2011-12-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| UTMB TDS część V (czytano: 2159 razy)
W połowie czterokilometrowego podejścia dogoniła mnie czarnoskóra runnerka. Szła ostro. Nie było po niej widać większych oznak zmęczenia. Na jej twarzy malował się promienny uśmiech Wymieniliśmy się spojrzeniami . W następstwie tego wytworzył się miedzy nami dialog. Nie wszystko rozumiałem ale najwidoczniej mojej rozmówczyni nie przeszkadzało to zbytnio. Dowiedziałem się od niej że dwa lata temu ukończyła już TDSa. W zeszłym roku startowała na głównym dystansie UTMB ale w następstwie fatalnej pogody został on przerwany po kilkunastu godzinach. Mówiła ze kocha te góry i że zimą co roku przyjeżdza w te strony razem z mężem na narty. Ale nie na te wypieszczone alpejskie stoki w narciarskich kurortach a na dzikie włóczenie się z nartami po nieprzetartych szlakach. Taki rodzaj narciarskiego trekkingu.
Zachciało mi się pić. Jako że nie miałem już na wyposażeniu kamelbaga ,musiałem się na chwilę zatrzymać. Sciągnąłem plecak , wyjąłem butelkę i zacząłem się nawadniać. Kiedy zakończyłem cały proceder związany z uzupełnianiem płynów- mojej towarzyszki już nie było widać.
Szedłem więc sam. Dokoła szalał porwisty, chłodny wiatr. Moje zmęczenie się nasilało.. Patrzyłem w górę i dziękowałem losowi że nade mną jest niczym nieskażone, piękne gwieździste niebo. Pomyślałem wtedy że gdyby pogoda nie była tak sprzyjająca to ukończenie tego biegu było by chyba dla mnie nieosiągalne. Zimno, deszcz i wiatr z pewnością rozłożył by mnie na łopatki. Zrozumiałem wówczas jak na tego typu ultra biegach , fundamentalne znaczenie ma aura .
W końcu zdobyłem Col Est de la Gitte (2,322m). Teraz czekał mnie trzy kilometrowy zbieg , następnie kilometr do góry i ponownie trzy kilometry w dół. Na końcu tej drogi wyłonić się miał upragniony przeze mnie punkt odżywczy na Col du Joly (1989m) .
Cel ten osiągnąłem o 1:41.
Wszedłem do ogromnego namiotu i od razu poczułem ogromną ulgę. W końcu przestało wiać i zrobiło mi się cieplej.
Wziąłem dwie plastikowe miski gorącego bulionu i usiadłem przy stole. Zacząłem jeść i obserwowałem otoczenie. Na twarzach przebywających tam biegaczy były wyrysowane ślady pokonanych 88 kilometrów. Wiele osób leżało i spało na drewnianych ławkach. Innym do drzemki wystarczała pozycja siedząca.
Po ciepłym posiłku zrobiło mi się błogo i zacząłem się zastanawiać czy podobnie jak oni nie kimnąć się na pół godzinki. Przez kilka minut biłem się z myślami. W końcu z wielkim bólem zdecydowałem że jednak idę. Nie mogłem się jednak zdecydować aby samemu wyjść na to wietrzysko. Poczekałem więc chwilę aż do wyjścia będzie szykowała się jakaś grupka. Kiedy tylko takowa się pojawiła zebrałem się w mgnieniu oka i podążyłem za nimi.
Po wyjściu na zewnątrz momentalnie zrobiło mi się strasznie zimno i zaczęło mną trząść. Ewidentnie za długo siedziałem w bezruchu. Popatrzyłem na zegarek. Okazało się że w namiocie przebywałem ponad 20 minut. Na paru biegach już czegoś takiego doświadczyłem. Wiedziałem więc że muszę teraz energicznie się ruszać i rozgrzać organizm. Na nowo włączyłem czołówkę i z dużą niechęcią pobiegłem za światłem innych. Starałem się ich trzymać jak najdłużej. Niestety trwało to tylko kilka minut. Moje stopy i palce u nóg nie wytrzymywały tempa na tym stromym, kamienistym zbiegu. Podążałem więc sam. Co chwile odwracałem się do tyłu i obserwowałem jak zbliżają się do mnie kolejni ludzie. Chciałem zbiegać szybciej ale nie mogłem. Ból i strach przed upadkiem hamował moje ambicje. Tam gdzie inni śmigali jak górskie kozice ja szedłem powoli i ostrożnie stawiałem kroki. Co chwilę mnie ktoś mijał . Czułem bezsilność i złość a kręty zbieg wydawał się nie mieć końca.
Ku mojej ogromnej radości w końcu nastąpił jego długo oczekiwany kres. Pod nogami zrobiło się równo. Szutrowa ,szeroka nawierzchnia jawiła mi się teraz niczym miękki , wygodny perski dywan. Po przebiegnięciu nią około dwóch kilometrów wbiegłem na asfalt. Poprowadził mnie on do samego Les Contamines (1170 m). Dziewięć kilometrów w dół pokonałem w prawie dwie godziny!
Na Punkcie przywitały mnie doping i brawa. Po gestach można było wyczytać że i lekki podziw. Tego mi było trzeba. Wypiłem sporo Coli i uzupełniłem zapas wody. Na jedzenie nie miałem już ochoty. Odrzucało mnie od niego. Ewidentnie moja wątroba nie czuła się już najlepiej. Zebrałem się bardzo szybko do kupy, zostawiając na punkcie kilkunastu runnerów którzy właśnie urządzili sobie dłuższy popas.
Byłem na 97 kilometrze. Do pokonania pozostało mi jeszcze dwadzieścia trzy . Zawierały się w nich między innymi trzy szczyty do pokonania. Ostatni znajdował się na sto ósmym kilometrze. Pomyślałem że jak tam dojdę to już żadna siła mnie nie zatrzyma i muszę ukończyć. Czekało mnie więc na dzień dobry z małymi przerwami jedenaście kilometrów ostro w górę.
Ruszyłem. Najpierw pięciuset metrowym asfaltowym dojściem by po chwili podążać już szerszą utwardzoną ścieżką prowadzącą do pierwszego wierzchołka - Chalets du Truc 1811 m. Mimo narastającego zmęczenia pokonałem ten odcinek w miarę równym tempem.
Teraz następował około półtora kilometrowy ostry zbieg. Po przebiegnięciu kilkudziesięciu metrów moje obolałe stopy ponownie zaczęły płakać. Musiałem zwolnić by na nowo zacząć stawiać ostrożnie kroki. Stopy już miałem bardzo niestabilne. Palce które dobijały do czubka buta krzyczały z bólu
Na podejściu cały czas niezmiennie utrzymywałem swoją pozycję. Gdy podążałem w dół byłem wyprzedzany.
Nareszcie zbieg dobiegł końca. Przede mną znajdował się przedostatni szczyt Col de Tricot ( 2120m). Był całkowicie odkryty. Dzięki temu doskonale było widać jak pojedyncze, światełka czołówek ,mocno zygzakowatym podejściem zmierzają na sam wierzchołek. Sam szczyt dodatkowo oświetlony był mocnym, jednopunktowym sztucznym światłem. Po przez to stawał sie doskonałym azymutem i głównym, najbliższym celem napierającej masy ludzi.
Sam już nie wiedziałem czy cieszyć się czy płakać. Z jednej strony zbiegi bolały mnie okrutnie więc podejście było dla mnie pewnego rodzaju wybawieniem. Z drugiej strony jak widziałem jak odległy i wymagający jest mój kolejny szczytowy cel to zniechęcenie i brak pewności we własne siły narastały we mnie z każdą chwilą.
Szedłem bardzo powoli. Ewidentnie traciłem siły bo co jakiś czas wyprzedzał mnie ktoś. Nie było to fajne bo uświadomiłem sobie że ewidentnie jestem co raz słabszy. W głowie zaczęły pojawiać się czarne myśli czy aby na pewno uda mi się dotrzeć do Chamonix.
Co chwile patrzyłem w górę. Światło szczytowe wydawało się jednak w tej samej odległości w jakiej znajdowało się kilka minut wcześniej. Zaczęła siadać mi motywacja. Po raz pierwszy w trakcie całego biegu usiadłem na kamieniu aby przez kilka chwil odpocząć. Wyprzedzający mnie ludzie wydawali mi się w o wiele lepszej kondycji niż ja. Przynajmniej ja tak na nich patrzyłem. Zdecydowałem że już do końca podejścia nie będę patrzył na szczyt. Nie chciałem się demotywować jego odległą perspektywą. Postanowiłem iść jak koń z klapkami na oczach i ogarniać wzrokiem tylko to co bezpośrednio przede mną.
Raz się złamałem odpoczynkiem w pozycji siedzącej i to wystarczyło aby weszło mi to w krew. Do samego wierzchołka powtórzyłem więc tą czynność jeszcze kilkukrotnie.
Było to silniejsze ode mnie a każda chwila spędzona na kamieniu była ogromną ulgą.
Kiedy doszedłem na szczyt zaczęło się z lekka rozwidniać. Ktoś z obsługi sczytał mi chipa. Zapytałem o wodę ale w odpowiedzi usłyszałem ze jej tu nie ma. Moja butelka była już pusta. Ostatnia Golgota wyssała z niej jej całą zawartość.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Marysieńka (2011-12-10,16:28): Czytam z wypiekami na polikach i.....chyba uświadamiam sobie, że.....jak to u mnie na wsi powiadają....nie dla psa kiełbaska:))) dario_7 (2011-12-10,17:25): Trebi... kurde nie przestawaj!!!... PISZ!!! Kedar Letre (2011-12-10,20:22): A może i dobrze , ze na razie nie ma następnej części, bo bardzo zmęczyłem się tym podejściem i chwila wytchnienia się przyda. Chyba się trochę przestraszyłem... Henryk W. (2014-12-24,08:43): Trzymaj się Robert, już blisko.
|