2013-07-11
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| XX Cross Imieliński - 06.07.2013 (czytano: 510 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: www.facebook.com/FundacjaFenix
Nie będzie niespodzianką, że do startu w zawodach należy się przygotować. Ja przynajmniej tak uważam. Nie ma czegoś takiego jak trening na zawodach. Można się z tym spierać i dawać setki kontrargumentów - ale opinie ekspertów są jasne.
Zawody to zawody, a trening to trening.
I trzymając się tej prostej maksymy - spontanicznie wystartowałem w XX Crosie Imielińskim.
Jak do tego doszło.
Po burzowej nocy, która przetoczyła się nad Zawierciem ( a właściwie Kroczycami), czyli tam, gdzie w piątek i w sobotę rano przebywałem, postanowiliśmy (wraz A i M), że zbieramy się do domu - bo nie ma sensu tu moknąć. Odwiedziliśmy jeszcze naszych ultrasów na trasie Częstochowa - Kraków dodając - mam nadzieję - im sił dopingiem i dobrym słowem
( Beata i Szymon - jeszcze raz wielkie gratulacje) i pojechaliśmy do Mysłowic.
Dzień zakończyłby się pewnie wieczornym lekkim treningiem jaki miałem w planie, gdyby nie teść – który, ni z gruchy ni z pietruchy, wyjechał z biegiem w Imielinie, że będzie tam kilku zawodników, którym kibicuje i czy jedziemy - bo jeśli tak, to chciałby się zabrać.
Po krótkiej naradzie padła decyzja – tak.
I w tym momencie trening został zepchnięty na plan dalszy.
I co tu robić?
Wieczorem – po zawodach nie będę miał motywacji do biegania.
Co robić?
Może wystartować ? Eeeeeeee – nie jestem przygotowany.
Ale tak treningowo….
Dobra. Raz można tak wystartować.
I jesteśmy na miejscu. Opłata i sprawy związane z biurem zawodów, rewelacyjnie szybko załatwione, spotkaliśmy znajomych z Truchtacza Mysłowice i zaczęliśmy rozmowy jak to w grupie biegaczy o startach i planach.
//Trochę mało poznaje nowych ludzi, zamknięty jestem w takim klubowym i około klubowym kokonie i trzeba to zmienić – bo okazji jest do tego masa, choć mnie to przychodzi ciężko tak wyjść do ludzi – od tego mam A. która jest wprost stworzona do bycia „duszą towarzystwa”, ja nabieram takiej ogłady jak kogoś już poznam i go zaakceptuje, a to niestety trochę trwa. Ale okazje są i trzeba je wykorzystywać – bo dobrych ludzi wkoło nigdy za dużo.
Wśród biegaczy są tacy, których lubię i tacy, których akceptuje, właściwie nie ma nikogo, kogo bym darzył niechęcią. Niektóre zachowania kategorycznie potępiam, a gdy robi je mój znajomy to mu o tym mówię, ale raczej w cztery oczy. Piszę o tym, gdyż z dwiema osobami musiałem po Imielińskim biegu pogadać – bo po prostu trzeba. Chodzi o niemiłe, wręcz wulgarne zachowanie, obmawianie w stosunku do jednego z biegaczy i skracanie trasy – obu tych spraw nie akceptuje i będę je tępił. //
Ten wtręt zrobił się przydługawy i trzeba go było jak najszybciej skończyć i wrócić do tematu przewodniego.
W rozmowach byłem wielokrotnie pytany o ten start, gdyż od roku nigdzie nie startowałem, głównie ze względu na moją chwilową awersje do biegania i do mojego wyglądu. Pytany odpowiadałem, że jeszcze nie wiem jak będę biegł – treningowo – choć mówiąc to uśmiecham się lekko. W końcu spotykam Mariana z Imielina i zaczynamy rozmawiać, okazuje się, że będzie biegł po 5:30 – myślę sobie może dam radę, nie wiem, ostatnio drugi zakres miałem po 6:00’ więc nie wiem czy się uda – ale to przecież ZAWODY.
Ustalamy, że biegniemy równym tempem wspólnie od startu do 10 km, a potem w zależności od sił. Ruszamy jako jedni z ostatnich a i tak tempo szybko idzie do 5:00, ale szybko je obniżamy do 5:20 i tak biegniemy.
//Jak potem się okazało biegliśmy po 5:15 do 10 km, 52’30”, czyli wynik na mecie w granicach 1:45’ – nie wiem jak to się stało, że sobie wyliczyłem, że na mecie będzie 1:55’ – nie mam pojęcia – ale z takim przeświadczeniem biegłem do mety, gdyż zegarek miałem w kieszeni spodenek//
Mijamy kolejne kilometry, kolejnych biegaczy i tak krok w krok, jak trochę za wolno to przyspieszamy, jak za szybko to zwalniamy. Zabrałem ze sobą wodę i popijam co 3 km, dodatkowo na punktach z wodą kubek na siebie i łyk w siebie. W okolicach 11 km zaczynam trochę przyspieszać pewnie dlatego, że wciąż przed nami błyszczy sylwetka naszego kolegi z klubu Janka i chęć dogonienia go towarzyszy mi od 5 km, na punkcie z wodą przy 12 km przyspieszam i zostawiam obu zawodników za plecami.
I przychodzi kryzys mięsnie nie przyzwyczajone do tak długiego i szybkiego biegu zaczynają się buntować ( buntowały się na 3 km, ale to przetrwałem, bo miałem wsparcie, a teraz jestem sam) przygryzłem wargi i powiedziałem: „Wszystko jest w twojej głowie. Będę biegł do momentu, aż zabraknie prądu, ale nie w nogach, nie w płucach a w głowie.” Przypomniałem sobie co mam na koszulce i po co biegam. Nie po to by było miło i sympatycznie, ale aby być zadowolonym z tego, że dało maksymalnie ile można było dać. Ból jest kumplem z którym albo się pije albo się żyje. Zdecydowałem, że będę z nim żył i mu się nie dam. Parę razy zakręciło się w głowie i musiałem szukać gdzieś głęboko pokładów energii, motywacji – ale udało się.
13 km powtarzał się trzykrotnie na trasie, nie miało to dla mnie znaczenia, gdyż zauważyłem kolejnego kolegę z klubu Jacka a przed nim Jarka. I zaczęło się polowanie.
Oczywiście o polowaniu wiedziałem tylko Ja i moja psychika, moja ofiara nie miała o tym pojęcia bo pewnie by przyspieszyła i tyle. Obaj zawodnicy są ode mnie na ten czas mocniejsi. Ale biegłem krok za krokiem, choć intensywniej i przy końcu crossowej części biegu, gdzieś w okolicach 14 km obu minąłem. Trochę mi było głupio później, że im jakoś nie pomachałem lub cokolwiek innego, ale tak byłem skupiony na biegu, że gdy o tym pomyślałem wypadł mi zegarek i musiałem się kilka metrów cofnąć i SCHYLIĆ – Ból, taka dekoncentracja sporo sił mnie kosztowała.
Każdy następny kilometr był trudniejszy, pomagali kibice szczególnie młodzi, którym przybijałem „piątki”, liczne punkty z wodą i kibice Truchtacza Mysłowice Basia, Grażyna i Bożena, którym również dziękuję za doping. Choć po słowach: Może byś się uśmiechnął ! Wnioskuję, że nie wyglądałem zbyt atrakcyjnie ( co zobaczyłem potem na zdjęciach i przyznaje rację – mogłem się uśmiechnąć). Na 18 km A. i M. starały się mi kibicować, ale to już było daleko poza moją świadomością. Która wróciła na ostatni kilometr ( a właściwie 750m) gdy resztkami sił dobiegałem na stadion. Nie chciałem mocno finiszować, nie miałem z czego, ale gdy usłyszałem głos Andrzeja: Tomek przyspiesz ! Bierze Cię ! To strach ;) i adrenalina wzięły górę i przyspieszyłem ostatnie 100 metrów. Jak się potem okazało Marian był zawodnikiem, który mnie dogonił i byłby przegonił. Na mecie była już sama radość i mocne zmęczenie. Zabrakło dla mnie wody – ale jakie to ma znaczenie, skoro pobiegło się na maksimum swoich możliwości – takie drobne niedociągnięcia można przebaczyć.
Podsumowując wynik 5’12” na kilometr nie jest zabójczym tempem i jest dużo poniżej moich możliwości – jednak tam i wtedy było to na co mnie było stać i jestem niezwykle szczęśliwy, że od takiej wartości wracam do biegania.
Następny sprawdzian Jaworzno 15 km ile z tego tempa uda się urwać – aby była życiówka trzeba by urwać ze 40” – czy to możliwe ?
Bieg oceniłem na 8 / 10 główne minusy to za krótka trasa i nierówno oznaczone kilometry. To pierwsze pewnie nigdy na tym biegu się nie zmieni, ale drugie można poprawić. Reszta fantastyczna i naprawdę warto tu startować, bo atmosferę święta biegowego odczuwa się na każdym kroku. Dodatkowo od rana w biegach na różnych dystansach startowały dzieciaki, więc impreza jak najbardziej rodzinna. Do tego jakby dorzucić Nordic Walking to już wypas całkowity.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |