|
| 2016-02-21, 22:24 Relacja z Wildeckiej Dziesiątki
LINK: http://biegaczamator.blog.pl/ | Kiedy wyruszałem z domu pogoda była ciągle na tym samym poziomie zachmurzenia. Potencjalny deszcz wisiał na nieboskłonie cicho i groźnie szepcąc do ucha: „ a może spadnę?” No, ale co mi tam, niech spada. Wiedząc jak bywają oblężone parkingi przed biegami zostawiłem samochód pod Biedronką przy Hetmańskiej. Szybko okazało się, że nie ja jeden na taki pomysł wpadłem. Kiedy doszedłem do biura zawodów sporo biegających się tam kręciło. Ustawiłem się w kolejce, odebrałem pakiet witając przy okazji ze wszystkimi znajomymi obojga płci, którzy godnie dzisiejsze tuptanie nawiedzili. Kiedy odbierałem pakiet to nawet długopis dodatkowo otrzymałem. Byli i znajomi z parkrun i ze środowych nad Maltą podbiegów, a także z wielu innych tuptań. Tradycyjnie z panami przez podanie dłoni, a panie które nie zdołały mi uciec obcałowywałem. W końcu kissing runner musi jakoś swoją obecność zaznaczyć, czy może raczej powinność wypełnić. Kiedy udało mi się ze wszystkimi znajomymi, których znalazłem przywitać nadbiegł czas do ustawienia się w strefie startu.
Ustawiłem się strategicznie na samym końcu stawki. Zdaję sobie sprawę, że tracę na dzień dobry sporo sekund, ale jakie fajne widoki się po drodze mija. Tak poważnie decydowanie wolę gonić wyprzedzając niż odwrotnie być co chwilę wyprzedzanym. Kiedy ruszyliśmy od początku zaczęły się tuptające schody. W zasadzie „schody”, to złe określenie. Nasiąknięta nocnym deszczem glina wprawiała nas w stan poślizgu mniej lub bardziej kontrolowanego. Trzeba było wysoko unosić nogi człapiąc niczym rybitwa wypatrująca zdobyczy w wodno-bagnistym oczku. No, ale biegliśmy, jedni szybciej, inni wolniej, generalnie wszyscy dawali radę. Co prawda gdzieś na drugim czy trzecim kilometrze widziałem raz i drugi kogoś kto zmienił swój stan z biegowego w chodzony, ale niektórzy czasem tak mają. Na szczęście gliniaste klimaty dosyć szybko się zakończyły i śmiało śmigaliśmy po asfalcie. No, ale raptem jeden podbieg, potem drugi i już wiedziałem, że moje plany by złamać 50 minut odbiegły w siną dal. Albo i jeszcze dalej. Zrozumiałem, dlaczego w tamtym roku miałem tutaj jeden z moich gorszych czasów. To był taki miły crosik. I podobnie było w tym roku. Biegnąc sobie myślę: „cholera trzecia dycha w tym roku i trzeci przełaj, i jak tu o życiówkę walczyć?”. No, ale nie miało to znaczenia, bo biegło się super. W pewnym momencie przemknęły obok mnie dwie panie w tempie motorówek mijających kajak na wodnym akwenie. Tylko przemknęły ponętne ślady swoich butów w polanym wodą asfalcie za sobą zostawiając. Jak zresztą wszystkie biegające panie, które albo mnie mijają, albo mi jakimś cudem uda się wyprzedzić. Po chwili asfalt znowu zmienia się w nasiąkniętą wodą ścieżkę, by po chwili przejść z kolejny podbieg ciągnący się w górę wzdłuż Hetmańskiej. Biegniemy delikatnie się tasując. Gdzieś tam przed sobą widzę parę osób które staram się gonić, ktoś inny mnie wyprzedza, kogoś ja mijam, czyli klasyczny tuptający mysz masz. Gdzieś mija mnie pani mająca na plecach boskie tuptające motto: „ biegam zawodowo: od zawodów do zawodów”. Muszę przyznać, że nie mogłem się powstrzymać tylko parsknąłem śmiechem. Mam nadzieję, że pani nie słyszała podejrzewając, że to z niej. Boczkiem chyłkiem przebiegamy pod Hetmańską i znowu skręt i jeszcze jeden i wszystko może się pomieszać, na szczęście wolontariusze stoją i czuwają. No i znowu wąska ścieżka i po chwili pierwsze kółko za nami. Biorę głęboki oddech i staram się wyciągać nogi, by troszkę czasu nadgonić. Niestety brakowało mi kogoś, z kim mógłbym pobiec na dany czas. Gdzieś tam mija mnie znajomy tuptacz ze środowiska Maniaków. Pozdrawiamy się poczym błyskiem znika mi z oczu. A ja, jako szara, statystyczna masa biegowa tuptam spokojnie do mety. Cel jest i musi być osiągnięty. Nie ma znaczenia, czy będę ostatni czy przedostatni, ale dobiegnę. Chociaż nie, ci którzy biegają na końcu wcale nie są szarą masą, tylko także należą do grupy wyróżniającej się w biegowym środowisku. Natomiast my wszyscy, którzy biegamy pomiędzy tymi co z przodu i z tyłu stanowimy mocniejszą lub słabszą statystykę biegową. Ale to nie ma znaczenia, bo w czasie takiego biegu czujemy naszą wspólnotę biegową.
