2014-07-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Personal Best (czytano: 6239 razy)
Szesnaście sezonów temu miałem 18 lat. Za szesnaście będę miał 50. Tu 16 i tu 16. Ta sama liczba, ta sama objętość czasu. Człowiek z włosami na głowie i bez. Z twarzą gładką jak tafla stawu mojego sąsiada pana Szadego w bezwietrzne dni i pomarszczoną jak tartan stadionu w Kielcach latem 1999 roku. Zdolny do pokonania tysiąca metrów w 2:40 i Bóg wie czy o własnych siłach przemieszczający się po półwieczu.
Zawodnik, przedstawiciel zwłaszcza tak wymiernej dyscypliny sportu jaką jest Lekka Atletyka jeszcze intensywniej zdaje sobie sprawę z uciekającego czasu i skutków tegoż procesu. Rzecz wybitnie odczuwalna w konkurencjach biegowych, kiedy każdy uciekający poza obszar rekordów życiowych ułamek sekundy powoduje najpierw złość, później frustrację. W pewnym wieku trzeba się z tym pogodzić, zaprzyjaźnić z tym czego udało się dokonać. A to nie zawsze jest łatwe, zwłaszcza kiedy zegar zatrzymywał się tuż za progiem magicznej bariery. Trzeba przełknąć gorzką pigułkę np. 4 minut na 1500m czy równego kwadransa na 5km. Zazdroszczę niektórym moim przyjaciołom. Hubert Pokrop na pewno lepiej zasypia mając w podświadomości swój rekord życiowy na 3000m 7:59.99. Jedna setna i poduszka mogłaby nabrać nadzwyczajnej twardości. Albo Maciek Miereczko i jego 3:59.99 na 1500m. Niebywałe.
Mam prawie 34 lata. Właściwie nie mogę jeszcze powiedzieć, że wszystko co mogłem zrobić w kontekście rekordów życiowych jest już za mną. Wszystko na pewno nie. To wciąż dobry wiek, żeby ruszyć wyniki w maratonie, połówce czy nawet na 10000m. Potencjał organizmu gdzieś tam pewnie drzemie. Żeby go zupełnie obudzić nie wystarczy tylko dobrze realizowany trening. Nie wrócą już sterylne warunki treningowe jakie miałem w czasach ustanawiania „personal bestów”. W degradację profesjonalizmu ingerują również moje dzieci. Potrafią mi wytłumaczyć, że oglądanie żab czy karmienie ryb w stawie jest bardziej pasjonujące niż bieganie, które można przynajmniej przełożyć. Ostatnio Marcin Nagórek na swoim blogu napisał bardzo mądre słowa, że im człowiek starszy tym większy problem sprawia prowadzenie tzw sportowego trybu życia. Zgadzam się z tym w pełni. Im człowiek starszy tym więcej zna smaków życia, a raz ugryzione jabłko budzi pokusę zjadania go kilogramami.
Podsumowując - trenuję wciąż na maxa, żrąc przy tym jabłka i oglądając żaby. Jako, że 14 sierpnia minie 20 lat mojej przygody ze sportem pokusiłem się o krótką analizę moich rekordów życiowych. Którymi się nasyciłem, którymi nie i jaką miałyby wartość gdyby… No właśnie – gdyby co?
1500m – 4:00.58
Gdybym był bohaterką „Królewny na ziarnku grochu” 4:00.58 byłoby tym właśnie, co uwierało po nocach arystokratkę. Z jednej strony jestem miło zaskoczony, że taki muł jak ja był w stanie tak szybko przebierać nogami. Bo się nie zapowiadało. Bo niby jak miało? Przez 10 okrągłych lat zdejmowałem z mojego pierwszego występu na tym dystansie prawie minutę. Żółw. Nie potrafiłem dobrze otworzyć, utrzymać tempa i skutecznie finiszować, czyli byłem beznadziejny na całej tysiąc pięćset metrowej rozciągłości dystansu. I tak stopniowo ucząc się i katując wielokrotnymi startami na tej prawie mili zbliżałem się w kierunku magicznej bariery czterech minut. I kiedy byłem już gotów, kiedy wszelkie znaki na niebie mówiły „yes You can!” zaczął występować problem ostatnich 250 metrów. Ileż to razy „wchodząc” na ostatnie koło cyfry zegara utwierdzały mnie w przekonaniu, że to właśnie dziś! No i zbierałem się, setkę pomiędzy 1100 a 1200m np. w 15,7. I jeszcze 50m w tym tempie, po czym następowało uderzenie w niewidzialną ścianę. I zamiast gonić ostatnie 400m w 60 sekund, kończyłem je w 64-66.
4:00.58
4:00.78
4:01.58
4:02.59
4:02.78
Produkcja powyższych wyników oprócz pierwszego przebiegała podobnie. Zbliżony układ międzyczasów, zbliżona mułowatość w końcówce biegu i zbliżona wściekłość na własną słabość. Ten najlepszy start wyglądał nieco inaczej. Informacja, która dotarła do mnie po ośmiuset metrach, że „2:10!” podcięła mi skrzydła. Za wolno, bez sensu, nie zbiorę się – pomyślałem. Ale dosłownie 30 metrów dalej Grześ biegnący tuż za mną otrzymał komunikat od coacha – „bierz Panfila!”. Nie wiem kto powinien być bardziej urażony – Grześ, który miał prawo po tej komendzie poczuć się jak czworonożny przyjaciel człowieka, czy ja jako niby taki słaby, którego „można brać”. Komenda zadziałała jednak na mnie. To było jak nagłe wybudzenie ze snu. Szarpnąłem, 200m dalej wyszedłem na prowadzenie i powalczyłem o rozbicie tych czterech minut jak nigdy wcześniej. Na ostatniej prostej naciskany przez rywala robiłem wszystko co mogłem. Zegar na mecie przerzucał bezlitośnie trzecią cyfrę od lewej – 3:55... 3:56… 3:57… 3:58… 3:59… Jest! I Zegar zatrzymuje się – 4:00:46. Czas rywala, który wychylił mi się „na kratach”. Ja 12 setnych wolniej.
To zabawne, pisząc ten tekst znów mnie coś wewnętrznie uwiera. 4:00. To to. Zawieszam się na kilkanaście minut, a w głowie „co by było gdyby”. Jeszcze u progu sezonu byłem przekonany, że 4 minuty pękną jak bańka mydlana. Ja, trener, kumple – widzieliśmy co robię na treningach i jak wyglądam. Było bardzo dobrze. Byliśmy przekonani, że 3:57-3:58 będzie formalnością. I na tyle było mnie stać. I dlatego ta świadomość kłuje.
Realna ocena maksymalnych możliwości – 3:58.
3000m – 8:37.10
Trójka była jednym z moich ulubionych dystansów. Dość długa, dość szybka, bardzo uniwersalna. W latach juniorskich dawała wiele frajdy ze zrywania z niej pokaźnych ilości sekund. Cyk i pół minuty szybciej. Stagnacja nastąpiła po dobiciu do przystani na poziomie osiem czterdzieści kilka. Blokada. 8:44, 8:47, 8:43, 8:48, 8:47. Od początku tej zabawy podchodziłem bardzo racjonalnie do biegania. Nie bujałem w obłokach, nie robiłem założeń przerastających realne możliwości. Jako „trójkowe spełnienie” traktowałem rezultat poniżej 8:40.00.
Podczas Akademickich Mistrzostw Polski we Wrocławiu 10 lat temu mój bieg przez 66% dystansu nie różnił się niczym od kilku poprzednich. Jeśli dobrze liczę, w około ośmiu wcześniejszych występach dwójkę mijałem w czasie 5:44-5:48. Teraz znów to samo – 5:44 (2:50, 2:54). Różnica polegała na tym że utrzymałem, a nawet nieznacznie przyspieszyłem na ostatnim kilometrze. No i jest 8:37. Wynik, który do dziś naprawdę mnie satysfakcjonuje. Można było szybciej? Można było. Gdyby nie choroba rok później – tydzień po ustanowieniu PB na 1500m, życiówka na 3km byłaby lepsza. Wg najprostszego wzoru, który głosi 2x(rekord życiowy na 1500m)+30sekund, wychodzi 8:31. I sądzę, że potencjał organizmu wynosił właśnie coś koło 8:30.
Realna ocena maksymalnych możliwości – 8:32.
5000m – 15:06.37
Piątkę biegałem nieczęsto, zdecydowanie za rzadko żeby w pełni nauczyć się tego dystansu. Przez 6 lat poprzedzających ustanowienie aktualnego rekordu życiowego, startowałem tylko 5-krotnie. Był to jednak taki dystans, na którym najbardziej odczułem podniesienie zawodniczej wartości. W ciągu roku z zawodnika około szesnasto minutowego przeniosłem się na piętro blisko minutę niższe. Nigdy jednak na stadionie tych 15 minut nie rozmieniłem. I to jest to drugie ziarnko, które nie pozwala mi spać głębokim snem sportowym.
W biegu po rekord życiowy zabrakło zwyczajnie ekipy. Prowadziłem sam od startu do mety. Bardzo równo. Po trzech kilometrach w 8:58 uwierzyłem, że kwadransowa bariera padnie. I tu zabrakło grupy lub człowieka, który pomógłby na tych ostatnich pięciu kołach, tempo spadło o 1.5-2s na okrążeniu. Miałem wspaniały doping ludzi z branży, zacisnąłem zęby i zmuszałem chabetę jak tylko się dało. Ale każde kolejne koło wychodziło już po 73-73.7 sekundy. Słabość skutecznie wlała w nogi dodatkowe, ołowiane 6 sekund i 38 setnych. W ten sam dzień, w mocniejszej stawce byłem w stanie pobiec 8-10 sekund szybciej. Zabrakło wagonika, pod który mógłbym się podczepić. Dwa lata później pobiegłem 14:59 na ulicy. Organizator zapewniał, że jest stuprocentowe 5km. Na asfalcie wierzę jednak tylko w atesty.
Realna ocena maksymalnych możliwości – 14:50.
10000m/10km – 31:26.18
W swoim sportowym CV dychę na ulicy i bieżni wrzucam do jednego wora. Dystans przeze mnie lubiany. Dystans, który dał mi kiedyś dużo motywacji potwierdzając iż nadaję się zdecydowanie bardziej do długiego biegania niż średniego. W wieku lat osiemnastu – 33:47, dwudziestu jeden – 31:55, dwudziestu sześciu 31:26. Przydałby się jeszcze taki pół minutowy progres. Zaspokoiłbym apetyt w zupełności.
Dycha nie śni mi się po nocach. Wynik bez szału, ale jest ok. Uzyskałem go właściwie dzięki Piotrkowi Pałce podczas MP w Międzyzdrojach 8 lat temu. Przed biegiem umawialiśmy się na zmiany, ale było dla mnie za szybko więc obarczyłem prowadzeniem Piotrka. Zakładałem uzyskanie 31 i pół minuty. Pierwsza piątka w 15:26. Wystraszyłem się, obawiałem się końcówki na kolanach. Zwolniłem owszem, ale nie było tak tragicznie. Summa summarum i trafiłem niemal dokładnie w prognozowany wynik. Średnia 3:08.62.
Bill Mills, Mistrz Olimpijski w biegu na 10000m z Tokio zdradził kiedyś prostą jak drut receptę na swój sukces. Mills przed igrzyskami był zawodnikiem na poziomie 30 minut. „Przecież wystarczy pobiec każde okrążenie 3 sekundy szybciej. Tak niewiele, a będzie to przepustką do zupełnie innego świata”. No i Bill pobiegł te 3 czy nawet 4 sekundy mocniej co popchnęło jego wynik z 30 minut na 28 i pół. Muszę pomyśleć tak jak Bill. Sprawę mam uproszczoną, bo wystarczy zerwać z każdego okrążenia jedną sekundę i pięć setnych. I będzie 30:59. Banalnie proste! Btw – w laboratoryjnych warunkach życiowych byłoby to do zrobienia. 100 dni obozowych, 12 godzin snu na dobę i lecimy!
Realna ocena maksymalnych możliwości – 30:59.
