2013-04-29
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| VII Bieg Rzeźnika 4/06/2010 (czytano: 1703 razy)
Bilet wstępu
Na bieg Rzeźnika, o którym nawet nie myślałem, załapałem się trochę przypadkowo. Znajomy Biegacz, który miał być partnerem kolegi, doznał ciężkiej kontuzji i jego start w zawodach stał się niemożliwy. Wybór mego późniejszego partnera biegowego, padł więc na mnie, a ja nie wahałem się nawet chwili. Powiedziałem wówczas, że wystartuję, tylko potrzebuję kilku dłuższych wybiegań, w celu poprawienia wytrzymałości, a raczej by dodać sobie pewności siebie. Nigdy bowiem wcześniej nie brałem udziału w takich zawodach, a co gorsza, nie pokonałem więcej niż 42 kilometry ciągiem! Ale skoro słowo się rzekło…
Przygotowania opiewały się na kilku dłuższych wybieganiach, gdzie między innymi po raz pierwszy pokonałem barierę 50-ciu kilometrów. Przyszło mi to bez trudu, co tylko podniosło mnie na duchu.
Niestety nie miałem sprzętu potrzebnego do takich zawodów, a więc butów górskich, legginsów, a nawet kijków! O których nawet nie pomyślałem. Kiedy jednak człowiek nic nie wie, i nie zdaje sobie sprawy co go czeka, to idzie jak głupi prosto na żywioł, tak jak stoi. Ta metoda okazała się zbawienna i będąc na linii startu, nie miałem już odwrotu. Ludzie tam poubierani w odpowiednie buty, kurtki, czapki, kijki, z batonikami w camelbagach, w rękawiczkach itd. Ja natomiast bez rękawiczek, w starych zjechanych startówkach do maratonu, bez kijków, bez batoników w plecaku i bez żadnej wiedzy. Nie przejmowałem się tym, a raczej dowiadywałem się o moich brakach podczas biegu.
Cisna
Niewielkie senne miasteczko, położone między wzgórzami, pokrytymi gęstym lasem. Piękna i spokojna okolica, do której po latach będzie się chciało wrócić.
Na miejscu kręcą się już pierwsi biegacze. My korzystamy z restauracji, jemy, gadamy i zwiedzamy okolice. Czas mija bardzo wolno. Wieczór spędzamy na sali gimnastycznej w pobliskiej szkole. Panuje atmosfera niepewności, gdyż zapowiadają na drugi dzień spory deszcz. To nas trochę denerwuje i wprowadza w podświadomość niepokój.
Pobudka!
Wstajemy o 1-wszej w nocy, ze świadomością, że czeka nas bieg przy intensywnych opadach deszczu. Na sali gimnastycznej, słychać już niektórych biegaczy, którzy krzątają się wokół własnych legowisk. Inni zawodnicy jeszcze śpią. Pakujemy się bez pośpiechu i wówczas orientuję się, że buty na zmianę, które miały leżeć w samochodzie pozostawionym w Cisnej, są schowane w mojej torbie obok materaca. Brak doświadczenia w takich imprezach bierze górę a przecież odpowiednia organizacja w takim biegu, to podstawa sukcesu. Wchodzimy więc z budynku szkoły nieco wcześniej i zmierzamy w czwórkę, w stronę samochodu ( Ja z kulą zostawić buty w aucie a Ivka z Yażombem do autobusu) Na dworze jest zupełnie czarno a na dodatek zaczyna padać deszcz, który zamienia się w ulewę. Buty przemakają natychmiast, co powoduje nieprzyjemny dyskomfort jeszcze przed startem. Świadomość, iż mamy stać na starcie, w nocy w tak gęstej ulewie a potem biec kompletnie mokrzy, przez blisko 80 km, wpływa gdzieś głęboko na psychikę każdego biegacza i obniża chęci do uczestnictwa w zawodach. No, ale skoro się przyjechało...
