W czasie zabawy andrzejkowej w 2009 roku, przysiadł się do mnie Mariusz wraz z żoną Ewą. Znamy się od kilku lat z różnych biegów, w których startowaliśmy. Jest więc o czym rozmawiać, opowiadam im o udanym pobycie w Davos i o planach na przyszły rok. Rzucam pytanie: czy bylibyście zainteresowani, żeby spróbować Mont Blanc Marathon w Chamonix? - Nie wahają się długo - pojedziemy!
Kraków, czwartek 24 czerwca 2010 w deszczowy wieczór podjeżdżam pod ich dom, zapakowujemy sprzęt biwakowy, rzeczy osobiste do bagażnika, także dachowego i w drogę! W międzyczasie Mariusz kontaktuje się ze znajomymi: Jarkiem i Anią, którzy też zapisali się na ten górski bieg i wyjechali trochę wcześniej. Spotykamy się na autostradowym parkingu koło Góry św. Anny i prujemy na zachód. Rano skręcamy z Niemiec do Francji, bo szkoda by było, będąc blisko Strasburga nie zahaczyć o słynną gotycką katedrę. Jej ogrom, kunszt budowniczych, artystów sprzed wieków. budzą szacunek. Podobny podziw za parę godzin wzbudzą ośnieżone najwyższe szczyty Alp; ale przecież ten Budowniczy też jest artystą…
Po drodze stajemy w Szwajcarii nad Jeziorem Genewskim, piękny widok - w oddali ciągną stateczki spacerowe, horyzont jeziora zlewa się z niebem. Już w Chamonix wybieramy camping: pierwszy za daleko od miasta, drugi L’Ile des Barrats wygląda świetnie i jest jeszcze wolne miejsce na 2 namioty i 2 auta. No i jest widok na Białą Górę!
Zaraz za wjazdem spotykam Roberta, organizatora Maratonu Karkonoskiego, który z rodzinką też tutaj biwakuje i zamierza po raz drugi powalczyć na trasie maratonu. Do biura maratonu mamy stąd jakieś 20 minut marszu przez centrum Chamonix. Pokazujemy dowody tożsamości i odbieramy pakiet startowy: panie dostają białe koszulki, panowie czerwone, czyli nasze polskie barwy. Jest jeszcze pasta party, ale w innym budynku; makaron jest tam tylko jednym z kilkudziesięciu przysmaków, dostajemy nawet butelkę wina do wyboru: białe czy czerwone? Przed maratonem można było tylko skosztować… Start jest w niedzielny poranek o godz. 7:00 z centrum Chamonix, tu jest wysokość 1030 m. npm . Zadzieramy głowy do góry na…metę, leży na wysokości 2016 m.
Krakowska piątka (foto) jest pełna szacunku dla trasy, choć Krysia obawia się o zmieszczenie w limicie. Okaże się potem, że…(?) Limit zgłoszeń 2000, ale jak zawsze na starcie staje trochę mniej zawodników, Ewa tylko robi nam zdjęcia i czeka na dole na powrót. Ruszamy, ja i Mariusz z aparatami fotograficznymi na trasę. Bardzo się przydadzą.
Na takiej trasie, oprócz aparatów także bardzo przydaje się… solidne przygotowanie, to nie jest zwykły maraton. To jest „masakra” jak powiedział Mariusz z bardzo dobrym czasem na mecie. Ale po kolei, do Valorcine maraton jest całkiem przyjemny. Jest jeszcze chłodno, na początku lekkie przetasowania zawodników, bo jest szeroko; potem zaczynają się podbiegi w lesie, ale niezbyt długie, zresztą na wąskich odcinkach w okolicy mojego tempa, biegacze posuwają się żwawym marszobiegiem. Dobiegamy do punktu odświeżania na 18 km, gdzie kuszą duże butle z Colą, piję chętnie, coś przegryzam i zaczyna się mozolna wspinaczka: 941 m różnicy wzniesień. Większość biegaczy idzie. Mijam Roberta, mówi, że ma tu już lepszy czas jak rok temu; wygląda bardzo dobrze (foto).
Gdy wreszcie wybiegamy na przełęcz des Possettes, dech w piersi zapiera nie brak tlenu, lecz oszałamiający widok na cały masyw Mont Blanc i sąsiadujące z nim 4 tysięczniki. Przy punkcie odżywczym niespodzianka: gra na akordeonie ten sam muzyk, którego widziałem dzień wcześniej podczas pasta party. A jest jeszcze przed nami najwyższy punkt : 2201 m.npm. z którego widoki będą na pewno lepsze! Pod szczytem jest prawdziwy śnieg, co stanowi dodatkową atrakcję, ale widzę, że niektórzy omijają go dużym łukiem. Rosną tutaj śliczne, kwitnące krzewy róży alpejskiej. Widać, że w zgodzie zapanowały tutaj 3 pory roku: zima, zielona wiosna i lato. Cieszę się, że dopisała bezchmurna pogoda, błękit nieba i biel szczytów kłują w oczy. Brak tylko… aniołków, bo tak będzie pewnie w …raju!
Obawiałem się wcześniej długiego zbiegu – ponad 800 metrów różnicy wzniesień, ale idzie mi dobrze. Niektóre odcinki posiadają wbudowanie drewniane schodki, gdzie tworzą się kolejki, uważam tutaj podwójnie, by przypadkiem nie skręcić nogi; byłoby po biegu.
Z Tre le Champ jest do mety tylko ok. 11 km. Wiem, że będzie pod górę, ale jak ścieżka coraz bardziej nachyla się do pionu a końca nie widać, zaczynam odczuwać zmęczenie. Dawno minął czas w jakim biegam zwykłe maratony, siadam na kamieniu, posilam się żelkiem, ale widząc, że daję przykład innym, zrywam się i idę do przodu – do góry. Potem jeszcze przed metą korzystam z dobrodziejstwa zimnego potoku, by się ochlapać - bo do tej upragnionej, cholernej mety ciągle jest pod górę. Gdy zostaje mi jeszcze jakieś 100 metrów, robię ostatnie zdjęcie z trasy, dociera do mnie głośny doping i zrywam się do finiszu. Biegnę!
Takiego czasu nie spodziewałem się: 7:45… Wypijam jedną butelkę wody, drugą biorę ze sobą. Zabieram swój depozyt, przebieram koszulkę, siadam znowu na jakimś murku, tyłkiem do Mont Blanca i nagle dzwoni komórka. Krysia pyta się gdzie jestem, bo ona jest na mecie! A bała się czy ją nie zdejmą za przekroczenie limitu czasowego po drodze. Jest tylko 11 min za mną. Za nią przybiegnie wkrótce Jarek, potem Robert. Natomiast Ania i Mariusz dużo przed nami, zdążyli wcześniej zjechać kolejką z Planpraz do Chamonix. Spotykamy się na dole cali i zdrowi i niezwykle zadowoleni, z medalami na szyi: Mont Blanc Maraton Chamonix 2010.
Jest jeszcze wyborny posiłek na sali sportowej, przepustką jest numer startowy, przybijają każdemu pieczątkę na ręce i można się delektować po francusku.
Konstatuję, że choć sam maraton był najcięższy, to jedzenie (nie tylko makaron!) było najsmaczniejsze. A na drugi rok pewnie znów pojedziemy gdzie indziej…
|