W dniach 11-12 maja po raz VII odbył się Rajd “Setka z Hakiem”. Prawdopodobnie nazwa pochodzi od organizatora HAKI (Harcerski Akademicki Krąg Instruktorski), ale dla startującym kojarzy się z ilością kilometrów ponad magiczną setkę i ten hak był w tym roku szczególnie duży (7 km). Po moim i Mirka Szraucnera ubiegłorocznym sukcesie, zainteresowanie w naszym klubie startem w opolskiej setce wzrosło. Jednak przygotowania do zawodów w Szwajcarii i obowiązki służbowe ograniczyły naszą grupę do 6 osób. Ja sam tym razem palmę pierwszeństwa oddaję jakby na starcie ponieważ do rajdu staję razem z synem Łukaszem uczniem III kl. LO ZSZ nr 1 w Lublińcu, dla którego do tej pory najdłuższym pokonanym dystansem były starty na 15 km, a to z racji jego wieku – 17 lat i regulaminów, które nie dopuszczają niepełnoletnich do biegów dłuższych. Całe szczęście wystarczy zawody nazwać marszem i granica obniża się do 16 lat.
Do zabezpieczenia zawodów dostajemy Honkera (wojskowa odmiana Tarpana) i udajemy się do Kluczborka gdzie na stacji PKP jest zbiórka i start do marszu. Ze zgłoszonych blisko 150 osób ostatecznie na trasę wyrusza 96. Każdy dostaje ksero mapy 1:50 000 z krótkim, ale dobrze oddającym charakter opisem trasy. Na pięć osób przypada jedna kolorowa mapa. Na punktach kontrolnych, a jest ich 8, możemy dostać wodę i czekoladę (to i tak więcej niż w latach ubiegłych). Reszta zależy od indywidualnych przewidywań i zapotrzebowań zawodników. Każdy do plecaka zabiera to co uważa za stosowne, ale repertuar się powtarza. Musi być latarka, picie, mniej lub bardziej wyszukane pożywienie i ubranie na noc. U niektórych i tego nie widać, za to część idzie jak na wojnę. Generalnie przeważają stroje militarne nad sportowymi. Z naszej grupy tylko dwóch st.sierż. Marek Jasiński i kpr.ndt. Rafał Kwiatkowski wyruszają w pełnym umundurowaniu. Starszy sikawkowy Robert Woźnica pokonuje trasę z kolegą nastawiając się na smakowanie piwa w mijanych miejscowościach. Kolejnym członkiem załogi jest st.szer. Piotr Słowik, który na bieganie “zachorował” dopiero w wojsku, a na setkę zdecydował się trzy godziny przed wyjazdem.
Start następuje w grupkach co 10 min. W piątkę ruszamy jako jedni z ostatnich o 19.20. Początek, i od razu z grubej rury czyli biegiem. Wykorzystujemy asfalt i zanim dotrzemy do lasu już łykniemy kilka osób. Pierwszy punkt na 12 km. Szybkie potwierdzenie i dalej w dużej części biegiem wykorzystując w miarę dobry teren. Po drodze dołącza do nas żołnierz z Międzyrzecza, który widząc nasze tempo ma nadzieję na szybkie dotarcie do mety i wyjazd na mecz Lecha. Chociaż jesteśmy kibicami Legii, wspólnie dzielimy trudy marszu i posiadane witaminy (nieprawdopodobne w kibicowskiej braci, ale marsz łagodzi obyczaje).
Na drugim punkcie (26 km) wchodzimy już razem z pierwszą grupą. Uzupełniamy wodę i zakładamy pierwsze ciepłe ciuchy. Po kilku minutach ruszam już tylko z synem i lechitą. Na tym odcinku już prawie nie biegniemy bo się po prostu nie da. Trasa prowadzi prawdziwymi wykrotami. Pełno tam dziur i wody. Nie lepiej jest na odcinkach wysypanych tłuczniem. Te kamienie dają się we znaki naszym nogom w sportowych butach.
38 km i trzeci punkt. Ponieważ doskwiera już zimno zakładamy ostatnie ubrania, a na dłoniach wzorem ub. roku lądują zapasowe skarpetki. Jeszcze trochę maści na nogi i ruszamy dalej, widząc światła zbliżających się kolegów.
Następny odcinek liczy zaledwie 7 km i mija szybko chociaż droga nadal trudna. Zaczynamy oszczędzać baterie i w trójkę idziemy przy jednej zapalonej latarce, bo utrata światła to praktycznie eliminacja z marszu. Na punkcie zabawiamy krótko ponieważ zimno przenika przez cienkie ubranie. Ruszając ponownie widzimy zbliżające się światła następnej grupy.
Do piątego punktu na 57 kilometrze prowadzi chyba najlepszy odcinek w całym rajdzie. Jest to w większości wąska droga z marnym asfaltem. Początkowo przyspieszamy żeby się rozgrzać po przerwie, ale mimo dobrej nawierzchni nie jesteśmy w stanie biec, ponieważ są to najtrudniejsze godziny tuż przed świtem. Oczy coraz chętniej się zamykają, a wtedy nogi wpadają w asfaltowe dziury. Okazuje się że niepotrzebnie wcześniej oszczędzaliśmy baterie w latarkach, bo teraz księżyc dostatecznie oświetla drogę, a gdy wychodzimy z lasu panuje już półmrok. Zbliżając się do Jełowej moi towarzysze coraz bardziej powłóczą nogami, ale do przodu popycha ich świadomość spożycia ciepłej strawy i dłuższego odpoczynku. Na miejscu czeka nas niespodzianka. Punkt mieści się na terenie szkoły. Wreszcie odpoczywając możemy się jednocześnie rozgrzać. Najpierw buty z nóg, później zupa pomidorowa i herbata. Kompleksowe smarowanie i mały masaż. Nasz lechita rezygnuje. Stwierdza że nie zdąży na mecz, ale moim zdaniem miał już dosyć. Jako druga grupa w szkole zjawiają się nasi. Humory im dopisują, ale gorzej wyglądają ich nogi, szczególnie Słowika. Całe stopy odparzone, a pęcherze ma wielkości orzecha włoskiego. Wchodzą następne zjawy, które w przyjaznych warunkach szybko nabierają wigoru. Po 50 min Łukasz daje komendę do wymarszu. Za nami wyrusza obsługa rajdu na następne punkty kontrolne żeby czekać na nasze przybycie.
Droga do 67 km (6 pkt) mija jak z bicza strzelił. Taki jest efekt długiego odpoczynku i pierwszych promieni słonecznych, które najwyraźniej dodają wigoru i powoli podnoszą ciągle niską temperaturę. Podpisujemy tylko karty i podążamy dalej szybkim marszem.
Trasa do 80 km w całości prowadzi lasami. Chcemy zrobić w domu pobudkę ale komórka nie ma zasięgu. Gdyby nie narastające zmęczenie byłaby prawdziwa sielanka. Spotykamy stada jeleni pasące się na drodze naszego przemarszu, w niewielkiej odległości przebiega lis, nad głową krąży jastrząb, a wokół rozlega się świergot ptaków. W takiej atmosferze docieramy do punktu 7.
Okazuje się że nikt w lesie nas nie wyprzedził (trasę rajdu niekoniecznie trzeba pokonywać po wyznaczonej trasie, chociaż jest ona najbardziej optymalna). Odpoczywamy zaledwie kilka minut i po uzupełnieniu wody ponownie Łukasz przerywa błogie lenistwo. Niestety nawet on nie zdawał sobie sprawy jaka ściana się przed nim pojawiła. Nagle nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Początkowo myślimy że to efekt krótkiej przerwy i za chwilę się rozchodzą. Próbuje nimi powłóczyć ale nie przynosi to żadnego efektu. Smarujemy, masujemy. Nic, po prostu ściana. Wpycham w niego witaminy i odżywki. W tym czasie mija nas trzech dziarskich piechurów, a my noga za nogą w tempie 2 km/godz. Widząc inwalidów zatrzymuje się jakiś samochód i starsza pani proponuje podwiezienie. Jednocześnie, zdecydowanie dziękujemy. Dopiero za chwilę przychodzi podziw dla syna. Przecież patrząc na mapę z 18-to km odcinka prawie nic nam nie ubyło. Jednak kłamstwo na trasie nie dałoby satysfakcji z ukończenia rajdu, a cały czas jesteśmy przekonani że tego dokonamy. Znając swoje doświadczenia z takich biegów wiem, że kryzys minie. Po dwóch godzinach Łukasz powoli się budzi. Droga zaczyna mijać szybciej. Zostawiamy jakiegoś piechura, który w międzycza
sie nas dogonił. Mając dość nierówności po dojściu do asfaltu wybieramy nawet trochę dłuższą trasę byle była równa i dała odpocząć stopom. Marsz staje się coraz żywszy, na granicy biegu. Próbuję hamować syna ale on myśli o złamaniu 20 godz. Niepotrzebnie ulegam. Złudne jest oznaczenie 98 kilometrem ostatniego punktu, bo do ukończenia setki zostaje jeszcze ok. 9 km. W dodatku po raz pierwszy w końcówce trochę się gubię i tracimy pół godziny. Punktu nie odnajdujemy ponieważ organizatorzy też się zgubili i rozbili obozowisko... drogę obok. Dogania nas chłopak który próbuje jeszcze podbiegać. Nie daje za wygraną i szuka obsługi, my idziemy do sklepu i przybijamy pieczątkę. Później obsługa jest już na właściwym miejscu.
Ostatni odcinek to sprawdzian dla naszej “psychy”. Niby już Opole, a jeszcze 2 godz. wysiłku. Dobijają nas pędzące, zrywające z człowieka ubranie samochody. Brak pobocza sprawia że idąc po lewej stronie brzegiem asfaltu jesteśmy traktowani jak intruzi. Co chwilę rozlegają się klaksony. Z utęsknieniem czekamy na początek chodnika. Są chwile załamania, często się zatrzymujemy. Mija nas biegacz, później jeszcze jeden zawodnik. Koszmar wydaje się nie mieć końca. Gdyby tak można na chwilę odkręcić nogi, włożyć do plecaka i nie czuć ich bólu. Ostatni odcinek Łukasz wisi na moim ramieniu. Widząc nasze kłopoty przejeżdżający organizator ofiarowuje pomoc. Z uśmiechem, który wygląda jak grymas odmawiamy obiecując dotarcie do mety.
W końcu jest Spójnik (dom studencki). Koledzy z Honkera robią nam zdjęcia, a my nie mamy siły cieszyć się z niewątpliwego sukcesu. W samochodzie czeka też “Kwiatek”, którego skurcze nóg wyeliminowały z walki po 70 km. Ci którzy nas wyprzedzili przed Opolem i tak są za nami z powodu wcześniejszego startu. A więc czwarte miejsce i tylko 15 min do pudła. Padamy na przygotowane materace i natychmiast zasypiamy. Kolega Łukasza mieszkający w Opolu nie jest w stanie nas dobudzić. Przynosi nam ciepły posiłek. Zjadamy i w trakcie rozmowy ponownie zasypiamy. Tylko Marek nie śpi. Najpierw marudzi że chodził pół godziny po Uniwersytecie i nie mógł znaleźć Spójnika, ale po grochówce sypie z rękawa dowcipami i szybko wokół niego gromadzi się grupa uczestników i... studentek. Zapewne pokaźna bateria butelek po piwie wprawiła go w dobry humor, a zmęczenie nie zwala go z nóg bo obijał się na trasie. Pomimo żywej rany na skrzydłach tz. stopach Słowika, on sam promienieje szczęściem, bo jeszcze dobę wcześniej nie wierzył że pokona w życiu taki dystans. Teraz daje lekarzowi trzy dni na wyleczenie stóp, by móc wystartować za tydzień w półmaratonie nocnym w Wałbrzychu.
O 21.00 zwlekamy się podobnie jak i pozostali uczestnicy na dekorację. Chociaż chyba nikt nie pokonywał setki dla nagród miło jest nam otrzymywać mniej lub bardziej drobne upominki. Za to dyplomy są pokaźne i ważą nawet po kilogramie. W tym roku organizatorzy wypisali je na płytkach ceramicznych. Zaczynając od wielkich podłogowych, a skończywszy na małych łazienkowych w zależności od zajętego miejsca na mecie. Jednak chyba nasze największe trofea to pokaźne pęcherze, poobcierane stopy, opuchnięte stawy i obolałe mięśnie. Żegnając się słowami “nigdy więcej”, po cichu obiecujemy sobie spotkanie za rok. Tym bardziej że tegoroczna organizacja była doskonała, a atmosfera iście rodzinna.
PS. Mój przydługi opis jest skierowany głównie do tych, którzy w “Setce z HAKIem” jeszcze nie startowali, a chcieli by wiedzieć z czym to się je. Martwiących się zdrowiem Łukasza informuję że już w poniedziałek chodził po górach w Zakopanem.
Z żołnierskim i sportowym pozdrowieniem
Korespondent serwisu
Zbigniew Rosiński