Półmaraton – 69:42
Połówek mam w metryce połówkę mniej niż maratonów. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby dystans ten był docelowym. I bieganie tegoż wypadało zawsze „w treningu”. Bratysławski rekord życiowy nastąpił w ostatnim dniu tygodnia i miesiąca, odpowiednio 170 i 800km. Przygotowywałem się wówczas do maratonu w Dreźnie i nie wpadłem nawet na to, że uda mi się poprawić PB. A tu się leci. 10km po drodze w 32:47 i nadal się leci. To był bardzo fajny bieg. Do dwudziestego kilometra lecieliśmy pięcioosobową grupą na pozycjach 4-8. Nie wiem czy wyszedł wtedy mój minimalizm, czy zmęczenie osiemsetkilometrowym marcem. Dobiegłem ósmy, ze stratą 18 sekund do najlepszego z tej naszej grupki. Ale rekord życiowy padł. Po dwóch latach pilski czas poprawiłem o 4 sekundy. I tak zostało. Wynik uspokajający. Cieszę się, że jest poniżej 70 minut. Połówka traktowana jako cel główny mogłaby być znacznie szybsza.
Realna ocena maksymalnych możliwości – 68:40.
Maraton – 2:25:43
Mój dystans. Numer jeden. Szanujemy się wzajemnie. W roku 2005 kiedy tydzień po ustanowieniu PB na 1500m moją formę zmiażdżyła chorobę powiedziałem bieżni – dość. Wewnętrznie wciąż się jednak wahałem. Nawet będąc już w fazie zaawansowanego treningu maratońskiego. Był moment na 6 tygodni przed gdzie chciałem się wycofać. Trening zaczął jednak wychodzić co najmniej przyzwoicie. Przekonany nieco o właściwym kierunku dalszej drogi sportowej, stanąłem 18 września na linii startu Maratonu Warszawskiego. Debiut w 2:29:08 rozwiał moje wszelkie wątpliwości. Maraton i koniec kropka.
Od tej pory przestały liczyć się inne dystanse. Były zawsze drogą do celu. Od 9 lat ciężko jest mi wskazać okres, w którym nie przygotowywałbym się do jakiegoś maratonu. Na 12 startów siedem w przedziale 2:28:25 – 2:29:53. Stabilnie.
Jadąc do Koszyc na swój czwarty start na królewskim dystansie wiedziałem, że jestem bardzo dobrze przygotowany. Zakładałem uzyskanie wyniku 2:27:50. Różne perypetie około startowe i ból głowy, który towarzyszył mi przez 2 dni oczekiwania do startu wzbudziły mój niepokój. W początkowej fazie biegu czułem się źle. Po 3km wręcz fatalnie. Około siódemki złapałem właściwy rytm i jakby mi ktoś zainstalował w mięśniach program „3:25”. Każdy kilometr w tym czasie. Na trzydziestym pierwszym złapał mnie średniego kalibru kryzys, trwający około 3-4km. Od trzydziestego piątego wiedziałem już, że nic mnie nie złamie. Miałem też świadomość że pracuję na wynik znaczniej lepszy od zakładanego. Meta . 2:25:43. Plan, zadowolenie, satysfakcja – wszystko ponad normę.
Wynik cieszy mnie do dziś. Rozbudzony apetyt i naturalna chęć zagarnięcia jeszcze większej porcji sekund do śmietnika niemocy wiodły jednak proces treningowy w grząskie obszary. Przez 3 lata od Koszyc parcie na wynik przerosło chyba możliwości wszelkiego rodzaju – fizyczne, zdrowotne, finansowe i zdroworozsądkowe. Kubłem zimnej wody był maraton w Warszawie 6 lat temu. Złożono mi finansową propozycję prowadzenia kobietom na 2:30.
Wie pan co… kuszące, ale jestem w takim gazie, że szkoda mi tego nie wykorzystać. Stać mnie na 2:23, więc z przykrością muszę odmówić.
Kobiety poprowadził Ukrainiec Jurij Hauryczenka. Na 37km hasło „kobiety” zawierało za Hauryczenką tylko Gosię Sobańską. Właśnie wtedy mnie minęli… Wbiegliśmy na metę w zbliżonym czasie, oni z 20s przede mną. 2:31:43. Na tyle było mnie w ten dzień stać.
Organizm poznałem chyba najlepiej w ostatnich latach treningu maratońskiego. Nie musiałbym mieć nawet sterylnych warunków do przygotowania na 2:23. Wystarczyłaby głowa wolna od problemów i nieco spowolniony tryb życia.
Realna ocena maksymalnych możliwości – 2:22:40.
Niesamowite jak trafnie oceniłem własne możliwości będąc młodym chłopaczkiem. Mając lat 16 w rozmowie z moim bratem powiedziałem, że nie spodziewam się biegać w przyszłości dychy szybciej niż 31:30. Tak twardo stąpałem po ziemi, czy raczej bieżni, że nie dałem się przekonać, że można mocniej. Dwa lata później w kolejnej rozmowie o planach, wynikach i treningu z Romkiem Hudzikiem (PB 2:20:45) stwierdziłem, że w przyszłości będę szczęśliwy jeśli uda mi się przebiec maraton w 2:25. Romek przekonywał, że to mi nie wystarczy i rzeczywiście miał rację. Nie wystarczyło, ale szybciej niż 2:25 nie pobiegłem. Te gówniarskie proroctwa sprzed kilkunastu lat do dziś mnie zadziwiają. I nie są wynikiem braku wiary. Byłbym bardzo zadowolony gdybym ten sportowy racjonalizm potrafił przełożyć na inne dziedziny życia. Te surowe, acz trafne prognozy wzięły się chyba przede wszystkim ze studiowania statyk. Cyfry bezlitośnie sprowadzają na ziemię.
Postscriptum
1500m, Wrocław, 14.05.2005
1. Kaczmar Paweł – 4:00.46
2. Panfil Łukasz – 4:00.58
3. Kern Tomasz – 4:01.15
4. Pieczarka Grzegorz – 4:02.34
5. Szynkarowski Mieczysław – 4:09.46
6. Mehlich Dawid – 4:10.17
7. Szcześniewski Milosz – 4:10.73
8. Łoziński Sebastian – 4:15.84
9. Balicki Paweł – 4:25.02
10. Kruk Paweł – 4:27.34
11. Krasowski Mariusz – 4:35.25
12. Teklak Jarosław – 4:48.72
13. Chatys Przemysław – 4:52.03
14. Jakimowicz Janusz – 5:09.34
3000m, Wrocław, 23.05.2004
1.Burghardt Jakub – 8:12.20
2. Kern Artur – 8:14.94
3. Snochowski Rafał – 8:15.15
4. Giżyński Mariusz – 8:15.48
5. Dembiński Adam – 8:16.42
6. Krajewski Dariusz – 8:16.86
7. Kubiak Michał – 8:18.22
8. Śniegórski Maciej – 8:22.85
9. Sudoł Edward – 8:31.69
10. Lasiuk Grzegorz – 8:32.22
11. Smalec Michał – 8:33.78
12. Kaczmar Paweł – 8:33.83
13. Panfil Łukasz – 8:37.10
14. Hryniewicki Sylwester – 8:37.33
15. Lachowski Andrzej – 8:42.58
16. Kuleta Krzysztof – 8:52.12
17. Piesik Damian – 8:57.37
18. Markowski Michał – 9:02.64
5000m, Wrocław, 05.06.2004
1. Panfil Łukasz – 15:06.37
2. Studziński Robert – 15:13.80
3. Podbierski Kamil – 16:02.52
(11 zawodników)
10000m, Międzyzdroje, 06.05.2006
1. Kaczmarek Michał – 28:48.25
2. Szost Henryk – 28:56.61
3. Popławski Radosław – 29:04.89
4. Vanko Miroslav – 29:25.17
5. Gardzielewski Arkadiusz – 29:46.64
6. Miereczko Maciej – 30:13.96
7. Giżyński Mariusz – 30:18.89
8. Pałczyk Jarosław – 30:47.52
9. Witkowski Damian – 30:47.61
10. Chuchała Daniel – 31:03.77
11. Pałka Piotr – 31:15.76
12. Panfil Łukasz – 31:26.18
13. Stawski Michał – 31:38.67
14. Kubiak Michał – 32:09.76
15. Swędrowski Sylwester – 33:05.16
Półmaraton, Bratysława, 29.03.2009
1. Erkolo Ashenafi (ETH) – 1:06:03
2. Fiskowicz Siergiej (UKR) – 1:06:15
3. Vanko Miroslav (SVK) – 1:06:28
4. Pastor Imrich (SVK) – 1:09:24
5. Urban Jozef (SVK) – 1:09:28
6. Antosiak Tomasz (POL) – 1:09:29
7. Arbet Roman (SVK) – 1:09:37
8.Panfil Łukasz (POL) – 1:09:42
9. Beno Jakub (SVK) – 1:10:50
10. Magyar Imrich (SVK) – 1:10:59
(694 zawodników)
Maraton, Koszyce, 01.10.2006
