2015-01-27
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Jestem tym... no, "schodziarzem" czyli Mariott Everest Run ;) (czytano: 1755 razy)
Jakie jest marzenie każdego biegającego listonosza? Zawody po schodach :P Tak na serio to o biegu po schodach marzyłem od jakichś 5 lat (nie wiem czy dokładnie). Zamykano wtedy Poltegora we Wrocławiu i obiecano, że jak tylko wybudują Sky Tower odbędzie się tam bieg. Jak już kilka tego typu imprez pojawiło się w kalendarzu to trochę żal mi było jechać daleko, żeby pobiec przez maksymalnie 10 minut. Ktoś by powiedział „ale za to jakie 10 minut”. Teraz gdy w PolskimBusie można dostać bilety za kilka złotych ekonomia takich wyjazdów trochę się zmieniła.
W pierwszej połowie grudnia na facebooku przewinęła mi się informacja o Marriot Everest Run. Formuła wydawała się trochę „obłąkana”. Aczkolwiek już wiedziałem, że to bieg dla mnie. Nie chciało mi się wbiegać raz to teraz będę mógł się wspinać do woli – przez 24 godziny. Nie namyślając się za dużo wziąłem udział w wyścigu internetowym po „miejscówki w Mariocie” (nie było tak źle, 200 miejsc rozeszło się w półtorej godziny). Przy okazji zapisałem małżonkę oczywiście. Przerąbane mieć dwóch wariatów w domu ;)
Z każdym dniem narastały w nas pewne wątpliwości. Nie w kwestii czy damy radę, tylko co zapewnią nam na miejscu organizatorzy. W końcu zaliczyć 65 wejść na samej wodzie się nie da. Co z depozytem? Co z windami? Itp. Na szczęście na tydzień przed imprezą organizatorzy upublicznili komunikat techniczny, który wyjaśniał wiele spraw.
Pakiet odebraliśmy już w piątek. Koszulka, buff, niestandardowy chip. Numer w tym biegu nie przewidziano. Oboje mieliśmy wyznaczone dwie różne godziny startu – 9:00 i 10:30. Nie było jednak problemu z wystartowaniem razem około 8:40. Najlepsi mieli już po 3-4 wejścia, a szło im dobrze ponieważ nie natrafiali na zakorkowane windy. Pierwsze wejścia zaliczyłem z pełnym optymizmem. Wchodząc często po 2 stopnie kręciłem czasy w okolicach 7 minut. Powietrze było znośne. Nie skażone dwutlenkiem węgla. Dodatkowo nawiewy na 16, 26 i 36 piętrze chłodziły rozgrzany organizm. Uprzedzając fakty staną się one w późniejszej fazie zabawy sporym przekleństwem. Przy jeszcze względnie dobrej przepustowości wind można było spokojnie robi po 3-4 wejścia na godzinę.
Klatka ewakuacyjna w Mariocie była we właściwą stronę czyli prawoskrętna. Dla mnie to lepiej, bo jestem praworęczny i tą stronę ciała mam dużo mocniejszą. Jedno piętro, nie licząc niektórych oszukanych (np. 21 piętro było podwójne), miało 19 schodów. Co do szerokości. Było węziej niż na normalnej klatce, ale dało się zmieścić we dwóch. Poza tym 99% uczestników przestrzegało zasady przepuszczania szybszego po wewnętrznej stronie.
Sytuacja z windami pogorszyła się około godziny 10. Coraz większy napływ nowych uczestników sprawił, że 14-15 osobowa winda (na tyle pozwolił właściciel obiektu) nie nadążała mimo iż pokonywała 42 piętra w 55 sekund. Utykaliśmy już na korytarzu na 41 poziomie, z którego trzeba było zejść piętro niżej. Można było tą chwilę wykorzystać nawadniając się na punkcie regeneracyjnym lub zwyczajnie siadając na podłodze. W południe uruchomiono drugą windę co trochę usprawniło przepływ biegaczy. Nie na długo. Windy zaczęły się przegrzewać. W tym czasie do pierwszej przerwy udało się mi się zaliczyć 18 wejść (42 piętra – 136,5m wysokości) czyli Rysy. Teresę zdublowałem dwa razy. Tuż przed 15 udaliśmy się na przerwę. Po pierwsze zmienić przepocone rzeczy, po drugie na obiad będący w pakiecie startowym do restauracji Champions. Jak to stwierdziła małżonka „jeszcze mnie nie widziała, żebym tak wolno jadł obiad”. Chyba żołądek trochę się skurczył.
Po przerwie dzięki drugiej windzie sytuacja się poprawiła. Trochę odbijała się sałatka podana do obiadu, ale przypływ energii był odczuwalny. Nawadnianie działało, co 5 wejście baton, co 2-3 BCAA. I tak krążyłem, starając się nie przeciążać organizmu. O dziwo u mnie newralgicznym elementem o który musiałem zadbać były płuca. Nie nogi a właśnie płuca. Nogi bolały, a konkretnie łydki. Od mniej więcej 7-8 wejścia już nie wchodziłem po dwa stopnie, bo za bardzo obciążało to uda. Natomiast ból łydek był znośny. Wiedziałem, że jak przesadzę i przegrzeję płuca to będzie to dla mnie koniec. Dorzuciłem kolejne 12 wejść w trakcie których pojawił się pierwszy kryzys. Po 25 zaliczeniu Mariotta pomyślałem „a może by tak wrócić wieczornym pociągiem do domu?”. Jedynym panaceum było po wyjściu z windy jak najszybciej wbić się na klatkę i cisnąć na górę. Piętra, które jakoś szczególnie zapadły mi w pamięć. 5-te, bo kończyło serię „oszukanych pięter”, 15-te bo to prawie wieżowiec na którym kilka razy trenowałem. 30-te, bo z tą już był rzut beretem na szczyt (no jakieś 2 minuty wspinaczki).
Kolejna przerwa była trochę wymuszona nie do końca dobrym przygotowaniem logistycznym (naszym zresztą). Trzeba było uzupełnić zapasy płynów i jedzenia. Poza wspomnianym obiadem organizator nie zapewniał jedzenia, a napoje podawane na szczycie skończyły się jeśli dobrze pamiętam przed upływem 10h. Teraz już zrobili byśmy to lepiej. Mądry Polak po szkodzie. Co do kwestii logistycznych organizator na poziomie +1 zorganizował depozyt, do którego był dostęp przez cały czas trwania zawodów. Ponadto można było zostawić mały pakunek w korytarzu prowadzącym na klatkę schodową. My przechowywaliśmy tam batony, wodę i ręcznik, a można było zdecydowanie więcej. Nie było by wtedy niepotrzebnego latania do depozytu.
Po powrocie na schody okazało się, że ludzi ubyło, winda zaczyna jeździć coraz bardziej pusta. W związku z tym pełną pętlę (od jednego do drugiego odbicia chipa na szczycie) w około 12-13 minut. W godzinach szczytu było to nawet 25 minut. Pierwszy wieczorny cel to było dotarcie na Mount Blanc czyli 36 wejść. Jako, że Teresa będąca 5 wejść za mną chciała do północy zaliczyć ten sam szczyt (swój ostateczny cel) ja pociągnąłem dalej. Do 40, a potem na 43 czyli Kilimandżaro. Gdy okazało się, że Teresa ma jeszcze jedno to i ja dorzuciłem kolejne asekurując ją na górę, jako że było już u niej ciężko.
Zamysłem przerwy o północy było wziąć prysznic i zdrzemnąć się 1,5 – 2 h. Jednak świadomość, że przed 3 w nocy mam wstać i walczyć dalej nie dawała spać i tak około 2:30 wyruszyłem na ostatni etap wysokogórskiej wyprawy. Tempo było zabójcze. Sam czas wejścia średni w okolicach 9 minut, ale winda momentalnie zabierała na dół nie dając chwili na odpoczynek. Dmuchawa, która chłodziła powietrze na klatce, dla mnie stawała się przekleństwem. Zimne powietrze dmuchające na mokre plecy sprawiało, że uciekałem z pięter na których były jakby mnie ktoś biczem smagał. Przewiało mi plecy na tyle solidnie, że w poniedziałek to odczułem. Dobijałem do kolejny gór wiedząc już od drugiej przerwy, że 65 wejść jest poza zasięgiem. Nie żebym nie zdążył. Wiedziałem, że prędzej czy później płuca upomną się o swoje. Ponadto organizm nie trzymał już ciepła i nawet wyjście z windy wprost pod nawiew było traumatycznym przeżyciem. Tak dotarłem do 51 wejścia – idealnie równo Aconcagua. Było kilka minut po 4 rano. Obiecałem Teresie, że o piątej wrócę na salą w której można było się zdrzemnąć. Pomyślałem więc, że może dociągnę do ładnej liczby 55 wejść. Podstawowym założeniem było jednak zrobić 52 czyli ponad 7000 m.n.p.m. I w czasie tego ostatniego podejścia płuca powiedziały dość. Organizm odciął zasilanie. Game Over.
Żeby nie kusić losu udałem się do biura zawodów rozliczyć chipa i odebrać certyfikat. O dziwo gdy już presja i stres ze mnie zeszły dostałem masakrycznego apetytu. Normalnie po takim wysiłku nie mogę w siebie nic wcisnąć. Był czas, żeby jeszcze chodzić, ale zdrowy rozsądek zwyciężył.
Dużo się nauczyliśmy pod kątem tego jak rozgrywane są takie zawody i jak je rozplanować. Jak różne mięśnie pracują w zależności od sposobu pokonywania stopni. No i potwierdziło się, że człowiek musi cały czas szukać nowych wyzwań. Trochę szkoda, że nie udał się Mount Everest. Tak bywa. W Poznaniu brakuje wysokich budynków i pod tym względem warszawiacy mają przewagę.
Podziękowania należą się wolontariuszom. Tak zgranej i dobrze przygotowanej ekipy pozytywnie zakręconych ludzi dawno nie widziałem. Również przedstawiciele hotelu pokazali, że nie jesteśmy u nich intruzami i że im na nas zależy. Myślę, że są zadowoleni z reklamy medialnej jaką organizacja imprezy im zapewniła. No i przede wszystkim wielkie dzięki uczestnikom, którzy stworzyli niesamowity klimat imprezy, rywalizując fair i wspierając się wzajemnie.
I jeszcze parę liczb. 52 wejścia dały 2184 pięter i wysokość 7098 m n.p.m. Teresa zrobiła 36 wejść – 1512 pięter i 4914 m n.p.m. Najszybsze moje wejście trwało 6:55 (szóste), a na schodach spędziłem niecałe 8h. Najszybszą pętle zaliczyłem po drugiej przerwie i trwała 11:15. Obłąkany myślę o kolejnym zawodach po schodach. Może tym razem jakiś sprint ;)
P.S. Dwie impresje z dnia następnego. Od tego kręcenia ciągle w prawo schody lewoskrętne wydawały mi się jakieś dziwne, a wchodząc w pracy na 5 piętra myślałem „jak to? Już koniec? A gdzie pozostałe 37 pięter”. ;)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Marfackib (2015-01-29,06:56): Hej, Tomku. Fajnie się czytało :-)) gratulacje. Dla mnie to kosmos jakiś !!! Na 7000 nie ma już czy oddychać :-)) Tomasz Ławniczak (2015-01-29,21:52): Marku, moja małżonka zastanawia się dlaczego nie poszedłem na dziennikarstwo ;) Fajnie się czyta... chociaż pisze się długo jak się tak długie biegi opisuje :) Żeby nie uprawiać wodolejstwa piszę rzadko a dobrze (mam nadzieję) ;) Aussie (2015-03-02,14:13): Bardzo dobrze piszesz. :)
|