Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
245 / 338


2015-11-13

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Fluktuacja Niepodległościowa (czytano: 825 razy)

 

Fluktuacja - hasło ostatnich moich dni... w sumie to moje ulubione drugie słowo z gatunku dwojako znaczących.
Pierwszym jest oczywiście "Fartlek", które mimo iż pochodzi od szwedzkich człowieków, to w hamerykańskim człon "Fart" znaczy coś śmiesznego ;)

Fluktuacja w ostatnich dniach zaczęła się jakoś tydzień temu...
Była superkompensacja i fajne bieganie, ale przyszedł wtorek.
We wtorek miałem w planie bieganie, coś szybszego, w sam raz tydzień przed startem, po dniu przerwy.
Pomyślałem, że nie zrobię ciągłego, którego robiłem tego dnia tydzień wcześniej, więc padło znowu na interwały. Tym razem jednak pomyślałem, ze zrobię to na krótkiej przerwie (400m - jedno okrążenie) i że w ogóle polecę czysto na dystans, aby wykluczyć błądzenia GPS po okolicznych krzakach wokół stadionu.

Przed południem, w ten nieszczęsny wtorek, jednak wyskoczyłem do sklepu po jogurcik (do Spiruliny) i małą bułkę - w ramach drugiego śniadania. W sklepie jednak jakiś moher obok mnie ostro cherlał. Oczywiście pomyślałem, żeby być z dala od tego gruźlika, jednak wiadomo... jest coś takiego jak Prawo Murphyego - jeśli coś się może przytrafić mało szczęśliwego, to bankowo się przytrafi :)))
Wróciłem z tego sklepu, zjadałem te drugie śniadanko, potem obiad i do domu jak wracałem czułem się trochę tak zmęczeniowo.
Lecieć czy nie lecieć na ten stadion? odpuścić, wolno pobiegać, czy jednak zrobić to na lekkiej niedyspozycji, wszak nie zawsze jest łatwo, pięknie i smerfastycznie. Życie.

Tego dnia było bezwietrznie, przy okazji sporo mglisto i dupnie, jeśli chodzi o klimat powietrza.
Poleciałem jednak na ten stadion przez miacho (3.5km). Po przekroczeniu 4km depnąłem tysiaka, czyli dwa i pół okrążenia na pierwszym torze.
Gremlin chyba był tego dnia bardzo napalony tym całym faktem, bo po 900m piknął mi dumnie oznajmiając, że on JUŻ doszedł kilometr.. zboczeniec jeden... Gremlin mi, że kilos w 3:14, lecz ten stadionowy kilos wyszedł w 3:35. Pozostałe podobnie.

Biegało mi się ciężko, nie mogłem się rozpędzić z intensywnością, gardło miałem jakieś takie wąskawe, no i moje migdałki czy coś wokół jakoś tak wrażliwe się zrobiły i podrażniły. Po 5 seriach wróciłem do domu, gdzie po powrocie czułem te gardło bardzo niefajnie.
No i tak się zaczęło. Czosnek i miodek nie pomógł. Rano gardło lekko rozwalone i co gorsza nos również jakiś porno-wilgotny.

Później było już tylko gorzej. Czasem gorączka, czasem smarkanie i mechanizm tylko postępował. W piątek byłem niczym zombi, odpływałem na siedząco. Weekend w łóżku oczywiście. W niedzielę postanowiłem nieco się przewietrzyć w lesie. Gdyby nie start nie ruszałbym się z domu, no ale wolałem teraz się poruszać, niż biegać Dychę po tygodniu przerwy (to by było lekkie sadomaso).
Wieczorem było jakotako, jednak w poniedziałek dalej mnie trzymało. Znowu krótkie i delikatne 12km, chociaż teraz twierdzę, że to było za dużo i za szybko. Wtorek bez biegania, sporo pracy...



Środa, pobudka o 3:59 (chyba po 3h snu...), pociąg o 5:00, na miejscu w Wawie parę mineeeuut po 9ej. Złapałem tramwaj i udałem się do Szkoły na ulicy Miłej, gdzie były szatnie i depozyt dla mojej puli numerów (3063). Miałem sporo czasu... na smarkanie. Zatoki zawalone, gardło średnio dychawe, ale na szczęście gorączki już nie miałem i łeb mnie nie naparzał.
Numer i tę szkołę to chyba wylosowałem idealnie, bo było bardzo kameralnie z szatniami i toaletą (prawie bez kolejki). Na rozgrzewkę pocisnąłem jakoś pół godziny przed.
Zrobiłem łącznie ponad 3km z ćwiczeniami w środku, rozciąganiem i trzema krótkimi przyspieszeniami.
Buty znowu zabrałem nie te, bo zapakowałem najlżejsze... które na mokrym są jak mokre gumki.

Przed startem hymn, no i potem Wio.
Wokół mnie spora ilość młodzieży i harpaganów. Początek tłok, jakby ludzie nie wiedzieli, że jest klasyfikacja Netto, potem trochę wymijania i już było w miarę normalnie.
Trochę wiało, ale starałem się skupić aby nie szarżować, złapać jakiś rytm i zobaczyć co będzie po połowie, po nawrocie.

Początek wydawał się w miarę luźny, ale jakoś bez szału. Po to leciałem te tysiaki na stadionie, aby wiedzieć mniej więcej jakie tempo przyjąć, albo jak z intensywnością. Niestety było topornie. 3:48 pierwszy km, drugi 3:48 i czekałem na podbieg, którego przeklinałem dwa lata temu ;)
Przypomniało mi się, jak ostatnio biegałem po ulicy w okolicach 3:50 i wtedy zdecydowanie lepiej się czułem, niż teraz...
w międzyczasie nos już zdążył się zapchać z zatokami i próba wysmarania a`la typowy pan Zenek spod sklepu z piwem... nie dała efektów.

Gluty niczym z GhostBuster miałem na policzkach i tak dalej ;) szybko się wytarłem, bo... wyprzedzała mnie jakaś łasica.
Jeju, słabłem... czułem to i widziałem po czasach.
Starałem się olewać Gremlina i znowu "trust your feeling, Luke" jak w Gwiezdnych Wojnach uczono. No nie wychodziło. Noga nie kręciła się, łydka jakaś taka niewyluzowana, no i gardło jak u jakiegoś piżmaka... Przez chwilę nawet pomyślałem, że jakbym miał rurę od odkurzacza, to próbowałbym ją sobie wsadzić, aby polepszyć wdychalność ;)

Podbieg na 2.5km oczywiście nie był jeszcze jakiś traumatyczny. Drama zaczęła się po nawrocie, kiedy to najpierw z łatwością i finezją wyprzedziła jedna łania, z przezajebiaszczym warkoczem grrrrrrr.
Po chwili, z drugiej strony, wręcz nie oddychając wyprzedziła mnie kolejna.
Chciałem wyć "kobieta mnie bije", ale zanim zdążyłem o tym dokładnie pomyśleć, dostałem strzała wiatru w facjatę. Przeciągi momentami były straszne i co gorsza, im bliżej do mety, tym większe. Dziwna sprawa... zawsze tak jest ;)

Próbowałem zaczepić się za jakimś warkoczem, czy tam pięknymi i zgrabnymi łydkami w kompresach, jednak nihuhu.
Gremlin postanowił przybić mi gwoździa oznajmiając, że latam już grubo powyżej 4:00. A taki był napalony jeszcze niedawno...

Czekałem na klapsa w postaci powrotnego podbiegu pod wiadukt na jakoś 7.5km.
Potem tylko sobie biegłem dysząc niczym cherlak moher, ze smarami na policzkach. Dramaturgia prawie zerowa, niczym na koncercie Chopinowskim, gdzie kamerzysta skupia się i ma dylemat - zrobić ostrość na prawej, czy może lewej dłoni... no i te dłonie tak szybko się poruszają w prawo i lewo... jeju jeju.

Jeju Jeju miałem na ostatnim kilosie, gdzie dopadła mnie kolka. Trochę inna, niż znane kolki w ostatnim czasie. Taka upierdliwa, ale dająca biec.
Jednak jak to kolka na wiele już nie pozwolała. Przełączyłem się w Gremlinie na drugi ekran, gdzie widziałem czas. Było coś prawie 36 minut i jakoś kilos do końca. Kurde, pomyślałem, że fajnie by było chociaż te 40 minut złamać na otarcie łez.

Wypatrywałem tej bramy ze sławetnym napisem META, a brama jak na złość przybliżać się nie chciała, jednak kiedy ją zobaczyłem postanowiłem jakoś podrałować. Dobrze, że to zrobiłem bo ostatnie metry leciałem wyłącznie z myślą o 39:59.

Bardzo zabawna jest multiplikatywność czasu, początek potrafi tak leniwie upływać, kiedy to końcówka czas leci w przyspieszonym tempie wręcz jak na autostradzie.
Musiałem poczynić ostry finisz, na którego szczerze nie miałem ochoty mentalnej i fizycznej, ale jednak... udało się.
39:57 na Gremlinie, 39:56 w pomiarach.
Przy okazji przy tym sprincie dobiłem tętnem do 189... za metą jednak musiałem chwilę odsapnąć.

Na otarcie łez 40 złamane, chociaż zamierzenia były grubo inne. Miałem wybiegać nową życiówkę (38:33 chyba), a nawet lepiej. Myślałem bardzo ochoczo o 37:xx i to grubo. Niestety sławetny wtorek wiele zmienił.

o 13:00 miałem pociąg powrotny, na który ledwo zdążyłem.
W pociągu momentami walczyłem z głową, aby nie przybić gwoździa... ostro byłem zmęczony.


Smarkam do tej pory, gardło powoli przechodzi, zatoki jeszcze również zawalone...

Fluktuacja poza tym, że znaczy przypadkowe zdarzenia, których nie da się przewidzieć, znaczy jeszcze coś w sumie. Tak mi się to teraz skojarzyło.
Pierwszy człon "Flu" w angielskim oznacza grypę. Przypałętało się coś dziwnego do mnie.
Odporność padła u mnie w ostatnim czasie na twarz i to dosłownie.


Na pocieszenie tak sobie patrzę, to ta dycha jest najszybszą dychą na przestrzeni dwóch ostatnich sezonów.
Miało być tak pięknie, a wyszło jak zawsze ;) jeju, ironia życia jest okrutna, ciągle daje po tyłku.

Medal fajowy, jak i imprezka. Lubię takie akcje jak tutaj. Żywa, biegnąca flaga w perspektywie jak się biegnie i widzi to, jest fajna. Mi się to podoba.



Trzeba wyzdrowieć, trochę odpocząć i zacząć trenować. Te dziewczyny w tych warkoczach strasznie szybko biegają :)



Aloha
pl


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


Shodan (2015-11-14,00:50): 30:56 - no to niewiele zabrakło do podium ;)
Marysieńka (2015-11-14,05:41): Snipi....gratuluję wyniku.....pytanko, takie które na pewno podniesie Tobie ciśnienie...Czy przypadkiem nie narażałeś innych na zarażenie...takie samo jak ten "moher" w sklepie Ciebie zaraził???. Wierzę, że podczas jazdy pociągiem nie "smarałeś" tak jak podczas biegu, bo nie chciałabym być współpasażerem......PS...na takie samopoczucie wynik bardzo dobry :)
snipster (2015-11-14,08:32): Shodan, ojtam ojtam... oczywiście chodziło o 39:56 ;) tak to jest, jak się piszę po ciężkim dniu w pracy, a właściwie w trakcie wieczorem ;) 30 minut na dychę jest poza zasięgiem moim nawet w przyszłym wcieleniu ;)
snipster (2015-11-14,08:34): Maryś, smarałem ale nieco mniej, poza tym to już są smary ciężkiego kalibru, nie takie katarowe :P a tak na serio to jakbym mógł, to bym się zwinął na L4, ale niestety sama wiesz, że czasem ciężko jest i trzeba popracować. A bieg cóż, mogło być lepiej, ale z drugiej strony nie było tak źle ;)
jacdzi (2015-11-14,10:42): Gratki za wynik i wytrwalosc-wstawanie po 3 na pociag.
snipster (2015-11-14,15:52): Jacku, tiaaa wstawanie w środku nocy na niewyspaniu... za każdym razem sobie wmawiam, że to ostatni raz :)))
Joseph (2015-11-15,17:28): Nagór mówi, że spokojnie możemy sobie odjąć tak po 30-60 sekund od końcowego wyniku (w zależności od tego czy było się za kim schować przed tym potępieńczym wiatrem). Także robi się całkiem przyjemnie wynikowo ;)
snipster (2015-11-15,19:30): Dżoseff, te pół minuty nie robi w sumie różnicy, bo wrażenia były zdecydowanie gorsze ;) z drugiej też strony nie potrafię chyba biegać Dychy. Za każdym razem coś mi przeszkadza, jak baletnicy rąbek u spódnicy ;) muszę najwyraźniej popracować nad szybkością i wytrzymałością w górnych strefach, bo jak do tej pory wychodzi, że jestem jak Golf jedynka Diesel ;)
paulo (2015-11-16,15:32): czyli się ciągle rozkręcasz, mimo przeciwności losu :) Gratuluję!
snipster (2015-11-16,15:44): Paulo, raczej się ciągle nakręcam, mimo przeciwności losu ;)
Truskawa (2015-11-16,16:48): Mnie kolka potrafi zabić na biegu. Makabra. Także ten.. no współczuję.
snipster (2015-11-16,20:54): Iza, z kolką to mam parę porachunków... jeden na maratonie we Wro, a ostatnio na wiosnę, kiedy to myślałem, ze mu bok urwie. No ale tym razem jakoś udało się, chociaż jakbym miał tak biec jeszcze z kilka km, to nie wiem jakby to wyglądało
Truskawa (2015-11-24,20:55): Ja to miałam na dyszce w Krakowie na wiosnę. Musiałam się zatrzymać i położyć na murku żeby przestało boleć. Trochę pomogło ale w sumie do końca czułam to dziadostwo.







 Ostatnio zalogowani
conditor
00:16
Jaszczurek
23:57
wwanat46@gmail.com
23:35
mariachi25
23:31
seba1
23:28
andreas07
23:19
wojciechfojt
23:00
12fred54
22:39
BOP55
22:33
Bartuś
22:20
zbyszekbiega
22:17
Robert alias Przepiórka
22:14
Andrzej G
21:56
alex
21:40
przemcio33
21:40
benek
21:31
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |