Cóż... trzeci start w życiu w triathlonie, trzeci raz w tym roku i trzeci raz jestem zadowolony. Zawody odbyły się na moich śmieciach bo Habdzin to przecież teren, przez który kilka razy w tygodniu przejeżdżam rowerem. A i czasami popełniam tutaj dłuższe wybieganie po asfalcie. Trasę miałem więc w małym palcu, a dodatkowo objechałem ją dwa dni temu dokładnie się jej przyglądając. Więc od tej strony byłem przygotowany. Cień tylko na kwestię pływania rzuciło piątkowe wyjście (wejście?) na basen, podczas którego to nie czułem wody, jak to mówi trener ze Szklarskiej, Andrzej Skorykow. Ale ponoć tak może być - nawet u najlepszych. A co dopiero u mnie.
Habdzin przez swoją bliskość Warszawy dawał też możliwość (przynajmniej potencjalną), aby niektórzy znajomi zobaczyli, o co z tym wariactwem triathlonowym chodzi. I niektórzy z tej opcji skorzystali. I chwała im za to. Ekipa tzw. saporters była zacna i robiła foty - co jak tylko je wywołają (cytuję za Patrycją to się tutaj pojawią. Na miejscu a w zasadzie w okolicach startu pojawiliśmy się około 13tej. Samochodów było już sporo więc trzeba było zaparkować trochę w oddaleniu od strefy zero czyli strefy zmian. Godzina na to, aby się przywitać z licznym gronem znajomych (z obozów, z różnych wcześniejszych startów, z Akademii Traithlonu).
Długo by wymieniać. Na takich kameralnych imprezach (na liście startowej było 51 zawodników) jest super klimat. Dodatkowego smaczku dodawał fakt, że każde miejsce w strefie zmian, którą to rolę pełnił lokalny plac zabaw, było oznaczone zarówno numerem jak i imieniem poszczególnych zawodników. Miłe. Stanęliśmy wiec z kilkoma znajomymi - i podziwialiśmy urodę i walory estetyczne wprowadzanych
rowerów. A było na co popatrzeć. Kilka maszyn typowo czasowych z poziomem wyposażenia jak na pełnego Ironman"a Ale wiadomo, że rower sam nie jedzie - to nie osłabiłem się tym zbytnio. Ale rowery ładne . Więc zawodnicy wchodzili, wstawiali rowery, dopompowywali koła, poprawiali mocowania różnych drobiazgów, rozmawialiśmy, słońce pięknie świeciło. I tylko ten wiatr. Wzmagał się i miał o sobie dać jeszcze znać.
W końcu, kiedy opadły emocje (tak naprawdę nie opadły tylko tak mi się wydawało) trzeba było się formalnie zarejestrować i opłacić start. A przy stole organizatorów pusto . Jak się później okazało rozstawiali boje w stawie, w którym niedługo mieliśmy się zmagać. Ale parę minut przed 14tą Piotrek - organizator był już na posterunku i zaczęła się cześć administracyjna - wydawanie numerów, kilka słów o trasie i o tym jak się poruszać w strefie zmian. Standard, ale fajnie podany. Słuchając poleciałem do swojego stanowiska po piankę, wróciłem, wbijając się już w nią stojąc blisko sprawcy całego Habdzinmana, tak aby nic mi nie umknęło.
Woda - trzy pętle po ok 250m po trójkącie, rower - agrafa czyli 10km w te i z powrotem, a bieg dwie pętle dające z dobiegiem 7800m. Kiedy wszyscy byli już gotowi zaczęliśmy przemieszczać się w kierunku zejścia do wody. Akwen, na którym za chwilę mieliśmy się zmierzyć ze sobą i ze swoimi słabościami był z brzegu pokryty dość gęstą rzęsą wodną a i zejście było strome i gliniaste. Niespecjalnie fajne doznania jak na start.
Przepłynąłem zgodnie z rytuałem kilkadziesiąt metrów w wodzie o znikomej przejrzystości i trzeba było wracać do brzegu. Kiedy wszyscy byli już zanurzeni nie tylko w wodzie ale i w rzęsie część z uczestników zaczęła się niecierpliwić. Czemu jeszcze nie startujemy? Lećmy już! I co się okazało - czekaliśmy na Piotrka - organizatora, który startował razem z nami. Fajny klimat, prawda? Jak tylko wszedł do wody od razu rzucił hasło: Odliczamy! Dziesięć! Dziewięć! Osiem. Wszyscy razem liczyliśmy te ostatnie sekundy przedstartowe, a ja po raz kolejny poprawiałem nerwowo czepek i parujące okularki. Start! Zakotłowało się.
