Czy zjadł Was kiedyś krokodyl? Skoro czytacie ten artykuł, to pewnie nie. Mnie też nigdy nie zjadł, choć było bardzo bardzo blisko… Mój lęk przed tymi drapieżnikami ukształtował się jeszcze w dzieciństwie podczas oglądania słynnego filmu „Powrót do Edenu”. Scena gdy bohaterka filmu wepchnięta do basenu walczy o życie z krokodylem na zawsze przekonała mnie do tego, że to nie są zwierzęta z którymi chciałbym się zaprzyjaźnić. Tymczasem czterdzieści lat później nieświadomie kąpałem się z kilkumetrową bestią w małym jeziorku. I o tym właśnie będzie ta opowieść...
Do Tanzanii wybrałem się pod koniec lutego 2021, w sercu pandemii. Kraj jako jeden z nielicznych na świecie cały czas jest otwarty, wyjechały do niego setki jeżeli nie tysiące naszych rodaków – by choć przez chwilę odpocząć od trwającego od roku covidowego szaleństwa. Większość z nich wybrała słoneczny Zanzibar, mnie jednak bardziej pociągała kontynentalna część kraju – bardziej dzika, bardziej pierwotna, bardziej egzotyczna. Choć od razu przyznam, że Tanzania ostatecznie zaskoczyła mnie swoim poziomem cywilizacyjnym – na tym tle wybija się zdecydowanie ponad pozostałe odwiedzone już przeze mnie kraje tzw. czarnej Afryki.
Miało być jednak nie o Tanzanii, ale o krokodylach. A raczej o jednym, konkretnym, który czekał cierpliwie na spotkanie ze mną. Czekał w pełnym zanurzeniu...
Mój lęk przed tymi drapieżnikami pogłębił się jeszcze mocniej kilka lat temu, gdy we wrocławskim ogrodzie zoologicznym otwarto afrykarium. We wspaniałych wnętrzach urządzono ekosystem rzeki Kongo – a w nim, obok kolorowych ptaków i cudownym manatów – znajduje się bestia: krokodyl nilowy. Piękny, kilkumetrowej długości „egzemplarz”. Gdy oglądałem go z odległości metra, pomimo dzielącej nas 20-centymetrowej pancernej szyby, przechodziły mnie ciarki. Miałem wrażenie, że to on ogląda mnie. W bezruchu cierpliwie wpatruje się we mnie jak w kaczkę przed posiłkiem. Miłość, szmaragd i krokodyl.
Trzeciego dnia pobytu u stóp Kilimandżaro nasz znajomy przewodnik zaproponował nam wycieczkę do odległych o kilkadziesiąt kilometrów gorących źródeł. Chemka Hot Springs. Miejsce niczym z raju – krystalicznie przejrzysta woda, krwisto zielone palmy, istny cud natury pośrodku sawanny. Trochę dla hecy trochę z obawy spytałem wtedy po raz pierwszy: a czy są tam krokodyle?
Michael roześmiał się szeroko. Mzungu (biały człowiek) często zadają tak głupie pytania. Oczywiście że nie ma tam krokodyli. To naturalny park wodny, niesamowicie popularna atrakcja turystyczna, ogrodzona, ze strażnikami, wstęp na podstawie biletów. Wesoły ten Mzungu ale na zwierzętach to się nie zna!
No to pojechaliśmy. Prosto w paszczę przeznaczenia.
Droga do Chemka Hot Springs jest bardzo kolorowa. Prawdziwa, dzika Afryka. Już sam przejazd był przygodą, udało nam się nawet prawie wpaść pod pociąg – taki z kategorii „rzadko jeździ, często trafia”. Jednak uniknęliśmy zderzenia, nieco przez przypadek… A może to przeznaczenie, które kazało dostarczyć mnie w jednym kawałku na krokodyli stół?
Dojechawszy do celu kupiliśmy bilety i zanurzyliśmy się w tym cudzie natury. Widok rzeczywiście zapierał dech w piersiach. Strażnika przy wejściu ponownie zapytałem o krokodyle – jego reakcją był śmiech i wesołość. W środku, ponieważ było jeszcze dość wcześnie rano spotkaliśmy zaledwie kilkanaście kąpiących się lub opalających osób. W tym liczną, kilkunastoosobową – jakżeby inaczej – ekipę Polaków. Nasi są wszędzie.
Pożartowaliśmy, popływaliśmy, było anielsko. Woda zgodnie z opisem krystaliczna, jej głębokość wynosząca około 6-10 metrów była idealna do skoków, nurkowania, kręcenia filmów. Istny raj.
Miejsce składa się z dwóch małych połączonych ze sobą płytkim kanałem jeziorek zasilanych w wodę z potężnego podziemnego źródła. Możecie to źródło obejrzeć na filmie zarejestrowane podczas płytkich nurkowań. Przyznam, że trochę obawiałem się nurkować głębiej, bo nie wiedziałem jak wyglądają przy dnie prądy strumieniowe. Lokalsi nurkowali jednak do samego dna, więc chyba na dnie było też bezpiecznie. Warto zaznaczyć, że pływali tutaj i nurkowali zarówno turyści jak i mieszkańcy Tanzanii. Można było nawet wypożyczyć dmuchane dętki jeżeli ktoś niebyt dobrze pływał…
W ciągu godziny jeziorka zapełniły się około setką osób. Nad głównym jeziorkiem zrobiło się nieco ciasno, więc sporo osób przeszło, lub przepłynęło wąskim kanałem – liczącym sobie raptem 30/40 metrów długości – do bocznego jeziorka. To miejsce pięknie osłonięte palmami pamięta się do końca życia.
