To już ostatnia część opowieści o najtrudniejszym długim dystansie na świecie (a za taki Norseman uchodzi).
Skończyła się jazda na rowerze długim i szalonym zjazdem, T2 przygotowane przez support czekało, wystarczyło zamienić tylko rower na buty do biegania, a kask na czapeczkę i można było zacząć biec maraton. Tak zrobiłem, a ze zmianą sprzętu zmieniła się też pogoda. Zrobiło się i słonecznie, i gorąco.
![](../foto/_ilust/2011/nors41.jpg)
Nie czytałaś/eś pierwszej części? Tu znajdziesz: pierwszą część relacji.
Nie czytałaś/eś drugiej części? Tu znajdziesz: drugą część relacji.
Nie czytałaś/eś trzeciej części? Tu znajdziesz: trzecią część relacji.
Pierwsze 25 km biegnie się wzdłuż jeziora, asfaltem, lewą stroną drogi delikatnie opadającą i wznoszącą się. Biegnę i liczę: byłem 121, muszę utrzymać pozycję do pierwszego punktu kontroli czasu i miejsca na 32 kilometrze. Muszę, muszę, muszę! Do 10 km niewiele się zmienia. Tylko wody w butelce mam coraz mniej, a słońce nieustannie i nieprzerwanie grzeje.
![](../foto/_ilust/2011/nors42.jpg)
Organizator zapewniał, że do 25 km nie da się zawodnika w żaden sposób wspomóc. Na szczęście nie jest tak źle. Są podjazdy do domów, jakieś boczne, rzadko uczęszczane drogi i dzięki temu doczekuję pomocy po 12 km. Kasia z Przemkiem doganiają mnie (zwijali T2) i wspomagają nowymi napojami. A ja..., ja w tym czasie jestem już 119! Za chwilę 120, gdy jak to się później okazało, trzecia na mecie kobieta przebiega obok mnie z prędkością mknącego F-16 (określenie prędkości jest jak najbardziej relatywne, w tym przypadku jest to ok. 5:00/1 km).
Biegnę, odliczam kilometry i miejsca, krok za krokiem bliżej mety, słońce grzeje, pić się chce - typowa maratońska samotność. Od 20 km nareszcie widać górę. Metę wybrańców. Zmęczenie nie pozwala się zachwycić lub przerazić, westchnąć lub przekląć. Trzeba biec dalej. W końcu pierwszy oficjalny punkt żywnościowy na 25 kilometrze. Nie należy obiecywać sobie po nim zbyt wiele, to już wiem, bo to zawody dla twardzieli, dzięki czemu nie zawodzę się.
![](../foto/_ilust/2011/nors43.jpg)
A po nim..., po nim..., po nim zaczyna się 10-cio km podejście z 10% nachyleniem: wijące się serpentyny w górę. W tym momencie mój misterny plan biegu do punktu na 32 km wali się w gruzy. Nie tylko mój. Prawie nikt nie biegnie. Zaczyna się marsz pod górę. Jestem ok. 112-115-stego miejsca i wygląda na to, że już niewiele może się zmienić. O jakże się wtedy myliłem!
a.. Po pierwsze: są tacy co biegną, o ile można to nazwać biegiem, ale skutek jest jeden: znowu spadam o kilka pozycji. O tym, jak wielki błąd popełniają przekonam się parę kilometrów dalej mijając ich. Patrzą z bezsilną zawiścią i zazdrością, i nie są w stanie nic więcej zrobić.
a.. Po drugie: lata doświadczeń i wędrówek górskich zaczynają procentować - większość idzie, ja maszeruję przesuwając się w klasyfikacji coraz bliżej setnego miejsca.
![](../foto/_ilust/2011/nors44.jpg)
Ta wspinaczka jest prawdziwą szkołą charakteru. To monotonne zdobywanie wysokości. Trzeba się zaciąć w sobie i iść, i iść, i iść. Skutek dla mnie jest jeden: na pierwszym i kluczowym checkpoincie (32 km) zgłaszam się i w odpowiednim czasie, i na odpowiedniej pozycji. Mogę iść dalej. W górę. Idę.