Każdy z nas najchętniej by stamtąd uciekł. Na szczęście nikt z nas nie narzeka głośno (chyba jedynie w myślach) a podczas jazdy gadamy różne głupoty, by poprawić sobie nastroje " będzie pięknie, wyjdzie słońce itp". W autobusie jadącym na start, atmosfera raczej pogrzebowa. Za oknami widać jedynie czerń i padający deszcz. Myślę " jak ja przebiegnę 80 kilometrów w takim deszczu, zupełnie mokry, zziębnięty" Wierzę jednak, że będzie padać przelotnie a może wcale? Po długiej podróży, autobus dojechał na start. Na dworze lekki chłodek i mżawka. Dotarliśmy do niezbyt upragnionego celu. Atmosfera panująca na starcie, poprawiła nam jednak nastroje. Wasyl kręcił się to tu, to tam, robiąc wszystkim biegaczom zdjęcia a także fotkę grupową wszystkich uczestników biegu. Pojawiła się także telewizja. Tuż przed startem zrobiliśmy "żółwika" na szczęście i wyjątkowo dobrych nastrojach, przy lekkiej mżawce, ruszyliśmy do boju.
Na asfaltowej drodze, nie działo się nic godnego uwagi. Niebo pojaśniało całkowicie i tak pokonaliśmy pierwsze kilometry. Kula - kierownik wyprawy, pełni świadomy, że trzeba debiutanta doprowadzić do mety a ja zastępca kierownika, w pełni świadomy, że nie wiem, dokąd zmierzam, nie wiem jaką obrać taktykę i że wogóle nic nie wiem. kula według planu będzie biegł przodem i nadawał odpowiednie tempo biegu a moje zadanie to sianie motywacji w razie kłopotów i podpatrywanie mistrza w akcji. Iwona z Adamem także nadają mocne tempo i tuż przed zakończeniem asfaltowej drogi, widzimy się w czwórkę po raz ostatni. Dalej będą już tylko błota.
1 Etap do Przełęczy żebrak 16,7 km - limit 2,5 h
Z tej części biegu, pamiętam najbardziej szeroką leśną drogę a na niej wzdłuż i wszerz morze błota, sięgającego momentami ponad kostki, olbrzymie kałuże wody i masę biegaczy tonących w błocie. Kula prowadzi z przodu a ja czuję raz po raz, wodę wypełniającą moje buty. Z każdym przebytym metrem, staję się obojętny na otaczające mnie błota i z czasem przestaję omijać większe kałuże. Po niedługim czasie, mecząc się okrutnie w zwałach gliny, docieramy do rwącej rzeki, której chyba tam nie powinno być. Po lewej stronie kula zauważył zwalone drzewo, po którym można przejść przez potok. Kilku biegaczy wraz z kulą, przeszło po drzewie nad rzeką a ja po wejściu na wysoko położony pień, zrezygnowałem i pokonałem rzekę wpław. Ku mojemu zdziwieniu, kilkanaście metrów dalej spotkała nas druga rzeka, głębsza i bardzo rwąca. Wpadam do kolan w jej nurt i obok innych biegaczy, odczuwam orzeźwiające zimno. Chwilę później, w tym samym miejscu, Yażomb chciał przenieść Ivkę na rękach (dżentelmen!:) Ale Ivka zaatakowała rzekę na własnych nogach!! :)
Później nie działo się nic godnego uwagi. Stale leśne podbiegi, które pokonujemy marszem, nie wielkie zbiegi i tak w kółko. Po drodze pokonujemy jeszcze dwie rzeki i brniemy nadal na przód, min. obok pięknych leśnych stawów. Błoto, które towarzyszy nam bezustannie, przy całej ilości sił, nie uprzykrza jeszcze życia.
Do przepaka na żebraku docieramy po 2 h i 7 minutach. Wcześniej, mijamy stojącego pod drzewem, ubranego w niebieską kurtkę Wasyla, który pstryka nam kilka fotek. Błotniste podłoże zaczyna powoli uprzykrzać życie i czuję jak szybko opuszczają mnie przez to siły. Kula jest zadowolony z czasu, choć mówi, że troszkę za szybko biegliśmy a ja w tym czasie uzupełniam płyny. Ruszamy dalej. Nie wiele za nami, do żebraka dotarła ekipa Yażombow.
Do Cisnej, z podłożem było jeszcze dobrze. Mozolnie i z trudem, pokonywaliśmy sporo ciężkich i bardzo długich podejść, kilka długich błotnych zbiegów i tak wydawałoby się, trwać to będzie bez końca. Kula świetnie rozeznany w terenie, umiejętnie podrywał nas do biegu i nie forsując tempa, zwalniał, przechodząc do marszu. Otaczające nas lasy, pokrytę mgielną poświatą, robią na mnie niepowtarzalne wrażenie. Nie ma tu jednak miejsca na podziwianie widoków, gdyż uwagę trzeba zwracać, na wystające kamienie ukryte w głębokim błocie. Każde potknięcie o taki kamień, zakończy się lądowaniem w breji, stłuczeniem kolan lub skręceniem kostki. Z każdym kilometrem odczuwałem coraz mocniejsze zmęczenie w udach a świadomość, że po każdym ciężkim podejściu trzeba będzie biec, zaczynała mnie przerażać. Najgorsze było przejście z marszu do biegu. Kula, prowadzący nieustannie, za każdym razem przekładał kijki do prawej ręki i już wiedziałem, że czeka mnie bieganie. A poruszanie się po takim błocie, zwłaszcza na stromych zbiegach najeżonych kamieniami i korzeniami, to istne szaleństwo. Każdy nasz ruch kończył się poślizgiem i momentami niemal upadkiem. Dodatkowym utrudnieniem na zbiegach, jest hamowanie "udami" na tak śliskiej powierzchni, co wymaga sporego wysiłku. Pojawiły się u mnie także lekkie boleści, to na biodrze, to na bokach ud czy nad kolanami, gdyż przyszło nam pokonywanie zwalonych pni drzew.
Pozostaje nam jeszcze stromy zbieg po błocie, pod wyciągiem narciarskim i dobiegamy wreszcie do asfaltowej drogi, która zawiodła na do Cisnej. Tam bez pośpiechu zrzucamy mokre ubrania. Ja mam problem ze ściągnięciem skarpetek, okutych kilogramem błota a kula w tym czasie zajada jakieś przysmaki. Później za moją namową, zmienia buty na suche i jest przez to cholernie szczęśliwy;) Napełniam Camelbaga, porywam snickersa, wypijam sporo izotonika, i ruszamy dalej.
Etap 2 - z Cisnej przez Smerek do Bereh. Do pokonania 14,9 km, co da 31,6 km. Limit to 6,15 h
Na torowisku, poprawiam jeszcze Camelbaga a kula szuka dogodnego miejsca do pokonania rzeki. Znalazł, przeskoczył wraz z dwójką biegaczy (jeden nieco się skąpał) a później z małym oporem, przeskoczyłem na sucho i ja. Za rzeką, rozpoczyna się zupełnie inny etap biegu. Rozpoczynamy bardzo wolno, śliskim stromym podejściem z gliny, po której ściekają strumienie wody. Ja, bez kijków mam problem z utrzymaniem równowagi i raz po raz schylając się pod gałęziami drzew, walczę z ciężkim podłożem. Pot zalewa nasze twarze.
Ciężko w takich warunkach łapać oddech, nam wprawionym biegaczom. Przecieram czoło, włosy i spoglądam na dłoń. Jest mokra. Buty grzęzną w masie błota raz po raz zalewane spływającą wodą. Patrzę do góry. Kula już wyżej, choć ciężko, radzi sobie bardzo dobrze. Pomagają mu kijki i wielka wola walki. Jest nieustępliwy i uparty w działaniu. „Gdybym miał takie kijki” - myślę i brnę dalej, bardzo bardzo wolno, za dwójką oddzielających nas biegaczy. Stawiam ciężko krok po kroku, nogi ujeżdżają do tyłu po każdym styku podeszwy z błotem, powodując wewnętrzną frustrację i wywołując jednyne słowa: k...a! k...a!
Tych wyrazów na "k" nie sposób by było zliczyć. Pojawiały się praktycznie, przy każdym postawieniu stopy na gruncie a w efekcie "ujechaniu" nogi do tyłu lub przy poślizgu. A tych były chyba tysiące, bez przerwy, powodując coraz większą utratę sił i bezradność w działaniu. Całe to strome podejście, z racji jasnej gliny zalanej wodą, przypominało mi jakiś rajd w górę Amazonii. Camelbagi w tych miejscach są pomocne o wiele częściej niż zwykle. Dodatkową atrakcją było bieganie, co jakiś czas po leśnych polankach, pomiędzy liściami "parasolami". Szlak w tych miejscach był wyjątkowo błotnisty i pokonanie go biegiem, bez upadku graniczyło z cudem.
Idąc wolnym krokiem pod górę, doganiamy niewysoką dziewczynę z partnerem. Musi być bardzo mocna i faktycznie dowiadujemy się, że jest trzecią kobietą na trasie. Mijamy się z tymi biegaczami jeszcze wielokrotnie. Kiedy biegniemy bezustannie, odnoszę wrażenie, że nie będą w stanie nas dogonić. Są bardzo dobrzy na zbiegach, ale wyraźnie tracą na podejściach. Ja natomiast wolno pokonywałem zbiegi, ale nadrabialiśmy to na podejściach i na prostych.
Na drodze asfaltowej, w kierunku przepaka na smereku, kula kontaktuje się telefonicznie z naszym Mirasem i min. próbuje się dowiedzieć, jak sobie radzi Ivka z Yażombem. W tym miejscu, tracimy szansę na limit, pozwalający na start w hardkorze. Przeżywamy chwilę konsternacji i kalkulujemy, że może jednak się uda. Kula jednak przekreśla szansę całkowicie. Ponownie doganiamy wyżej opisaną dziewczynę z partnerem i teraz już, niemal bezustannie biegniemy asfaltem do przepaku. Droga specjalnie nam się nie dłuży i dość szybko znaleźliśmy się na punkcie kontrolnym. Na miejscu każdy zawodnik witany jest brawami, co poprawia nam nastrój. Obok stolika z napojami, Ula robi nam kilka zdjęć. Szybko napełniam Camelbaga i ruszamy dalej. Tutaj kula przypomina mi, że teraz będzie prawdziwy Rzeźnik.
Zostawiłem w bazie folię zabezpieczająca przed deszczem i po wejściu do lasów, jak na ironię losu niemal natychmiast zaczęło padać. Szlak z małego Smereka (590 m) na duży Smerek (1222) to wyjątkowo paskudne podejście. O podbiegu niema mowy. Zaczyna się za to ciężkie i wolne podchodzenie pod górę, jak zawsze po kostki w błocie, po którym momentami ślizgając się, zjeżdżam do tyłu lub podpieram się rękami. Mijamy kilka leśnych polanek, lecz zamiast Bieszczadzkich widoków widać jedynie białą jak mleko mgłę. Zaczynam coraz częściej korzystać z kaptura, ze względu na zimny boczny wiatr, wiejący na polanach. Po wyjściu z lasów, mżawka przybiera na sile. Pokonujemy z kulą ostre podejście na otwartej przestrzeni i w niemal całkowitej mgle, kula pokazuje mi górę, na którą musimy się wspiąć. Z daleka, ten pokryty mgłą szczyt, przypomina raczej ciemną chmurę. Nie mogę uwierzyć, że jeszcze tak daleko trzeba będzie się wspiąć. Po ciężkiej wspinaczce, rozpoczynamy bieg po grani. Z prawej i z lewej strony, otacza nas mgła, a pod nogami widać jedynie stertę ostrych kamieni, głazów i tony błota, w których grzęzną nogi. Dalszą drogę, przeplatamy biegiem i pod wzniesienia marszem. kula na zbiegach wyraźnie zostawia mnie z tyłu, lecz kiedy przechodzi do marszu, nadrabiam straconą odległość. Z naprzeciwka mija nas wielu turystów. Przy bezustannie wichrze, mgle i padającym deszczu, ich obecność tam była zadziwiająca.
Gdzieś w połowie połonin, ponownie doganiamy znajomą nam dziewczynę z partnerem i znów naprzemian się wyprzedzamy. Są zawzięci i nieustepują nam tak łatwo. W pewnym momencie postanawiam zmienić kulę na prowadzeniu i zaczynamy mocny bieg. Zostawiamy rywali z tyłu i nie zważając na niebezpieczne kamienie, z dziwną dla mnie łatowścią pokonujemy kolejne kilometry. Niestety dałem się zwieść, mojemu nagłemu przypływowi energii. Po przejściu do marszu, poczułem mocniejsze zmęczenie, które z każdym przebytym metrem zaczęło narastać. Kula w tym czasie wyraźnie poszedł do przodu a ja po krótkim marszu, odzyskałem siły. Zanurzone we mgle Połoniny, zdawały się nie mieć końca. Za każdym mniejszym szczytem, pojawiał się następny, następny i następny, co mogło doprowadzić do rozpaczy. Wysokie skałki na szczytach były jak labirynty skalne, ktore trzeba było zręcznie omijać, by nie doznać kontuzji. Daleko w przodzie widziałem jedynie cień kuli a za mną, w odległości kilkuset metrów pustka. Kula poczekał na mnie, gdzieś w połowie drogi między drewnianymi deskami (schody?) Prowadzącymi w dół a chatką Puchatka. Poczułem ostry głód już nieco wcześniej, ale teraz narósł on do granic możliwości. Częste picie z Camelbaga, by oszukać głód, nic nie pomagało. Dobiegłem do kuli i powiedziałem, że jestem cholernie głodny. Wyciągnąłem z jego Camelbaga jakiś Baton (wielki) i biegnąc dalej, delektowałem się jego każdym kawałkiem. Poczułem się mocniejszy psychicznie a dodatkowo z mgły wyłoniła się chatka Puchatka i rozpoczął się zbieg w dół. Poczułem niesamowitą ulgę. Przestało padać i wiać a po ściągnięciu kaptura, kula powiedział mi, że "nie chce Cię straszyć, ale tamte schody to były Rumuńskie panele. Teraz będą prawdziwe schody, więc się przygotuj". Rozpoczęliśmy zbieganie. Kula jak zawsze pozostawił mnie z tyłu, co z nie małym wysiłkiem musiałem nadrabiać. Nim wbiegliśmy do lasów, jeszcze spojrzałem w górę. Za nami na szlaku zupełna pustka cisza. Tuż przed schodami, nie wiem jak i skąd, dogonili nas nasi starzy znajomi. Którzy wyrośli, jak spod ziemi. Na schodach zalanych wodą, widzieliśmy się po raz ostatni. Zbiegając na łeb na szyję, po grząskiej trawie i błocie w kierunku przepaka na Berehah, zaliczyłem porządną glebę, co kula skwitował porządnym śmiechem. I tak dobiegliśmy do punktu z zabójczym Red Bullem.
Etap 5 Z Bereh Górnych do Mety. Do pokonania 8,9 km, co da 75,2 km. Limit 16 godzin.
Po krótkim postoju na ostatnim punkcie, ruszamy w górę. Według informacji jesteśmy na 20 pozycji i jak powiedział kula, musimy tę pozycję obronić. Jak zawsze motywujemy się, że damy radę (nawet jak nie damy) i ruszamy do boju. Po wejściu na szlak, ze świadomością, że do mety jest już blisko, nic nie zapowiadało przymusowej przerwy. Wcześniej jednak kula wypił Red bulla i gdzieś na stromym podejściu, jego żołądek odmówił nagle współpracy. Zrobiliśmy mały postój i w tym czasie kilka ekip zdołało nas wyprzedzić. To co dalej przeżywał kula i jego żołądek, wie tylko on sam. Wykorzystując przymusowe postoje co kilka metrów i walkę kuli z narastającym muleniem żołądka, postanowiłem wspiąc się nieco wyżej, by chwilę odpocząć. Wreszcie za moją namową, nasz mistrz załatwił sprawę, wsadzając palec do gardła. Powyżej nas, wyłonił się we mgle szczyt, na który musielismy się wspiąć. Jeszcze trochę przemęczyliśmy pod górę, ale po wejściu na szczyt i chwilowym marszu, nastąpiła u kuli nagła odbudowa formy. Kiedy zobaczyłem jego przyspieszony krok i kijki które przełożył do prawej ręki, wiedziałem, że teraz nastąpi końcowy atak do mety. Słysząc za sobą, we mgle, odgłosy kolejnej ekipy, która nas doganiała, rozpoczęliśmy szybki bieg. Zbyt dużo drużyn zdołało nas wyprzedzić na tak krótkim odcinku, bo chyba 6 (do tego momentu, zaledwie dwie)
Zbiegliśmy ze szczytu i po drewnianych schodkach zalanych wodą, wbiegliśmy do lasów. Dalsza droga, to ciągły zbieg na szlaku, usianym jednym gęstym błotem i sporą ilością kamieni. Dogoniliśmy jeszcze jedną drużynę a tuż przy wyjściu z lasu, zaliczyliśmy równocześnie poważną glebę. Upadłem na bark a kiedy spojrzałem przed siebie, kula leżał za krzakami na plecach i jakby z mojej perspektywy podziwiał widoki. Pomyślałem, że zrobił sobie odpoczynek i się położył. Zebraliśmy się do kupy i ruszyliśmy na ostatni odcinek drogi. Na polanie ujrzeliśmy dwójkę biegaczy i zerwaliśmy się do ataku jak Wilki. Kula nieco odpuścił, ale kiedy go wyprzedziłem, ruszył za mną jak rakieta. Niestety nasi rywale już nam nie odpuścili i biegnąc już na luzie po drewnianych mostkach, dotarliśmy do mety.