Kanałem tym przepłynąłem sobie w końcu także ja. Nieco zmęczony wyszedłem na brzeg. Usiadłem, napiłem się wody z butelki, i wtedy go zobaczyłem.
Wypłynął powoli z wąskiego kanału, którym dosłownie trzy minuty temu przepłynąłem i ja. Nad wodę wystawał mu ogromny łeb z charakterystyczną paszczą i oczami. Reszta jego 5-metrowego cielska widoczna była w wodzie jako szary, ciągnący się za paszczą cień. W pierwszej chwili myślałem, że to jakaś kłoda drewna, ale… czemu płynęła pod prąd? Złapałem kamerę i zacząłem kręcić. Krzyknąłem także ostrzegawczo do kilku osób które pluskały się beztrosko w jeziorku. Nikt mi nie wierzył, ale jedno spojrzenie we wskazanym kierunku powodowało, że amatorzy kąpieli bez względu na swój kolor skóry dostawali istnego turbodoładowania i w trybie rajdu Paryż-Dakar lądowali w nabrzeżnych krzakach.
Byliśmy tak zaskoczeni, że nawet Michał który siedział obok mnie i miał w ręku aparat fotograficzny nie pomyślał by zrobić zdjęcie. Ja miałem w ręku tylko kamerę GoPro która nie nadaje się zupełnie do nagrywania odległych obiektów. Krokodyl przepłynął spokojnie jakieś 25 metrów od nas i zaszył się w gęstwinie nabrzeżnych palm.
Zanim jednak zdążył się skryć, przybiegł strażnik i kilku pracowników. Wszyscy byli w szoku i twierdzili, że to nie ich krokodyl, że nigdy go tu nie widzieli, że to niezwykłe… po czym… poszli z powrotem do swoich budek. Nikt nawet nie ostrzegł o krążącej bestii pozostałych kąpiących się czy to w drugim jeziorku, czy w przesmyku.
I to jest właśnie Afryka. Krokodyl to taki kret, tyle tylko że większy. A że kogoś może zjeść? Kret pewnie też jest groźny jak duży urośnie.
Zaszokowani poszliśmy porozmawiać z ludźmi zażywającymi kąpieli obok. Chyba już Was nie zaskoczę jeżeli powiem, że nikt nam nie uwierzył. Wszyscy się śmiali i mówili, że to niemożliwe. Tutaj nie ma krokodyli. Zresztą jak by były, to strażnik by coś z tym zrobił. A strażnik? Strażnik dalej… sprzedawał bilety. W końcu ktoś nas wyśmiał, że pewnie widzieliśmy warana którego obok jednej z budek z jedzeniem ktoś ma oswojonego.
Tak. Widziałem warana. Problem w tym, że waran siedział sobie przed kuchnią i machał językiem na wszystkie strony smakując powietrze, a nasz krokodyl zamaskował się pod którąś z palm.
Gdy 30-minut później odjeżdżaliśmy z tego rajskiego miejsca zauważyłem, że pod jedną z palm, na trawce jakieś dwa metry od brzegu jeziorka ucina sobie popołudniową drzemkę młody mężczyzna. Chciałem pójść go ostrzec, ale nasz kierowca stwierdził że nie ma takiej potrzeby. Tu nie ma krokodyli.
Wieczorem rozmawialiśmy o całym zdarzeniu podczas kolacji. Znalazłem w Internecie jedną jedyną informację o krokodylach w Chemka Hot Springs. Na pewnym zagranicznym portalu turystycznym opisywano, że chodzą wieści o tym, iż spotkać tam można krokodyla. Kilka osób zgłaszało ten fakt, ale nikt nie potrafił tego udokumentować. Prawdopodobnie turyści mylą krokodyla z mieszkającym tam waranem.
I tyle. Pokazałem nagranie. Wszyscy byli w szoku. Ale nikt nie zamierzał nic z tym robić. Krokodyl jest, no to jest. W Afryce można wciąż zginąć na tysiąc sposobów.
Dopiero na drugi dzień jeden z moich rozmówców uświadomił mnie i wytłumaczył zachowanie którego byłem świadkiem. Jak myślisz – powiedział – ile osób straci pracę? Strażnicy, pracownicy, przewodnicy, kierowcy – jeżeli okaże się, że tam są krokodyle? Nawet jak złapią jednego, to nikt już nie uwierzy, że nie ma ich więcej. Jedna znaleziona Godzilla oznacza, że w oceanie mogą być setki innych tego typu potworów.
Oto Afryka. Jak ktoś powiedział: jeżeli w Afryce spytałeś o coś trzy różne osoby, to tak jakbyś wcale nie spytał.
Mnie najbardziej w tej historii nurtuje myśl o tym, że płynąc wąskim kanałem dosłownie chwilę wcześniej musiałem przecież przepłynąć koło tego potwora. Może był najedzony. Może w nocy zjadł kurczaka… Ale może czaił się właśnie na dnie? Może patrzył na mnie z brzegu, jak przepływałem dwa metry od niego. Może wypłyną idąc właśnie moim tropem? Wiem, że utopiłbym się na sam jego widok. Trzy noce nie mogłem spać 🙂
Sześciometrowa bestia miałaby ze mnie pyszny obiad.
Powiecie, że krokodyl rośnie w tej historii z każdym akapitem? Ano rośnie. Z pierwotnej trzymetrowej „wyceny” ma już u mnie sześć metrów. Strach ma wielkie oczy, a mój strach ma jeszcze wielkie zęby. Wiem, że więcej do żadnego jeziorka w Afryce już nie wejdę. Nawet jak mnie wszyscy będą zapewniać, że tu nie ma krokodyli! No chyba, że ktoś da słowo honoru!
Zdjęcia: Michał Zdunek
Zdjęcie krokodyla: Anna Sawińska (Wrocław, Afrykarium)