Zakotłowała się rzęsa wodna. Poszło. Niby nieduża stawka zawodników. Ale i nieduży akwen. Stosunkowo krótkie odcinki pomiędzy bojkami wyznaczającymi trójkąt. Tłok. Cały czas ciasno. Non stop czyjeś dłonie, a może i nogi czuję w moich nogach. Ciągle próbując przebić się do przodu napotykam na czyjeś stopy. Gęsto. I tak w zasadzie do końca wody. I nie unormował mi się oddech, bo co chwila patrzyłem gdzie jestem, gdzie jest miejsce, aby na nikogo nie wpłynąć, gdzie płynąć. A że bojki były stosunkowo niskie wiec przy wiejącym wietrze i lekkiej fali plus zaparowanych okularkach ciągle podnosiłem głowę. Krótki, sprinterski dystans narzuca inny typ pływania. Ok. Ostatnia bojka mijana po lewej i już tylko przebić się przez tą rzęsę, wdrapać po gliniastym brzegu i na rower. Wychodzę, czuję, że poszedłem mocno w wodzie. Pada pytanie - jaki numer?
jaki masz numer? podaj swój numer! Dopiero po chwili przez pulsującą krew w skroniach, dociera do mnie że to chodzi o mój numer. Dwadzieścia .. dziewięć!
Uff. Ściągam czepek i okularki i biegiem? truchtem? przemieszczam się do strefy zmian. Tutaj już lepiej. Łapie oddech, normuje się sytuacja. Sylwia podbiega do mnie kiedy ściągam piankę i pyta czy wszystko ok. Więc musiało wyglądać, że nie jest Ale jest w porządku. Włączam garmina, wrzucam na siebie koszulkę, kask, w kieszonce na plecach ląduje połówka banana, zakładam okularki, buty, numer na gumce (boże ile tego jest.) chwytam rower i szybko na asfalt. Szybko złapać już kręcenie korbami.Wybiegając pozdrawia mnie Radek, kolejny saporter z obozu w Szklarskiej, Asfalt. Wskakuję na siodełko, klikają SPD i lecę. Jeszcze tylko przełączam się na właściwy ekran w garminie i jadę!!!
Pierwszy zakręt i już doganiam jakiegoś zawodnika. I tak będzie już do końca zawodów. To daje za każdym łykniętym rywalem mini zastrzyk sił. Pierwsza długa prosta. Wiem, że za niecały kilometr jest skręt w prawo. Przede mną widzę dwóch zawodników. Zbliżamy się do miejsca skrętu, ale oni jadą prosto. I mam chwilę zawahania - jak to? przecież tutaj NA PEWNO trzeba skręcić. Dlaczego oni w takim razie jadą prosto? Dlaczego strażnik miejski nie pokierował ich właściwie? Nie wiem jak to się stało. Ja skręcam w prawo. Dobry ruch. Tak miało być. Wszystko na dobrej drodze. No może oprócz tego, że dopiero teraz poczułem jak wieje. Jak wieje prosto w twarz. Ale wszystkim wieje tak samo. Czyli kręcimy, kręcimy! Po kilku dalszych kilometrach trasa skręca tak, że wiatr wieje w plecy.
A przynajmniej tak mi się wydaje bo wzrasta prędkość. Ale nie na długo. Kolejny zakręt w prawo i zaraz po wyjściu z niego mam wrażenie ze stanąłem. Na szczęście licznik pokazuje, że nie stoję w miejscu. Długa, niemiłosiernie długa prosta z wiatrem w twarz. Zupełnie nieosłonięta droga. Pola po obu stronach. Wieje mocno. Ale mozolnie kręcę pedałami i doganiam rywali. I kolejnego pod wiatr i zaczyna się lekki podjazd - to już zaraz nawrót czyli połowa dystansu. Z naprzeciwka nadjeżdża pierwszy zawodnik. Zaczynam liczyć ilu jest przede mną. A ja ciągle kogoś doganiam, wyprzedzam. Jest moc. Na nawrocie jestem 21. Zaczyna się powrót. Początek z góry więc można dokręcić mocniej.
I znowu kogoś mijam. W teraz ta długa prosta tylko ze sprzyjającym wiatrem. Suuuuuper. Teraz przydałaby się lemondka - urwałbym kolejne sekundy składając się bardziej aerodynamicznie. To na długim dystansie konieczność. Ale to w przyszłym roku. Tnę ile fabryka dała. Przydaje się znajomość trasy - wiem gdzie lecieć środkiem, gdzie są pęknięcia asfaltu, jak się złożyć do zakrętu. Jeszcze tylko jeden prawy i ostatnia prosta. Już widzę, że druga połowa dystansu będzie szybsza. Nie wiem jaka w tym zasługa wiatru, jaka adrenaliny, a jaka faktu wyprzedzania kolejnych rywali. Ale jest ok. Dojeżdżam do strefy zmian. Ostatnie dwa łyki napoju z bidonu.
Słyszę mocny doping. Znowu dostaje kopa! Zeskakuję z roweru. Biegiem do swojego stanowiska. Kilka chwil wcześniej odpinam garmina z kierownicy i trzymam go w zębach. Jestem. Odpięcie kasku, szybkie zrzucenie butów - nigdy nie robię tego bez odpinania rzepów - ale tym razem jest inaczej. Szkoda czasu. Przecież to dystans sprinterski. Szybka jak błyskawica decyzja - nie zmieniam koszulki. Jeszcze tylko krótka walka z wsunięciem bosych stóp w zasznurowane, przygotowane wcześniej żółte faasy - pumo nieś mnie! I niesie. Wybiegając słyszę - i tym razem nawet widzę - grupę wspierającą i super doping. Dajesz Artur! Dajesz! No to daję. Sprawdzam puls.
160. Standard. Pytanie tylko czy się nie podniesie za szybko. Tempo w okolicach 4minut na km. Ok. Dochodzę pierwszego zawodnika podczas biegu. Teraz będzie to trochę dłużej trwało niż na rowerze, ale sytuacja się powtarza. Wyprzedzam. Sprawdzam tempo i tętno. Dwa kilometry za mną. Lecę czwórką. I zakręt w lewo. I wiatr w twarz. Tempo spada. Ale cały czas blisko 4minut na kilometr. Będzie ok. JEST OK! Lekko zasycha mi w gardle ale za chwilę punkt odżywania czyli woda. Początek drugiego kółka. Już tylko jedno do końca Mijam kolejnego zawodnika. Jeszcze dwa kilometry. Przyśpieszam. Jeden z rywali przede mną ogląda się. Zbliżam się do niego i kolejny wyprzedzony. Daje z siebie maksimum. Ostatnia prosta. Już widzę metę.
Ktoś robi zdjęcia. Wpadam na metę. Ktoś trzyma szarfę, którą przerywam. Super! Już! Skończyłem! Rewelacja! Zatrzymuję garmina. Bieg w tempie 4.08. Z roweru jestem zadowolony. Z pływania też. Ze wszystkiego. Na maksa. To jest to, o co chodzi - krótki dystans, można polecieć w tzw trupa. Woda. Arbuz. Ciasto. Makaron. Sok. Wrzucam w siebie po kolei wszystko. A jest w czym wybierać - organizatorzy po raz kolejny dają się poznać z dobrej strony. Wpadają kolejne osoby, znajomi, dopinguję wbiegającą na metę Kaśkę - znowu stanie na pudle. Jest druga wśród kobiet.
Dochodzi 16.00 Saporterzy są głodni. Chcą wracać do domu. Pomagają mi zapakować rower i resztę sprzętu do samochodu. Ściskam się ze wszystkimi napotkanymi znajomymi. Gratulujemy sobie. Fajny klimat. Słońce przez cały czas świeci. Wiatr jakby zelżał. Habdzinman, III Edycja Zawodów Triathlonowych o Puchar Burmistrza Gminy Konstancin Jeziorna to już historia.
PS. Już po moim odjeździe następuje wręczenie medali - każdy z uczestników wyczytywany jest imiennie, losowane są upominki od sponsorów. Jeszcze raz potwierdza to wysokie noty dla Piotrka organizującego zawody Habdzinman.
|