1. Kipchom Edwin (KEN) – 2:12:53
2. Tiamczyk Vladimir (BLR) – 2:14:45
3. Maiyo David (KEN) – 2:15:15
4. Rotich Richard (KEN) – 2:16:28
5. Cherui David (KEN) – 2:17:40
6. Iveruk Michail (UKR) – 2:17:43
7. Ngeno John (KEN) – 2:17:45
8. Njoroge Paul (KEN) – 2:18:37
9. Ochal Paweł (POL) – 2:19:28
10. Biri Ferenc (HUN) – 2:25:10
11. Panfil Lukas (POL) – 2:25:43
12. Fisher Ian (GBR) – 2:25:55
13. Matanin Marcel (SVK) – 2:26:38
14. Pastor Imrich (SVK) – 2:28:25
15. Bogar Janos (HUN) – 2:33:04
16. Perez Esteban Luiz (ESP) – 2:35:23
(592 zawodników)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2014-07-02,08:41): ostatnio Piotra Bętkowskiego nazwałem Mistrzem na maratonachpolskich, ale chylę czoło przed Twoimi wynikami. Są imponujące i co ciekawe, osiągnięte z rozwagą i wyczuciem :) Fajnie, że można od dziecka do takich wyników "dotrzeć". Ja przez "dziurę życiową" trwającą ok 20 lat mogę cieszyć tylko na poziomie miniamatorskim. Pozostaje mi tylko pogratulować i kibicować. Admin (2014-07-02,09:06): Szkoda że nie ma w Polsce 10 tysięcy takich fanów LA. To by się działo! kasjer (2014-07-02,09:39): Gratuluję i podziwiam :) ps.z racji wieku i późnego debiutu biegowego ja stosuję w swoim bieganiu myśl Mahatmy Gandhiego - Nie jest najważniejsze, byś był lepszy od innych. Najważniejsze jest, byś był lepszy od samego siebie z dnia wczorajszego. (dodam od siebie - i nie tylko w bieganiu) snipster (2014-07-02,10:13): najs... ;) to teraz nowej życiówki w maratonie wypada jedynie życzyć ;) paulo (2014-07-02,10:21): piękna myśl Grzegorzu; dzięki! henry (2014-07-02,11:39): 36 lat to wiek w którym zacząłem robić wyniki na 100 km , passa trwała prawie 10 lat. Dzięki tym wynikom zwiedziłem ponad 20 krajów. Gdybyś przygotował się do ultra wygrał byś kilka biegów , w Polsce jest posucha na ultra. Jeszcze jedno , największym bodźcem do treningów była bieda. DYMEK (2014-07-02,13:04): Pamiętam Twój PB na 3000 m. Faktycznie, miałeś parcie na metę. To był bieg! BTW, w drugiej serii ja ustanowiłem swój PB na "trójkę: 8:44:14.
Co do wieku, to na pewno jesteś w stanie biegać jeszcze bardzo szybko. Tylko sam po sobie wiem, że ciężko jest utrzymać reżim treningowy pracując na cały etat, z gromadką dzieci i tysiącem codziennych spraw.
powodzenia OnTheGo (2014-07-02,17:29): dorzucę się do komentarza Kasjera - mistrzem już nie będę ale cieszy mnie pokonywanie samego siebie (36 lat).
Artykuł bardzo trafny i dający do myślenia. :) punto (2014-07-02,20:23): Łukasz takie artykuły budują motywacje ja mam 43 latka pobiegłem maraton 2;53 ale cały czas mysle o 2;49 .Choc bbedąc ojcem i pracując ciężko to 2;49 wykonać ...ale..... adamus (2014-07-02,21:32): Łukasz, gdybyś tak biegał jak potrafisz pisać to życiówkę w maratonie miałbyś około 2:10 :)) Ale i tak jestem pod wrażeniem Twoich biegowych rekordów !!!! (2014-07-18,10:49): a moze to jak z przepowiednią wrozki i Twoimi proroctwami - tak sie nimi zafiksowałeś, że podswiadomie blokowales lepsze wyniki? :-)
|