Dwunastu najbardziej wytrzymałych piechurów dotarło do mety 24-godzinnego przejścia Szlakiem Wygasłych Wulkanów. Najlepsi na pokonanie blisko 90 kilometrów po górach i bezdrożach nie potrzebowali doby – starczyło im 18 godzin. Szli w szalonym tempie – przeciętnie 5 kilometrów na godzinę. Rajd Wulkany 24 h ukończył co szósty startujący.
Sobotni poranek, dochodzi 8:00. U stóp Wilkołaka, przy boiskach na Lubelskiej, zbiera się grupa kilkudziesięciu osób, ubranych w stroje sportowe lub trekkingowi. Większość wyposażona jest w kije do nordic walking. Na plecach – peleryny, bo pada. Pogoda nie jest wymarzona, jeśli wziąć pod uwagę, że przed piechurami cały dzień i noc chodzenia. Każdy patrzy w niebo, wypatrując słońca, które jeszcze pół godziny wcześniej zachęcało do wędrowania. Nikt jednak nie ma zamiaru rezygnować. Ubierają się w koszulki z logo "Wulkany 24 h", zakładają specjalne, ergonomiczne chusty na głowę. Do ręki dostają mapy Krainy Wygasłych Wulkanów, przekazane przez Urząd Miejski w Złotoryi, oraz wykaz punktów kontrolnych. Obecność na nich mają potwierdzać specjalnymi perforatorami na kartach startowych. Przed nimi mordercza wędrówka Szlakiem Wygasłych Wulkanów – jednym z najpiękniejszych szlaków Pogórza Kaczawskiego. 88 kilometrów – jeśli nie pobłądzą.
Start, planowany na 8, trzeba przesunąć o kilkadziesiąt minut, bo część zawodników przyjechała bez opisu trasy – niezbędnego przy raczej słabej znajomości terenu (startowała tylko jedna osoba ze Złotoryi, reszta ściągnęła na rajd z odległych zakątków kraju). Trzeba dodrukować. W końcu 10 minut przed godz. 9 pamiątkowe zdjęcie i... 54 uczestników marszu rusza na wschód,
w kierunku Leszczyny. Początkowo wszystko idzie gładko. Na trasie słychać żarty, na twarzach widać uśmiechy. Zawiązują się też pierwsze znajomości. Niektóre utrzymają się przynajmniej do mety złotoryjskiego rajdu. Koło stawu osadowego uczestnicy przejścia po raz pierwszy mają okazję zachwycać się pięknem okolicy Złotoryi. Na widnokręgu, w zasięgu wzroku 3 wygasłe wulkany: Ostrzyca, Grodziec i Wilkołak. Do tych dwóch pierwszych powoli zmierzają. Pierwsze zdjęcia. – Ładnie tu macie – mówi Piotr Rochowski, jeden ze śmiałków, który podjął się wyzwania pokonania szlaku.
Trudności zaczynają się po 10. kilometrze – za Stanisławowem, gdzie trasa przez ponad 5 km wiedzie przez las. Kilka osób gubi drogę i ma kłopoty z dotarciem do pierwszego punktu kontrolnego. Kilka następnych, gdy powraca ulewa, rezygnuje z dalszego marszu jeszcze przed punktem żywieniowym na 24. kilometrze w Myśliborzu. Do wioski, która jest bramą do znanego wąwozu, dociera najszybciej grupa 4 zawodników, prowadzona przez Tomasza Wyciszkiewicza z Lubina, świeżo upieczonego mistrza Wrocławia w nordic walking. Są w Myśliborzu krótko po godz. 13. Jedzą szybko, uzupełniają zapasy wody i ruszają w dalszą drogę, do drugiego punktu kontrolnego, znajdującego się na ambonie myśliwskiej jakiś kilometr za wąwozem myśliborskim. Spieszą się, wierzą, że mają przewagę czasową nad innymi, która pozwoli im dojść do mety na pierwszych miejscach.
Na niebie w końcu pokazuje się słońce. Pozostanie już do zmierzchu. Ale nawet ono nie jest w stanie zachęcić niektórych uczestników do kontynuowania marszu.
Schodzą się do Myśliborza przez wiele godzin, do późnego popołudnia. Większość, bo 46, wyrusza w dalszą drogę, pojedynczo lub w kilkuosobowych grupkach, choć wiedzą już, że nie mają szans (i zapewne sił) na zmieszczenie się w limicie czasowym. Chcą jednak zdobyć na swoich kartach startowych jak najwięcej „dziurek” na punktach kontrolnych. 4 osoby proszą o transport spod myśliborskiej „Salamandry” do Złotoryi. Chyba nie spodziewali się takiego wysiłku i że trasa okaże się tak wymagająca, zabrakło też zapewne doświadczenia w wędrówce po znakowanym szlaku turystycznym...
Pomocne, 33. kilometr. Tu, u stóp Czartowskiej Skały – kolejnego wygasłego wulkanu – znajduje się drugi punkt żywnościowy i punkt transportowy. Z tego ostatniego korzysta kolejnych kilka osób, rezygnując z dalszej wędrówki z powodu zmęczenia mięśni lub otarć stóp. Jednym z nich jest Tomasz Waszewski, uprawiający na co dzień kolarstwo. – Zabrakło niestety sił na 38. kilometrze. Udało mi się zaliczyć jeden wulkan, Czartowską Skałę, piękna okolica, choć przyznam szczerze, że ze zmęczenia słabo już tam widziałem – mówi. Krzysztofa Nowaka z kolei pokonują buty. – Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że mam je dziś na nogach pierwszy raz. Ale impreza bardzo fajna. Okolica cudowna, żałuję, że nie mogę iść dalej, ale w przyszłym roku zapiszę się na pewno – wyznaje. Ponad 30 osób wyrusza jednak z Pomocnego w dalszą drogę. Część, czego nie ukrywają, przyjechała z zamiarem pokonania połowy dystansu i chce dojść na obiad na półmetku w Sędziszowej.
Idą, choć nogi coraz sztywniejsze.
Zaciskają zęby. Twardzi ludzie...
Na płaskowyż nad Pomocnem, z którego tego dnia rozpościerają się zachwycające panoramy na całe zachodnie Sudety, pierwsi wdrapują się zawodnicy, którzy liderują stawce od Złotoryi. Idą już jednak w okrojonej, 3-osobowej grupie. Zaczyna się mścić na nich szybki krok narzucony na początku trasy – dopada ich kryzys. Tempo tak siada, że po zaledwie 7 km, w okolicach czwartego punktu kontrolnego na ambonie za Gozdnem, dogania ich i wyprzedza niczym ekspres pociąg osobowy dwójka Krzysztof Igielski i Maciej Łączny, która z Pomocnego wyszła godzinę po nich! Zabiera się z nimi Piotr Skowiera. W trójkę docierają jako pierwsi do wyrobiska w Sędziszowej. Igielski przy obiedzie pyta organizatorów, ilu zawodników jest na trasie przed nimi. Dziwi się, gdy słyszy, że nie ma nikogo. W jego oku widać błysk. Nie odpuści już takiej szansy na wygraną, tym bardziej, że nie czuje zbyt wielkiego zmęczenia.
Skowiera, Igielski i Łączny po półgodzinnym przystanku z animuszem ruszają dalej, w kierunku Sokołowca, a następnie Ostrzycy. Do następnego punktu żywnościowego mają 16 km. Pierwszych dwóch będzie zdążało już razem do mety. Ten trzeci po paru kilometrach zaczyna odstawać od pozostałej dwójki. Wysiadają mu uda. Pod Ostrzycę podchodzi już samotnie, wyraźnie widać, po niepewnym kroku, że się męczy. – Chcę zaliczyć jeszcze ten jeden punkt kontrolny – wyznaje. Uda mu się ta sztuka, choć podejście pod wulkan nad Proboszczowem do łatwych nie należy. Dotrze do Twardocic, gdzie poprosi o transport nad złotoryjski zalew – jako jedyny z kilkunastu osób, które wyjdą w dalszą drogę spod Wielisławki.
Tymczasem do Sędziszowej wciąż schodzą się zawodnicy. Ostatni docierają pod skalne organy tuż przed północą, 5 godzin po najlepszych. Tego wieczora w dawnym wyrobisku odbywa się tradycyjna impreza świętojańska, z puszczaniem wianków na Kaczawie. Wielisławka tętni życiem, głośno gra muzyka. Jednych uczestników przejścia zachęca to do dalszej walki o każdy kilometr, mobilizują się jak drużyna bobslejowa przed startem. Innych – odwrotnie, zostają w kamieniołomie i bawią się z miejscowymi, dumnie obnosząc się z medalami. Cieszą się, bo coś sobie udowodnili. Wygrali – bo ilu ludzi stać, by przejść 44 kilometry w ciągu jednego dnia?
Ostatni zapaleńcy wychodzą z Sędziszowej na drugą część trasy kwadrans po 22. W tym czasie czołówka melduje się już w Twardocicach. Mają znakomite tempo, lepsze niż przed półmetkiem, mimo że w nogach już 60 km. Świetnie współpracują przy czytaniu trasy, jeden czyta opis, drugi słucha i szuka znaków w terenie. Idzie im w ten sposób sprawniej. Pod zrujnowanym kościołem w Twardocicach – domowe ciasto (pieczone także przez nasze babcie!), arbuzy, banany oraz woda, i ruszają dalej, w kierunku Grodźca. Mają półtorej godziny przewagi przed kolejnymi piechurami. Muszą jednak uważać – zapadła już noc i wystarczy jeden błąd nawigacyjny, by stracić kilkadziesiąt cennych minut. Właśnie taki błąd zdarza się trójce innych uczestników, która goni liderów. Przed północą, zapewne przez zmęczenie, mylą drogę w dobrze oznakowanym miejscu zaraz za punktem w Twardocicach i idą w las nie w tam gdzie trzeba. Cofają się w kierunku Lwówka Śl., dochodząc do zielonego szlaku. Wychodzą na asfalt nie w tym miejscu co powinni i muszą się wracać kilka kilometrów w kierunku Nowych Łąk. Tracą ponad godzinę i… trzecie miejsce na mecie, bo ich błąd bezlitośnie wykorzystuje kolejna dwójka, wyprzedzając ich w ciemnościach.
Dobrze po północy organizatorzy zwożą z Sędziszowej do Złotoryi 6 ostatnich osób, które przyszły pod Wielisławkę na końcu. W tym czasie kilku zawodników przedziera się w ciemnościach przez lasy wokół Ostrzycy i w Czaplach. Godzinę później, przed drugą w nocy, Piotr Skowiera i Krzysztof Igielski docierają do ostatniego punktu żywnościowego w Uniejowicach, przy „garbatym moście”. Mają już zaliczone wszystkie punkty kontrolne i komplet dziurek na karcie. Są zmęczeni ostatnim odcinkiem, który wiódł przez las z Grodźca, przez błoto i wysoką trawę omal nie zgubili drogi. Są już jednak pewni swego – że dotrą pierwsi do mety. Zostało im kilka zaledwie kilometrów. Idą razem wiele godzin, od 40. kilometra. To szmat życia, biorąc pod uwagę okoliczności. Mobilizują się nawzajem. Jak rozstrzygną kolejność na mecie?
– Wejdziemy razem, trzymając się za ręce, inaczej nie wypada – mówi pan Piotr, który pochyla się po wodę na sztywnych nogach, w pozycji charakterystycznej dla człowieka, który spędził na nogach ostatnią dobę. – Dobrze, że na zdjęciach nie widać zmęczenia – uśmiecha się do aparatu. To jednak tylko pozory – pan Piotr to fenomen. Ma 56 lat i więcej energii (tej pozytywnej) niż wszystkie wulkany w okolicach Złotoryi razem wzięte. Jest w nim mnóstwo radości z marszu, choć 99 proc. napotkanych ludzi popukałoby się pewnie w czoło, widząc, jak się włóczy po bezdrożach w środku nocy. On jednak tryska entuzjazmem, co przekłada się na krok. Jak zdradzi na mecie towarzyszący mu Krzysztof Igielski, na ostatnich kilometrach „starszy pan” narzucił takie tempo, że mało nie zgubił młodszego o ponad 20 lat współtowarzysza wędrówki...
Do mety nad zalewem docierają kwadrans przed godz. 3, niemal po 18 godzinach. Znakomity czas, jak na ludzi, którzy taki dystans na nogach pokonali po raz pierwszy w życiu. Wchodzą na metę dziarskim krokiem, tak jak obiecali – chwytając się za ręce, obydwaj jako zwycięzcy. Zaprocentowało doświadczenie biegaczy – Igielski przebiegł już kilka maratonów, Skowiera przygotowuje się do biegu na 100 km. Wulkany 24 h były dla niego sprawdzianem, czy stać go na taki start psychicznie. – To bajeczne uczucie, jak dochodzi się po tylu kilometrach i godzinach na metę. Zrobiłem to, co zaplanowałem – mówi pan Piotr, który przyjechał na Wulkany z Częstochowy. – Trasa była rewelacyjna, dobrze, że były punkty kontrolne, na których trzeba było odbijać te dziurki, bo to urozmaica marsz. Widoki piękne, poznałem nowych ludzi, mistrzów nordic walkingu, trochę podglądnąłem technikę. Tej trasy nie da się robić samemu, trzeba ją przejść z kimś, zawiera się wtedy przyjaźnie nowe, znajomości.
Samemu nie da rady, można się załamać – dodaje. – Ratowaliśmy się wiele razy nawzajem, zwłaszcza przy poszukiwaniu trasy – zdradza z kolei Krzysztof Igielski z Lubonia pod Poznaniem. Przyjechał na Wulkany bez specjalnego przygotowania. – Dwa-trzy razy w tygodniu biegam po dyszce. Dużo chodzę z kijkami, także po górach, ale nie na takich długich dystansach. Spodobała mi się wasza okolica, spodobał mi się pomysł przejścia, szczególnie gdzieś tam w tle z wulkanami. Więc przyjechałem – tłumaczy.
Jest już jasno, gdy na metę przychodzi następna dwójka zawodników: Piotrowie Banasiak i Rochowski. Byli na trasie dwie i pół godziny dłużej niż Igielski i Skowiera. Po nich również nie widać specjalnego zmęczenia, wyglądają, jakby wrócili ze spaceru. Nie pierwszy raz brali udział w tego typu ekstremalnej imprezie. Po kolejnej godzinie nad zalew docierają Marcin Janas, Bartłomiej Wójcik i Grzegorz Szydłowski – ci, którzy paskudnie pobłądzili za Twardocicami.
Dwaj pierwsi dochodzą do mety na środkach przeciwbólowych.
Wójcik idzie od 15. kilometra z kontuzją i bólem. Nie zdążył wyleczyć stóp zmasakrowanych po majowym Kieracie w Limanowej, jednym z najbardziej znanych rajdów ekstremalnych na orientację w Polsce. – Jestem bardzo zaskoczony trasą. Po przygodzie z Kieratem myślałem, że będzie dużo łatwiejsza, spodziewałem się łagodniejszych terenów, ale nie było litości, w Złotoryi też są górki – mówi.
Wulkany 24 h kończy też jedyny złotoryjanin, który zdecydował się na start – Leszek Jerzy Wokotrub, który na metę przychodzi o wpół do 8. Razem z nim – 16-letni zaledwie Mateusz Zwolak. Po nich już widać, że każdy krok sprawia im ból. Gdyby obwiązali się bandażami i zamiast kijków zaczęli podpierać się kulami, wyglądaliby jak kombatanci wracający gdzieś z frontu I wojny światowej. Szli wspólnie w zasadzie od startu, razem z Marcinem Lisowskim, który dowlókł się nad zalew kilkanaście minut później, resztką sił i woli. Całej trójce mało kto dawał szanse na dojście do mety po tym, jak zabłądzili na jakieś dwie godziny w lesie za Stanisławowem. Nie poddali się jednak, mimo irytacji, dając dowód powiedzeniu, że ostatni będą pierwszymi. – Tak lekko szacując, mamy w nogach jakieś dodatkowe 15 kilometrów – kręcą głowami na mecie. – Założyłem się kiedyś z sąsiadem z działki, że dojdę ze Złotoryi na Śnieżkę. Teraz trafiła się okazja, żeby to udowodnić. Zrobiłem nawet więcej, Nic mi już teraz nie powie – uśmiecha się pan Leszek.
Przed 9 na metę docierają jeszcze Tomasz i Michał Raduchowscy. Marsz kończy 12 zawodników. Wszyscy mieszczą się w limicie czasowy, choć ostatni przychodzą tylko z półgodzinnym zapasem.
Wulkany 24 h zorganizowała garstka zapaleńców z Polskiego Stowarzyszenia Nordic Walking. – Organizowaliśmy tego typu imprezę pierwszy raz, ale dużo się nauczyliśmy, staraliśmy się zebrać jak najwięcej opinii uczestników. Wiemy już, co jest do poprawki. Z pewnością trzeba lepiej oznakować trasę, jeśli chcemy przyciągnąć tych, którzy słabiej orientują się w ternie, ale mają ochotę powędrować. Przesuniemy też start o kilka godzin wcześniej, żeby wykorzystać te najkrótsze czerwcowe noce. To świetna promocja nie tylko nordic walkingu, ale przede wszystkim Pogórza Kaczawskiego i Krainy Wygasłych Wulkanów. Dlatego już teraz zapraszamy na drugą edycję Wulkanów 24 h. Będzie jeszcze piękniej i bardziej męcząco – zachęcają organizatorzy.
Dla pierwszych zawodników na mecie Organizatorzy przygotowali niespodzianki: nagrody i specjalne pakiety (filmy DVD z zakresu nauki techniki nordic walking, kubki, smycze promocyjne oraz profesjonalne kije do nordic walking ONE WAY ufundowane przez firmę PR - Sport www.onewaykije.pl)
Dziękujemy wszystkim uczestnikom za przybycie do Złotoryi! - naszej Krainy Wygasłych Wulkanów i Stolicy Polskiego Złota! Dziękujemy także wszystkim tym, którzy nam pomogli w organizacji imprezy: członkom PSNW (punkty żywieniowe, przygotowanie trasy, zdjęcia), Robertowi Ruczkowskiemu (transport żywności pomiuędzy punktami), firmie AutaRuta.pl - Urzędowe Złomowanie Pojazdów (punkty żywieniowe oraz biesiada :) na mecie), firmie PR - Sport (nagroda: profesjonalne kije do nordic walking ONE WAY), Zbigniewowi i Małgorzacie Gruszczyńskim / ZOKiR Złotoryja (przygotowanie miejsca ogniskowego na mecie oraz baza w Pałacyku Nad Zalewem) oraz wszystkim tym, którzy pomogli nam w promocji imprezy! Z niecierpliwością czekamy na Was za rok :) podczas drugiej edycji imprezy WULKANY 24H!
Projekt jest współfinansowany przez Ministerstwo Sportu i Turystyki.
Źródło artykułu: Gazeta Złotoryjska (Piotr Maas) |