Drugie kółko podobnie jak pierwsze. Pogoda nas rozpieściła, gdyż nie padało i to było super. Trochę znowu starałem się wyciągać nogi, ale efekt bywał różny. Gdzieś mija mnie pani z bardzo oryginalnym napisaem na plecach:” Monia wdech i k***a wydech”. Z pełnym podziwem się pochyliłem nad napisem, ale zbyt długo nie miałem szans kontemplować, gdyż przemknęła jak błyskawica. Potem się okazało, że to znaojma biegaczka. A ja nie zdążyłem się przywitać. Jesteśmy obecnie na etapie przekomarzania, kto kogo mijał, ale wiadomo, że jak głosi punkt pierwszy: ja mam zawsze rację, więc to pani mnie wyprzedziła. Nie muszę chyba dodawać, że kiedy nie mam racji, to patrz punkt pierwszy.. Muszę przyznać, że brakowało mi oznaczenia kilometrów, które zgodnie z regulaminem miały być ustawione na tabliczkach. A może były, a nie widziałem. Biegłem swoje i chyba to było najważniejsze. Tak na moje oko w okolicach 8-9 km rozpocząłem jakiś tam finisz. Nie muszę chyba dodawać, że finisz zgodny z moimi amatorskimi możliwościami. Kiedy znowu wbiegliśmy na ostatnią prostą widziałem przed sobą bramkę mety przyciągającą do siebie swoim magnetycznym przyciąganiem. Znowu staram się uwolnić nogi wyciągając je tak daleko ja potrafię. Tuż przed metą dojrzałem czasomierz w którym uciekały sekundy. Kiedy go ujrzałem i rozpoznałem mijające cyferki było 51 minut i ok 50 sekund. Zacisnąłem zęby i powiedziałem sobie; „ o nie, nie będzie 52 z przodu, nie ma opcji”. I przycisnąłem i faktycznie udało się 2 sekundy poniżej 52 minut brutto. Ba netto było jeszcze ok 30 sekund lepiej, ale nie ważne.
Po biegu szybka drożdżówka i miłe pogaduszki ze znajomymi paniami. Tam jedna z tuptających w środy pań mi powiedziała o swoim czasie powodując mało majestatyczny opad mojej szczęki. Tak sobie dumam, cholera co ja taka niskoczasowa masa statystyczna robię w takim towarzystwie. Ale ku mojemu zdziwnieniu biegający, z którymi jak zwykle w rozmowy się zaangażowałem, a którzy biegają w zupełnie innych niż ja obszarach tuptającego kosmosu bez zbytnich „ale” ze mną rozmawiają. Pogadałem z kim się dało i do domu. Co mogę napisać i jak podsumować? Organizacyjnie nic zarzucić nie można. Wiadomo, że ekstraklasa to nie była, ale bieg z gatunku tych, do których z przyjemnością się wraca. Podejrzewam, że za rok znowu na Wildę się wybiorę. Cena rozsądna, trasa z gatunku wymagających, organizacyjnie przyzwoicie, nic tylko tuptać. Można się rzecz jasna przyczepić do paru drobiazgów, ale biznesowo patrząc: usługa bez wątpienia warta swojej ceny. Co jeszcze? Przyznaję, że za medalami nie przepadam, a tylko gdzieś tam wiszą, ale tutaj był bardzo fajny i ciekawy, czyli dodatkowy plus Co do moich ocen ja muszę patrzeć krytycznie, bo mam już taką naturę. Cieszy mnie, że mój zeszłoroczny czas poprawiłem o grubo ponad 2 minuty. No i co panie wycałowałem, to też moje. Nie dość że nikt mi tego nie odbierze, to jeszcze bezcenne i jedyne w swoim rodzaju. Miły początek kolejnego tygodnia. |
|