jednocześnie wodopojem dzikiej zwierzyny. Jest jednak pusto, i możemy spokojnie przejść nie nadrabiając kilometrów ani nie tracąc czasu na czekanie. Nie musimy także uciekać na drzewa. Uff.
Do wysokości 3300 metrów mijamy bajecznie rozłożyste, ogromne drzewa. Z ich pni i gałęzi opadają magicznie wyglądające mchy. Widoki przypominają mi lasy z Władcy Pierścieni Tolkiena. Zbocze wulkanu wznosi się coraz bardziej, i coraz częściej widzimy urwiska – tym razem jeszcze pełne roślinności i ptaków. Pytamy przewodnika o jaskinie które są w okolicy, ten jednak odmawia: to bardzo niebezpieczne, ekstremalnie trudne miejsca, nie ma mowy żebyśmy do nich zboczyli.
Sześciogodzinną wędrówkę kończymy w dobrej formie i humorach na campie nr 2. Na wysokości trzech i pół kilometra drzewa ustąpiły już miejsca niskim, gęstym krzewom. To drugie piętro szaty roślinnej która pokrywa wulkan. Teraz przed nami wyłaniają się szerokie połoniny przypominające nieco Bieszczady. Ze zdziwieniem zauważam dobrze znane nam wrony, które obsiadły gęsto dachy campu. Po chwili dostrzegam jednak różnicę: mają piękną białą obwódkę wokół szyi i są na oko dwa razy większe niż nasze wrony. Są także dość bojowo nastawione – gdy zjadam bułkę niemal zostaję przez nie pobity. Mają przewagę liczebną jak 1:50 więc poddaje się i wycofuję.
Tym razem nie możemy już liczyć na ciepłą wodę. Za to żarówka w pokoiku jeszcze działa. Położony na wysokości 3500 metrów camp jest bardzo podobny do tego z którego korzystaliśmy noc wcześniej. Choć widać sporo ograniczeń – tutaj materiały budowlane wniesiono na plecach lub helikopterami. Jesteśmy już ponad chmurami, więc słońce świeci mocno – choć nie jest już ciepło. Kolejna pyszna zupa, pożywna, Magda Gessler mogłaby się uczyć tutaj gotowania. I pomyśleć, że kucharz wszedł tu z nami tyle kilometrów by zrobić nam zupę. Ktoś wniósł kuchenkę, ktoś garnki, miski, wodę do picia i gotowania, palnik i butlę z gazem. Trochę mam wyrzuty sumienia. Z drugiej jednak strony – niosący nasze bagaże przynajmniej mają jakąś pracę.
Obok nas wznosi się niewielkie wzgórze. To Little Meru – małe Meru. Główny, liczący sobie 4566 metrów (bądź jak mówią inne źródła 4567) szczyt wznosi się w oddali, ale pod samym nosem mamy jego mniejszego brata. Little Meru ma 3820 metrów i z campu prowadzi do niego wąska ścieżka. Na tej wysokości należy zadbać już o aklimatyzację, więc wraz z przewodnikiem postanawiamy wspiąć się na ten szczyt i spędzić tam trochę czasu. Po godzinnej wędrówce docieramy na wierzchołek i sycimy oczy widokiem. Za nami pięknie widoczny masyw Kilimandżaro, a przed nami wulkaniczna forteca – pionowe skały Mount Meru. O ile szczyt Kilim jest płaski, o tyle wierzchołek Meru to liczące kilkaset metrów przepaście, ostre skały i nawisy.
Ostatnia erupcja Mount Meru miała miejsce w 1910 roku. Z tego względu wulkan uznawany jest za aktywny – teoretycznie jest najwyższym aktywnym wulkanem Afryki. Szczerzy do nas swoje nagie zbocza – niczym kły. Atak szczytowy (jak to brzmi!) ustalamy na pierwszą w nocy. Do godziny 6 rano powinniśmy pokonać ostatnie pięć kilometrów i 1100 metrów w górę. Wejść na wierzchołek powinniśmy idealnie o wschodzie słońca.
Pobudka o godzinie 00:30. Gorąca herbata i w drogę. Tym razem ubieramy się już na grubo. Są plus dwa stopnie, ale wieje bardzo silny wiatr. Pierwszy kilometr jest ok, ale później w ciemnościach co chwila wpadamy na silne uderzenia mrożącego wiatru. Całe szczęście nie pada i jest sucho. Czołówki oświetlają nam drogę którą pokonujemy krok w krok za przewodnikiem. Czteroosobową grupę zamyka idący z nami tragarz. W ciemności nie widzimy przepaści i urwisk które mijamy w odległości 2-3 metrów. Że tam są wiemy po gubiących się w głębi ciemności smugach światła, ale ważniejsze niż zastanawianie się nad tym faktem jest skupienie – nie można dać się zdmuchnąć przez wiatr.
W końcu pozostawiamy te niebezpieczne ekspozycje za sobą. Przytulamy się do ściany wulkanu i pniemy w górę. W najtrudniejszych miejscach są założone łańcuchy, ponownie nie widzimy co jest pod nami. I dobrze, bo moglibyśmy zawrócić widząc to, co zobaczymy dopiero podczas schodzenia – za dnia.
Ścieżka urywa się, gubi pomiędzy zastygłą lawą. Nasz przewodnik prowadzi grupy zwykle na Kilimandżaro, teraz zrobił wyjątek ze względu na małą liczbę turystów. Na Meru nie był jak mówi od kilku lat. Przystaje i w świetle latarek szuka podejścia. Rozgląda się, ale za każdym razem znajduje dalszy kierunek.
Na 4300 i na 4450 mamy dwa kryzysy. Niewiele brakuje by zrezygnować. Wciąż jest ciemno, wciąż zimno, wciąż smaga wiatr próbujący momentami przewrócić wulkan. Ale myśl, że do szczytu zaledwie 200-100 metrów nie pozwala zawrócić. Całe szczęście nie są to wysokie góry, w których 100 metrów to różnica pomiędzy życiem a śmiercią.
O 6:30 rano, z kilkunastominutowym opóźnieniem stajemy na szczycie. W oddali, dokładnie nad masywem Kilimandżaro natura prezentuje swój niezwykły spektakl – wschodzi Słońce.
Szczyt jest bardzo wąski, i ma zaledwie kilka metrów kwadratowych. Znajduje się na nim tablica, kilka kamieni, a wokół – po trzech stronach przepastne urwiska. Widok uzależnia. W dole, w kraterze pierwotnym widać pozostałości po ostatniej erupcji. Ściany są niemal pionowe, fantastyczne, powalające. Na sam szczyt prowadzi wąskie rumowisko – w zapalającym się świetle dnia widzimy drogę powrotną. Czeka nas ładne cacko do pokonania.
Wbrew obawom droga powrotna jest łatwiejsza niż nam się wydawało. I tylko widoki, które nocą minęliśmy, zaskakują co krok. Dobrze, że wchodziliśmy po ciemności…
Tak jak pisałem, Mount Meru można zdobywać w trzy lub cztery dni. Na czym polega różnica? Oczywiście na cenie, bo trzeba zapłacić za kolejny dzień pobytu w Arusha National Park. Ale jest jeszcze coś, o czym wcześniej nie pomyśleliśmy. Gdy schodzimy do campu nr 2, jest godzina 11:00. Nasza ekipa już spakowana, gotowi do wyjścia. Dostajemy 30 minut na odpoczynek i czeka nas 17 kilometrowe zejście w dół. Jakieś 6-8 godzin marszu. No tak, przed nocą musimy opuścić teren parku… Lekko nie będzie.
Z pomocą przychodzi strażnik, który proponuje że za 15-20 dolarów może nas zwieźć na dół służbową terenówką. Reagujemy z entuzjazmem, bo kolejny marsz, nawet tylko w dół, to spore wyzwanie po wejściu na szczyt. To w końcu ile? 15 czy 20 tych dolarów? Piętnaście – gdy jedziecie tylko Wy dwaj, dwadzieścia gdy Wy i cała Wasza ekipa tragarzy i bagaży. Oczywiście wybieramy wersję za 20 dolarów.
Siedzimy na trawce i czekamy na terenówkę. Tymczasem tragarze zarzucają bagaże na plecy i głowy, i gdzieś sobie z nimi idą. To pierwszy sygnał alarmowy – coś jest nie tak. Podchodzi strażnik wraz z przewodnikiem. Ready? Yes! No ale nigdzie nie widzę tej terenówki. Gdzie jest? Strażnik zdziwiony. No na dole, przecież tutaj nie ma żadnej drogi żeby wjechała po nas. Ale jak to na dole? No 7 kilometrów dalej, w camp 1. Okazuje się, że jednak jeszcze kawał drogi przed nami w dół.
Zejście do camp 1 zajmuje trzy godziny. W Afryce 1 km różnicy w pionie oznacza 2 km w górę i 3 km w dół. Daleko. W dodatku mniej więcej w połowie zejścia strażnik się z nami żegna. Jak to tak? Przecież nas może coś dzikiego zjeść! Nie, nie zje, tutaj tylko do wodopoju Was doprowadziłem, jak tutaj nie ma bawołów to nie ma. A jakby były, to po prostu uciekajcie.
No. Ja lubię takie proste afrykańskie „po prostu uciekajcie”.
Autor: Ryszard N., 2021-04-08, 21:27 napisał/-a: Z serwisem dla Rosjan miałem do czynienia w drodze na Killi. Jedną z większych niedogodności jest to, że przez 6-7 dni nie można się gruntownie umyć. Ale nie dla ruskich. Na 4000 m serwis wytargał składany basen, ktoś przyniósł i zagrzał wodę.
Zżycie zwierząt z turystami jest powszechne. Leży nam obok samochodu lwica, ja jestem spięty a ona wyraźnie ma nas w dupie. Po prostu leży. Warto zauważyć, że kierowcy są uzbrojeni na wypadek gdyby słoniowi coś strzeliło do łba.
Jednym z punktów programu, po Serengeti, jest wioska Masajów. To już jest czysta "cepeliada". Stroje firmowe, tańce, śpiewy a na końcu stragany z koralikami, sznureczkami wisiorkami, skórzaną galanterią i ceny które po negocjacjach maleją o 80%. Jednak warto tam być.
Autor: Admin, 2021-04-12, 07:24 napisał/-a: Japonia powiadasz? Coraz bardziej nie rozumiem o co w tej Japonii chodzi. To tak różny kraj, że po prostu wymiękam. Kumpel był, i mówi że prawie został na zawsze a ja muszę (i chcę!) wrócić
Autor: Ryszard N., 2021-04-12, 12:13 napisał/-a: Michał, nie ukrywam, że po obejrzeniu tego filmu, mam pewien niedosyt. Czy Ty możesz przetłumaczyć co te kobiety mówiły?