W końcu podejście się kończy. Przede mną 2 kilometry płaskiego (pamiętasz z poprzedniej części opisywanie dominującej płaszczyzny?, "płasko", czyli suma podejść i zbiegów wynosi ok. zero). Postanawiam biec. Wypoczęty marszem - biegnę i przesuwam się na 99-100 miejsce (przez grzejące słońce gubię nieco rachubę, a może to zmęczenie?). W każdym bądź razie cieszę się z "wejścia" w pierwszą setkę.
![](../foto/_ilust/2011/nors45.jpg)
Dobiegam na 37-my kilometr. Przemek czeka już z plecakami z obowiązkowym wyposażeniem. Podchodzimy do bramki, dokonuje się obowiązkowa kontrola i ocena mojego stanu. Werdykt: mogę kontynuować zawody. Na górską ścieżkę wchodzimy jako 97 zespół. Udało się, hura! Teraz już wiem, że nikt mi nie odbierze mojego zwycięstwa. Mogę się wlec noga za nogą i tak skończę na górze, przy schronisku na Gaustatoppen. Dodatkowe siły wskrzeszone euforią powodują, że pragnę być w pierwszej setce, utrzymać to miejsce. Zaczyna się szaleńczy marsz po rumoszu skalnym. Najpierw ja ciągnę za sobą Przemka, potem to on będzie odnajdywał ścieżkę i mnie prowadził.
![](foto/_ilust/2011/nors46.jpg)
I tak wchodzimy coraz wyżej i wyżej, aż w którymś momencie mam już dosyć. Już mi się nie chce. Chcę odpocząć. Gdzie jest ten cholerny wierzchołek?! Gdzie ta przeklęta meta?! Są tylko kamienie osuwające się spod butów. Obojętnieję, pogodzony z losem, który oznacza dla mnie niekończące się wchodzenie i wpatrzony w podeszwy Przemka idę jego śladem.
I gdy meta jest już parę metrów nade mną, gdy przygotowuję sobie choreografię wejścia i pozowania do zdjęć słyszę głos: szybciej, bo ten z dołu biegnie i cię przegoni. Podrywam się do biegu. Nie! Nikt mnie nie przegoni! Już nie pozwolę się wyprzedzić! Nie teraz! Nie teraz! Zdyszany przebiegam metę.
![](foto/_ilust/2011/nors47.jpg)
Nie mam siły się cieszyć, krzyczeć czy płakać ze szczęścia. Dostaję swoją nagrodę: talerz zupy i... mogę zjechać windą tunelem wydrążonym w górze. Przemek schodzi, po drodze zabiera wdrapującą się Kasię, która miała donieść mi kolejną zmianę rzeczy. Spotykamy się na parkingu na 37-mym kilometrze. Parę godzin temu stąd wyruszałem na ostatnie kilometry. Patrzę na górę. Wygrałem. Jeden-zero dla mnie. Jedziemy do hotelu odpocząć. Jestem Norsemanem. Zmęczonym i zadowolonym z siebie Norsemanem.
![](foto/_ilust/2011/nors48.jpg)
Wracając do biegu: wyprzedziła mnie tylko jedna osoba.
Wracając do zawodów: ukończyłem je na 88 miejscu.
Wracając do wyczynu: dokonałem wielkiej rzeczy: jestem pierwszym Polakiem, który ukończył Norseman"a finiszując na szczycie góry.
Na drugi dzień z rozkoszą ubrałem czarną koszulkę finishera. Leżała jak ulał. Chciałbym serdecznie podziękować Przemkowi Przywartemu, który okazał się najlepszym supportem świata. Mój sukces bez jego udziału nie byłby nic warty, w ogóle nie byłby możliwy.
![](foto/_ilust/2011/nors49.jpg)
Dziękuję kibicom za wsparcie, którego świadomość podtrzymywała mnie na duchu w zimnej wodzie, w deszczu na zjazdach i mozolnych wjazdach na kolejne góry, w biegu i marszu na szczyt. Dziękuję Kasi, bez której akceptacji moje wyczyny nigdy by się nie powiodły.
Post scriptum o trudności wyścigu:
Ta edycja (9-ta) Norseman"a została określona przez wieloletnich uczestników jako najcięższa i najtrudniejsza w jakiej do tej pory brali udział. Jestem jego częścią.
![](foto/_ilust/2011/nors40.jpg)
![](foto/_ilust/2011/nors411.jpg) |