2015-08-20
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Z deszczu pod rynnę czyli… maraton w upale raz jeszcze (czytano: 1118 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://rango.pl/z-deszczu-pod-rynne-czyli-maraton-w-upale/
Trochę to brzmi przekornie może nawet pokrętnie, ale po skwarze jakiego doświadczyłem przed tygodniem na Pustyni Błędowskiej dane mi było zmierzyć się z kolejnym w Trójmieście. Pogoda chyba już można by rzec tradycyjnie nie wspiera biegaczy podczas Maratonu Solidarności. Co prawda w porównaniu z warunkami na pustyni sprzed tygodnia wczorajsza aura nie mogła się równać, było co prawda gorąco, słonecznie i sucho ale z całą stanowczością mogę powiedzieć, że na pustyni było o niebo gorzej. Nie do końca fortunne powiedzenie z deszczu pod rynnę pasuje do sytuacji idealnie, z wyłączeniem temperatury i wilgotności.
Pomny złych doświadczeń sprzed tygodnia związanych z odwodnieniem tym razem nie nastawiłem się na szaleńczy wyścig, a raczej na dokładnie przemyślaną i zaplanowaną walkę z żywiołem :) Tym bardziej, że nie pozbierałem się jeszcze po zapaści na pustyni i przez ostatnie 3 doby raczej nie zażywałem wypoczynku i relaksu, ilość godzin snu daleka była od zadowalającej, a środowe lekkie wybieganie za sprawą okoliczności mniej więcej obiektywnych nosiło niestety znamiona ostrego treningu siły biegowej i zostawiło liczne i bolesne ślady w moich mięśniach dopiero co poturbowanych maratonem po pustyni. Tak czy inaczej zdroworozsądkowo postanowiłem niezależnie od wszystkiego trzymać się kurczowo planu taktycznego od pierwszego do ostatniego kroku mając nadzieję, że dzięki temu ten ostatni będzie postawiony na linii mety przy sławetnym pomniku Neptuna w Gdańsku.
Nie było mi łatwo przyjąć, a co dopiero realizować te założenia, mimo że zwyczajowo traktuję Maraton Solidarności jako element (ważny) przygotowania do Bałtyckiego Maratonu po plaży, który czeka mnie za dwa tygodnie, natura fightera każe mi zawsze biec tuż za zawodowcami… co często kończy się porażką, a czasami sukcesem :) Bardzo chciałem powalczyć o dobry czas, dobry czyli około 3 godz. 15 min. postanowiłem jednak, że wynik musi odejść na dalszy plan kosztem ekonomii biegu i ekonomii zdrowia. Pomny doświadczeń ze słońcem sprzed tygodni wyznaczyłem sobie pułap tętna odpowiednio nisko i poziom przyjmowanych płynów odpowiednio wysoko aby dać organizmowi przyczynek do odbudowy, a nie do kolejnej zapaści.
Rano wyruszyliśmy, Bejbe i ja, autobusem do Gdyni, gdzie pod urzędem miasta usytuowana była linia startu – wkrótce rozpocony zawodnik i jego wierny backup. Na miejscu spotkaliśmy się z Wojtkiem i rozpoczęliśmy przygotowania do startu. Uruchomiłem standardową procedurę przedstartową, lekkie roztruchtanie, lekkie rozciąganie i już nie tak lekka ale jakże niezbędna wizyta w tojtoju, jak się potem okazało nie ostatnia :) Była godzina 9:15, upał już się dawał we znaki, zanosiło się na naprawdę twardą walkę o przetrwanie. Zacząłem zastanawiać się ilu ze współbiedaków zderzy się dzisiaj ze swoja ścianą niepomna znaczenia upału i odwodnienia przy intensywnym wysiłku. W ostatniej chwili przypomniałem sobie, że zapomniałem naoliwić się filtrem przeciwsłonecznym i tuż przed strzałem startera z pomocą Agnieszki naprawiłem ten błąd. Kiedy Bejbe nacierała mnie kremem powiedziałem słowa, które odcisnęły piętno na całym moim maratonie. Nie wypada ich przytaczać dosłownie acz sens był mniej więcej taki, że powinienem jeszcze raz złożyć wizytę w tojtoju. Że do startu zostało już raptem jedna może dwie minuty podjąłem odważną choć niezbyt mądrą decyzję, że dam radę… nie dałem… ale po kolei.
Padł strzał i ruszyliśmy w drogę na Skwer Kościuszki by po nawrocie pobiec do Sopotu i Gdańska. Szybko złapałem jedyny słuszny rytm biegu czyli taki, który pozwalał mi utrzymywać tętno w założonym zakresie i zacząłem cieszyć się cieniem i lekką, przyjemną bryzą na Świętojańskiej. Kilku zawodników wyprzedziło mnie, kilku wyprzedziłem ja i spokojnym rytmem, krok za krokiem zmierzałem do mety… z rosnącym niepokojem odbierając sygnały z mojego żołądka!
Pierwsze kilometry przebiegły w zasadzie bez historii, spokój w mięśniach i tętnie, niepokój w żołądku. W międzyczasie cień się skończył i ponieważ trasa biegnie tradycyjnie głównymi alejami Trójmiasta szans na cień przez najbliższe 20 kilometrów raczej nie było. Minąłem pierwszy wodopój, żel i woda zgodnie z planem, w tle narastający niepokój w żołądku. Niepokój z żołądka przeniósł się do mojej głowy. Wszelkie wariacje w organizmie nieuchronnie prowadzą do zaburzeń, a dokładnie wzrostu tętna. Od 5 – 6 kilometra moje dotąd radosne i zrelaksowane myśli zaczęły nieustająco zmierzać do jednego, konkretnego miejsca, które w uniwersalnej terminologii opisują dwie znane wszystkim litery: WC!
Cierpiąc te niemal nieziemskie katusze myślowe niepostrzeżenie wybiegłem z Gdyni i znalazłem się w Sopocie. W międzyczasie odhaczyłem kolejny żel i butelkę wody na drugim punkcie żywieniowym. Z niepokojem zauważyłem też, że straciłem początkowe tempo i że mój nieokrzesany tego dnia żołądek zaczyna zdobywać przewagę nad rozumem. Przypomniałem sobie, że na granicy Sopotu i Gdańska przy drodze znajduje się stacja benzynowa i postanowiłem właśnie tam rozwiązać raz na zawsze kwestię sporną pomiędzy mną i moim żołądkiem. Mając cel i na szybko sklecony plan skupiłem się na jego realizacji… czyli na dotarciu do rzeczonej stacji. Z dumą i ulgą jakieś 3 – 4 kilometry dalej poczułem, widząc przed sobą stację, że witam się z gąską. Niestety ulga ta kosztowała mnie kilka minut czasu, kiedy wróciłem na trasę okazało się, że baloniki pacemakerów z czasem 3:30, które były daleko za mną, są kawał drogi przede mną.
Wróciłem na trasę i rozpocząłem pościg za balonikami. Pamiętając założenia taktyczne trzymałem się ustalonego zakresu tętna i systematycznie zmniejszałem dystans do baloników. Mijałem kolejnych biegaczy i cieszyłem się biegiem… przez jakieś 2 – 3 kilometry. Co się stało? Coś się obudziło do życia w moim żołądku, powróciły wcześniejsze problemy i pogoń za balonikami chcąc nie chcąc zeszła na drugi plan. Kluczowym problemem stało się znalezienie tojtoja, co nie było wcale takie proste, przemierzałem przecież Trójmiasto główną arterią, byłem gdzieś pomiędzy Oliwą i Wrzeszczem. Znaleźć WC przy Grunwaldzkiej w Gdańsku w dzień świąteczny kiedy zamknięte są wszystkie galerie nie jest sprawą prostą. Kiedy byłem już na skraju rozpaczy na pomoc przyszli organizatorzy biegu, którzy na punkcie żywnościowym na 20 kilometrze postawili tojtoja. Kolejna wizyta w miejscu odosobnienia kosztowała mnie kilka kolejnych minut. Baloniki zniknęły gdzieś za widnokręgiem, a kolejne kilometry spędziłem na wymijaniu po raz kolejny tych samych biegaczy. Pocieszające było to, że kłopoty z żołądkiem udało się rozwiązać ostatecznie i nie miały już do końca biegu powrócić :)
Na półmetku byłem 199 z czasem 1 godz. 47 min. który wobec minut poświęconych zadumie był zadziwiająco dobry i rokował optymistycznie na dalszą część dystansu. Druga połowa biegu ostatecznie okazała się wolniejsza, myślę że mimo ostrożnej taktyki dały o sobie znać skutki zmęczenia i warunki atmosferyczne. Kilometry od 22 do 35 przebiegłem w bardzo dobrym tempie, czułem się znacznie lepiej jak na pierwszej połowie trasy odkąd pozbyłem problemów z żołądkiem. Mijałem kolejnych zawodników i zmierzałem radośnie do mety. Trzymałem się konsekwentnie zakresu tętna, chociaż cały czas balansowałem na jego górnej granicy. Gdzieś w okolicach 36 kilometra pojawiły się pierwsze objawy zmęczenia. Myślę, że złożyło się na to zmęczenie po pustyni i ciężkim tygodniu, które musiało dać o sobie znać oraz najgorętsze południowe godziny dnia. Aby utrzymać się w tętnie musiałem biec wolniej. Zacząłem odczuwać pierwsze objawy przegrzania organizmu. O ile nawodniony czułem się aż za dobrze i na ostatnich 7 – 8 kilometrach piłem mniej niż wcześniej, o tyle czułem że temperatura ciała zaczyna niebezpiecznie rosnąć. Skupiłem się na schładzaniu ciała wodą i na pilnowaniu tętna. Nie było łatwo utrzymać się w zakresie, serce w obliczu wysokiej temperatury przyspiesza. Uznałem, że czas wyjść poza zakres i pilnować żeby nie wyjść za daleko. Ostatnie 5 kilometrów chociaż biegłem wolniej i w wyższym tętnie, a mięśnie zaczynały sygnalizować bólem zmęczenie mogę uznać za udane. Wyprzedziłem jeszcze kilku, może nawet kilkunastu biegaczy, utrzymałem ciało w dobrej formie i nawet pozwoliłem sobie na dynamiczny finisz.
Ostatecznie dobiegłem do mety 123 z czasem 3 godz. 38 minut, w dobrej formie i dobrym samopoczuciu. Czułem się zmęczony ale nie zarżnięty. Nie odczuwałem jakiegoś wielkiego pragnienia co znaczy, że utrzymałem kontrolę nad nawodnieniem organizmu. Najbardziej w tym biegu zależało mi właśnie nad zachowaniem kontroli nad zmęczeniem i nawodnieniem i muszę pochwalić siebie bo wykonałem to zadanie prawie idealnie. Czas może nie jest spektakularny, niemniej biorąc pod uwagę mój stan tego dnia, problemy na trasie i warunki zewnętrzne myślę, że nie jest też zły. Widząc po drodze zawodników, którzy stawali nie będąc w stanie biec dalej, słaniali się na nogach na granicy świadomości, słysząc i widząc przez cały bieg karetki jeżdżące na synale wzdłuż trasy biegu uważam, że właściwie oceniłem warunki wewnętrzne i zewnętrzne i rozegrałem bieg najlepiej jak mogłem.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |