2015-04-17
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Wiedeń 2015 (czytano: 1269 razy)
Do Wiednia pojechałem po raz drugi, pierwszy raz był rok temu na połówce. Typowo męski wypad na trzy dni połączony ze zwiedzaniem miasta. Była nawet mała degustacja lokalnych trunków-wiadomo połówka bez napinki to nie zaszkodzi popróbować. Marek i Tomek wykręcili 1:40, ja byłem sześć minut gorszy, Marcin prawie nie biegał więc z bólem 2:15h. Tym razem trójka z naszej czwórki wybrała maraton, Dla wszystkich był to drugi tak długi bieg. Debiutowaliśmy w Budapeszcie jesienią. Ja po wakacjach słabo wybiegany, dodatkowo trafił nam się jeden z najcieplejszych weekendów październikowych w ostatnim dziesięcioleciu. Po dwudziestce miałem już dosyć mimo że biegłem w tempie 6.00. Od 26km biegłem Galloweyem, im bliżej było końca tym proporcje biegu do chodu zmieniały się na korzyść tego drugiego. Ale co tam, nie spodziewałem się cudu-no może liczyłem na więcej niż 4:50 ale na mecie cieszyłem się że w ogóle dałem rade. Chłopaki chudzielce jak zwykle byli lepsi, ale obaj powyżej 4h, Tomek dodatkowo parę razy odpoczywał w toi toyu:). Nie najlepszy start wynagrodzili nam nasi kopacze, którzy przemienieni tej soboty w piłkarzy dołożyli Niemcom pierwszy raz w erze nowożytnej. Transmisja była po węgiersku w knajpie w towarzystwie Egri Bikavera i wybornego gulaszu. Pani barmanka widząc co się dzieje próbowała nas naciągnąć na konkretne wydatki proponując 60-cio konną Palinkę-miejscowy bimber, ale wybroniliśmy się jakoś- tego wieczoru skończyło się na dwóch butelczynach w naszym wydaniu. Nasi też się wybronili aplikując Germańcom dwie siaty tak że maratoński debiut na pewno zapamiętamy na długo.
W tym roku chciałem moje bieganie przestawić na tochę szybsze tory. Zimę przepracowałem solidnie, do 12 kwietnia nabiegałem 500km. Poprawiłem zyciówki na 10km i w połówce. W Żywcu miałem 1:40 z okładem więc była nadzieja na złamanie 4h w Wiedniu a może nawet na cos więcej. Udało się zrzucić parę kilo a wiosną raczej unikałem alkoholu co obiecałem wynagrodzić jakoś moim sąsiadom . Łąkotki nie dawały się bardzo we znaki, pobolewała trochę pachwina ale dawała się rozbiegać. Pojechaliśmy w piątek po objedzie we czwórkę-Marek, Tomek i ja zapisani na maraton a Marcin na połówkę. Podróż minęła bez większych atrakcji, dość szybko, tak że wieczorkiem byliśmy w Hutteldorf. Sobota cała dla nas. Rano śniadanko w cenie noclegu, bez szaleństw ale nie narzekamy. Ze zwiedzaniem ostrożnie żeby nie przedobrzyć, kupujemy całodzienny bilet do metra, które cieszy się chyba słusznie sławą najlepszego w Europie, sama jazda sprawia niejaką frajdę - jedziemy odebrać pakiety. Te w opinii chłopaków-startują po raz 5-ty w Wiedniu- coraz słabsze. W kolejce po „numerek”;) poznajemy Brazylijczyka i Włochów, Marcin wdaje się w dyskusję a reszta potakuje rozumiejąc trzy po trzy. Canarinio jest biegaczem ultra, zaczyna kręcić.. kamerować właściwie i obiecuje że będziemy w internecie. Ki diabeł? Zaprasza nas do swojego kraju ale kiedy my właściwie widzimy się już na Copa Cabana popijających drinki w towarzystwie pięknych Brazylijek mówi że za przelot musimy zapłacić sami . Czar pryska a na pocieszenie idziemy na bezalkoholowego Erdingera. Potem kilka obowiązkowych miejscówek-mały spacer w ogrodach Schonbrunn, ciacho, knajpka włoska z dobrą pastą. Spotykamy Ryszarda który biega w Wiedniu po raz.. nie wiadomo który i konstatujemy że to już nasz ostatni raz tutaj. Rozmawiamy o taktyce na jutro i aktualnej formie. Uchodzę za czarnego konia tych zawodów, hłe hłe. Marek miał kłopoty z nerkami, nie biegał planowanej Sobótki i Żywca, Tomek niewiele biegał zimą, obaj nie maja długich wybiegań. Ja wiosną biegłem 30 tkę i startowo dwie trudne połówki. Ostatnią 2 tygodnie temu, tydzień przedstartowy tylko w Dyngus 6 tkę na Pogorii, raz basen i raz rower, ale głównie odpoczywałem. Ryszard i Marcin lecą połówkę raczej wolno-obaj traktują ten wyjazd bardziej jako turystyczno-biegowy niż odwrotnie. Umawiamy się z Ryszardem na jutro i wracamy, ale przed snem obowiązkowo świnka – czyli knajpka obok hostelu w stylu oldskulowo tyrolskim. Chłopaki wypijają po pywku w świnkowo-okrągłych kuflach a ja biorę espresso prawie tak czarne jak koń którego widzą we mnie moi współbiegacze. Mikroelementy uzupełniam w hostelu ciemnosłodowym trunkiem przywiezionym z Polski. Przygotowujemy stroje na jutro, zapinamy numery, montujemy chipy i idzemy spać. Rano pogoda wydaje się być biegowa, nastroje dopisują. Oczywiście jak zwykle trochę za późno wychodzimy z hostelu i Ryszard musi trochę poczekać. Na starcie tłumy-podobno w tym roku wystartowało we wszystkich dystansach 43k narodu. Rozstajemy się z dwójką połówkowiczów i przebijamy się w okolicę 3 strefy-tej z prognozowanym czasem na 4:0. Start oczywiście w rytm walca wiedeńskiego, mamy okazję posłuchać dobre 15 minut przeróżnych wersji zanim przekraczamy linię startu. Pierwsza połówka bez emocji, trochę rwana zwłaszcza na początku kiedy biegniemy tłumnie. Tempo 5:30, Tomek i Marek mimo że nie biegniemy razem są raz trochę przed a raz za mną. Ciężko się zlokalizować w takiej ciżbie. Na półmetku się znajdujemy, biorę żelek i czuję się dobrze ale respekt przed tym dystansem sprawia że nie daję się ponieść szybciej. Na 26 kilometrze mylę trasę i po 200 metrach orientuję się że zbiegam do strefy zmian sztafet. Zawracam ale w głowie zostaje ból. Na trasie fiesta-grupy cheerliderek, szkoły tańca, grupy bębniarskie dodawały powera - no i mieszkańcy Wiednia z okrzykiem ZUPAA co w jezyku austriackim znaczyło podobno że jestem super. Chłopaki przyspieszają, Marek wchodzi w tempo 5:0 i po godzinie przed nawrotem pozdrawia mnie i dopinguje do podkręcenia tempa. Jestem przed 33KM a on właśnie mija tabliczkę z cyfrą 34. Ma kilometr przewagi. Obserwuję te setki biegaczy które nas dzielą i nie mogę wyjść z podziwu i zdumienia nad jego formą. Zaczynają boleć uda, czuję że słabnę, po kilometrze przystaję na siur. Pół minuty przerwy, próbuje zmusić nogi do biegu i nie daje rady zrobić kroku biegowego, dodatkowo małe zawroty głowy i zapala się światełko alarmowe. Nie lubię opuszczać swojej strefy komfortu. Próbuję krótkimi odcinkami podbiegać ale jest coraz gorzej. W końcu przechodzę do chodu sportowego - często przy bólach Achillesa robię w treningu takie wstawki więc mam praktykę. Cały czas odwlekam moment kiedy spróbuje jeszcze się poderwać. Nawadniam się solidnie i biorę w strefie bufetu żelek z kofeiną. Niewiele to pomaga i godzę się z myślą że już nie pobiegnę. Staram się utrzymywać dobre tempo chodu i większą uwagę skupiam na detalach, ludziach, otoczeniu, miejscach które mijam. Nie czuję się zmęczony ale uda mam zakwaszone do bólu. Nawet na kilkaset metrów przed metą na niebieskim dywanie i wśród tłumnie zgromadzonej publiki nie potrafię się zmusić do biegu. Nie było euforii na finiszu ani grymasu bólu kiedy ostatnią setkę pokonuję zwykle sprintem. Celu minimum czyli przebiegnięcia całego dystansu nie udało się osiągnąć, ale kolejne doświadczenia zdobyte. Pozostaje tylko wyciągnąć wnioski z popełnionych błędów i w Oslo jesienią złamać 4h co takiemu szuraczowi jak ja da wielką radochę. I oby zdrowie dopisało.
Czasy netto maratończyków:
Marek Rodko 3:44:25
Tomek Janota 4:07:50
Michał Kaczmarek 4:17:21 POGORIA BIEGA
I pólmaratończyków
Ryszard Nowak 1:59:51
Marcin Bobowski 2:04:58
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |