Kilkanaście milionów lat temu tereny południowej Polski pokrywało płytkie, ciepłe morze. Były to czasy wzmożonej aktywności tektonicznej – pod wpływem dryfu kontynentów wypiętrzały się właśnie Alpy i Karpaty, a na terenach dzisiejszych Węgier wybuchały wulkany. Z biegiem lat ocean cofnął się i nad jego powierzchnię zaczął wyłaniać się archipelag wysp. Łączyły się one ze sobą i po milionie lat utworzyły ląd poprzecinany głębokimi dolinami. Na południowy-wschód od terenów gdzie w dalekiej przyszłości zostanie założony Kraków znajdowała się jedna z takich dolin: okresowo wysychająca i ponownie zalewana przez morze. To o niej będzie dzisiejsza opowieść.
Przez setki tysięcy lat dolina to wysychała, to ponownie była zalewana. Spływały do niej okoliczne potoki które składowały na jej dnie słone pozostałości po oceanie. Następował powolny proces sedymentacji – rozdzielania poszczególnych składników wody na warstwy minerałów zależne od ich gęstości. Od czasu do czasu – w skali tysięcy lat – wszystko to zasypywał dodatkowo wulkaniczny pył. Karpaty z wolna nadal się wypiętrzały, i ścisnęły naszą dolinę niczym ciasto do zaledwie 200 metrów szerokości. Zalegające dno solne osady spiętrzyły się, aż w końcu zostały całkowicie zasypane gdy dolina ostatecznie zamknęła się od góry.
Po dolinie na powierzchni ziemi nie pozostał żaden ślad. Leżąca na jej dnie sól zaczęła krystalizować i proces ten trwał kolejne miliony lat. Mijały epoki, na naszej planecie pojawiały się i znikały gatunki. Wypiętrzały się łańcuchy górskie, tereny Polski skuwały kolejne epoki lodowcowe. Dwa miliony lat temu w odległej Afryce pojawiła się małpa, która zaczęła chodzić na dwóch nogach. Wędrówki miała w genach i w ciągu kilkuset tysięcy lat rozeszła się po całej niemal planecie. Dotarła – już wyspecjalizowana i myśląca – także do Europy środkowej.
Nasz człowiek – bo od reszty swoich genetycznych krewnych był już tak inny, że trudno go było wciąż nazywać małpą – uzależniony był od natury i środowiska w którym przyszło mu żyć. Do życia potrzebował jedzenia, wody oraz… sodu. Sodu i minerałów, które do dziś niezbędne są każdemu żywemu stworzeniu w procesach metabolicznych. Ów niezbędny do życia chlorek sodu znajduje się w soli, gdy więc nasi przodkowie przybyli na tereny dzisiejszej Bochni i Wieliczki natrafili na niezwykle cenny skarb – solankowe źródła. Zatrzymali się więc tutaj i osiedlili.
Nasza dolina wciąż pozostawała w głębinach, zakopana kilkaset metrów pod ziemią. Ale padające przez miliony lat deszcze, cieki wodne i strumienie – mozolnie, milimetr po milimetrze spływały się w głąb tworząc podziemne jezioro. Przez kolejne setki tysięcy lat zgromadzona w nim woda rozpuszczała mające miliony lat złoże soli. Gdy okoliczne tereny ponownie zostały ściśnięte przez napierające Karpaty – pod wpływem ciśnienia woda wystrzeliła do góry tworząc szczeliny i wydostając się na powierzchnie w formie solanki – bogatych w sól źródełek. Historia naszej podziemnej doliny zaczęła pisać się dalej.
Ludzie, którzy osiedlili się w okolicy zaczęli pozyskiwać sól – nie do celów metabolicznych (wszak kto o nich wtedy zdawał sobie sprawę?) ale do konserwacji żywności. Zbierano więc wyjątkowo drogocenny solny osad wprost ze źródeł. Gdy w odległym Egipcie faraonowie budowali piramidy tu zauważono, że sól pozyskać można także z samej wody – wystarczy zbudować niewielki zbiornik, zatrzymać w nim wodę za pomocą tamy, następnie zmienić bieg strumienia i pozwolić by zgromadzona woda odparowała. Można było ją także odparować poprzez gotowanie w wykonanych z brązu lub mosiądzu kadziach. Pozostałą na dnie sól zbierano i sprzedawano.
Rozwinął się handel. Tak pozyskiwana sól była bardzo droga ale niezbędna do życia. Karawany kupieckie zaczęły dostarczać ją do coraz bardziej odległych regionów. Zapotrzebowanie rosło, a bogactwo leżało w ziemi i tylko czekało by je stamtąd wydobyć. Pojawiło się zjawisko popytu – podaży, choć w tamtych czasach zdawać sobie z tego sprawę mogli chyba tylko Rzymianie którzy akurat toczyli wojny z Kartaginą. Członkowie plemion zamieszkujących przyszłe Bocheńskie wzgórza – do powstania Polski dzieliło nas jeszcze kilkaset lat – zamiast cierpliwie czekać na odparowanie wody zaczęli kopać tam, gdzie drogocenna solanka wydobywała się na powierzchnię. Źródła uległy zniszczeniu, ale kopiąc w tym miejscu studnie można było wydobywać solankę o wiele szybciej.
Dziś nazwalibyśmy to dewastacją środowiska. Ale na początku tysiąclecia środowiska wkoło było aż nadto. Rodzącą się Polskę porastały gęste puszcze, a gdzieś tam hen daleko na zachodzie Mieszko I i jego synowie bili się z Ottonami ustanawiając w pocie i znoju zachodnie granice naszego kraju. W odległej o kilkadziesiąt kilometrów średniowiecznej osadzie Smok Wawelski właśnie zjadał wypchanego siarką barana, a w miejscu naszej toczącej się opowieści studnie miały już po kilkanaście metrów głębokości. W poszukiwaniu soli było ich coraz więcej i więcej. Cała niemal ludność okoliczna zajmowała się nowym fachem – kopaniem.
Kto głębiej, kto więcej, kto szybciej. Liczba źródeł była ograniczona więc rywalizacja wymuszała specjalizację. Do prawdziwego przełomu doszło w 1248 roku, zaledwie kilka lat po słynne bitwie pod Legnicą kiedy to przybysze z odległej Mongolii starli się w okolicach Wrocławia z rycerstwem europejskim. Wtedy to właśnie mongolska strzała przebiła trębacza na krakowskich murach.
Polska była w tamtych czasach słaba na skutek rozbicia dzielnicowego. Przez tereny naszego kraju raz po raz przetaczały się fale najeźdźców z różnych stron. Grabili i palili. Jednego jednak nie mogli zniszczyć: kopalnianych studni. Nie można było zabrać ze sobą tego skarbu siedzącego w głębi ziemi, ani go spalić. Dzięki wartości pozyskiwanej soli po każdym takim najeździe lokalne społeczności szybko się odbudowywały.
Studnie osiągnęły już ogromną głębokość 50-70 metrów. Wydawało się, że głębiej już nie można kopać. I wtedy właśnie zamiast solanki natrafiono na białą skałę. Na dnie najgłębszych studni pojawiła się sól kamienna. Dokopano się do górnych warstw odciętej od świata przez miliony lat doliny.
Solanka, która była kiedyś źródłem bogactwa stałą się teraz złem koniecznym. Po co odsalać wodę, gdy wystarczy uderzyć kilofem by uzyskać od razu piękną, astronomicznej wręcz wartości bryłę soli? Masowe wydobycie ruszyło już w 1251 roku. Białe złoto leżało na wyciągnięcie ręki.
Bogactwo płynęło z szybów narastającym strumieniem. Kopał każdy kto tylko mógł unieść kilof. Całe rodziny pogłębiały studnie, wywlekały na powierzchnię w wielkich skórzanych worach zalewającą ich dno wodę. Pokłady soli biegły poziomo, więc zaczęto kopać na dnie szybów tunele – pierwsze podziemne chodniki. Nie były one proste, biegły niczym labirynty podążając za wijącą się solną żyłą. Na plecach przenoszono urobek, stawiano drewniane stemple, kuto skałę w migotliwym, wątłym świetle kaganków.
Do pracy wykorzystywano drewniane narzędzie gdyż te wykonane z metalu błyskawicznie erodowały i rozpadały się zżerane przez sól. Górnicy dusili się z braku tlenu, omdlewali wieleset metrów pod powierzchnią. Skonstruowano więc wielkie miechy wpychające powietrze w głąb chodników i wyrobisk. Życie pracujących pod ziemią zależało od tych na powierzchni.
Na tron Polski w 1333 roku wstąpił nowy król – Kazimierz Wielki. Po stuleciach walk z Niemcami i Czechami, po ponownym zjednoczeniu ziemi piastowskich uznał on, że dotychczasowa praktyka budowy drewnianych grodów obronnych nie ma już przyszłości. Zastał Polskę drewnianą, ale postanowił pozostawić ją swoim potomkom murowaną.
Kazimierz Wielki rozpoczął prace fortyfikacyjne na nieznaną dotąd na terenach Polski skalę. Zreformował armię oraz zaplanował budowę ponad 50 zamków umacniających nasza południową granicę. To wszystko jednak kosztowało – potrzebne były niebotyczne kwoty na inwestycje. I wtedy właśnie z Włoch do Polski przybyło dwóch kupców: zaproponowali oni Królowi, że w zamian za prawa do wydobycia i handlu zwiększą wkrótce dochody z kopalni soli trzykrotnie. Słowa dotrzymali.
Zastosowanie nowoczesnych technologii zarówno przy samym wydobyciu jak i w handlu spowodowało, że kopalnie w Bochni i Wieliczce stały się jednymi z największych zakładów produkcyjnych ówczesnej Europy. Wprowadzono napędzane końmi kieraty, systemy odwadniające – a co najważniejsze połączono poszczególne szyby podziemnymi korytarzami. Dzięki temu rozwiązano największy problem górników – brak powietrza. Szyby odległe było od siebie o setki metrów, na powierzchnię wychodziły zaś na różnych wysokościach. Dzięki temu wytworzył się naturalny podziemny prąd powietrza zasysający je z góry i tłoczący siłami natury w górnicze tunele. Do dnia dzisiejszego ten system działa – możecie się przekonać o tym zwiedzając kopalnie.
Sól z Bochni i Wieliczki zaczęła podbijać Europę. Zyski były tak ogromne, że pokrywały jedną trzecią wydatków całego Państwa Polskiego. Łącznie przez kilkaset lat powstało kilkanaście szybów i setki kilometrów podziemnych chodników. Przez nasz kraj przewijały się kolejne dziejowe walce historii, ale nikt nigdy nie odważył się na zamknięcie kopalni składających prawdziwe złote jajka. Polska straciła kontrolę nad kopalnią w Bochni dopiero w 1772 roku – na skutek pierwszego rozbioru. Był to gwóźdź do trumny królewskiego skarbca – z tej straty finanse Rzeczypospolitej nigdy się nie podniosły.
Za to Cesarstwo Austro-Węgierskie rzuciło się natychmiast do konsumowania zysków. Dla kopalni soli nastały trudne czasy – właśnie wtedy była ona najbardziej eksploatowana, w najbardziej nieprzemyślany i dewastujący sposób. Kres temu przyniosły obie wojny światowe, ale nawet wtedy kopalnia nie zaprzestała wydobycia. W 1945 roku wróciła w Polskie władanie i funkcjonowała aż do 1990 roku kiedy to na powierzchnię trafił ostatni wózek z urobkiem.
Dziś kopalnia wciąż istnieje, choć złoża zostały już wyeksploatowane. Nasza licząca sobie 13 milionów lat historia podziemnej doliny nie dobiegła jednak końca. Długie na trzy i pół kilometra, głębokie prawie na 500 metrów i szerokie na dwieście złoże zaprasza turystów, by podążali kilkoma trasami w głąb ziemi. W 2013 roku Kopalnia Soli w Bochni została wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Dziś przemierzyć możecie kilka kilometrów niezwykłych podziemi. O czekających Was tam atrakcjach możecie dowiedzieć się z filmu, który dołączony jest do tego artykułu.
W tym roku w tradycyjnym lutowo-marcowym terminie niestety nie odbędzie się 12-Godzinny Podziemny Bieg Sztafetowy, do którego już od kilkunastu lat zdążyliśmy się przyzwyczaić. Kilkuset biegaczy nie zjedzie szybami górniczymi by biegać po położonych ponad 200 metrów pod powierzchnią chodnikach. Tomasz Głód - organizator i Dyrektor imprezy obiecuje jednak, że jeżeli tylko pozwoli na to sytuacja, to do Kopalni Soli w Bochni biegacze powrócą... jesienią!
Autor: KKFM, 2021-02-24, 12:32 napisał/-a: Pięknie napisane. A na sztafetę chcemy hjak najszybciej wracać, wszak solanki to samo zdrowie, odporność i konserwacja.