Za metą.
Tak upragniona meta, trochę jednak mnie rozczarowała. Spodziewałem się czegoś więcej, niż zwykłej małej polanki, obok której stała drewniana wiata z kilkoma ławkami. Założono nam na szyje gliniane medale, nie było fanfar, nie było kibiców, spikera, muzyki, wiwatów i pochwał, jak to bywa po tradycyjnych maratonach. Zamiast tego, panowała zupełna cisza.
Umorusani z błota, mokrzy i wykończeni, usiedliśmy pod wiatą, obok kilku biegaczy. Dostaliśmy po bułce z czymś tam (chyba z serem żółtym) i kubku herbaty. Potem poszliśmy się opłukać do lodowatej rzeki, a raczej zmyć z ubrań grubą warstwę błota. Wejście do tej rzeki nie było takie łatwe, ale jakoś udało się zmyć częściowo ten brud.
Potem już tylko odpoczynek, przebranie koszulki na suchą i marsz do autobusu. Pozostałe rzeczy pozostały mokre. Kiedy siedzieliśmy już w busie, zaczęło na dobre padać. Pomyślałem o tych, którzy nadal są na trasie. My mieliśmy szczęście, że na tym biegu ominął nas chociaż deszcz, bo oprócz niego, nie brakowało właściwie niczego.
W autobusie zasnąłem i obudziłem się dopiero w Cisnej. Wcześniej staliśmy jeszcze na ostatnim przepaku i widziałem tych, którzy nadal byli na trasie. Deszcz zacinał już bardzo mocno. Przypomniałem sobie wtedy te chwile, które przeżywaliśmy jeszcze kilka godzin wcześniej. Koszmar, ale i radość, że to już minęło.
W Cisnej koniec jazdy. Wysiadamy z autobusu. Jestem cały obolały, zmęczony i śpiący. Na zewnątrz jest chłodno i pada deszcz, a do przejścia jest jeszcze z kilometr. Idę bardzo wolno, kulejąc i marznąc. Chce mi się wyć. Wreszcie wchodzimy do szkoły i jest już ciepło, jest dobrze. Powraca dobry nastrój. Potem gorąca kąpiel i odpoczynek. Dopiero tam wszystko się skończyło – na materacu, w świeżym ubraniu, z ciepłą herbatką i szeregiem opowieści.
Niestety Iwona z Yażombem nie dobiegli do mety, ale w tak trudnych warunkach pokonali aż 66 km! To wielki sukces.
Mój debiut w roli ultramaratończyka w pełni udany.
Doliniarze.com
Dystans 75 km
Czas 12:30
Tempo 9:23
Paweł
Spalone Kalorie 4864 kcal
Kryzysy 1 (spadek cukru)
Poważne upadki 2
Kontuzje -
Kondycja psychiczna 95%
Kijki -
Camelbag Tak
Buty górskie -
Kula:
Kryzysy 1 Żołądkowy - Po Red Bull"u
Poważne upadki 2
Kontuzje -
Kondycja psychiczna 100%
Kijki Tak
Camelbag Tak
Buty górskie Tak
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Kedar Letre (2013-04-29,17:03): Fajnie , że pomyślałeś o tych co jeszcze pozostawali na trasie:) Może właśnie dzięki tym myślom dotarliśmy z moją żoną do mety (w 15.45) :) A hardcora nie masz co żałować , bo miałeś Go( mieliśmy) od Komańczy do Cisnej :) Co do pogody , to szczerze Ci powiem , że bardziej od deszczu boję się upału, chociaż w takich warunkach jeszcze w Rzeźniku nie startowałem. Paweł II Yazomb (2013-04-30,17:40): Szczerze mówiąc, gdy wracaliśmy busem i staliśmy przy ostatnim przepaku, to było mi bardzo żal tych, których widziałem na trasie. Mieli jeszcze do pokonania kilkanaście kilometrów a lało już jak z cebra. Co do Hardkora, to zaraz po zakończeniu biegu był mały żal, bo z marszu można było atakować, ale potem siedząc poczułem takie zmęczenie, że już miałem dość. Trzeba to wszystko powtórzyć. Black Angel (2016-03-22,23:50): Paweł- Bieszczady nie ma na nie rady. O każdej porze roku są piękne. Czy podczas Biegu spotkałeś Zakapiora?
|