2015-06-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Bieg Rzeźnika 2015 - spowiedź (prawie) zwycięzcy (czytano: 3848 razy)
Jestem przekonany, że XII Bieg Rzeźnika zostanie zapamiętany przeze mnie na całe życie. Prawie 9 h podczas, których wydarzyło się tak wiele rzeczy, że emocje trzymają mnie w chwili pisania tego teksty – prawie 3 dni później. Ale od samego początku…
Plan ponownego startu w Biegu Rzeźnika narodził się wiele miesięcy temu. Tym razem moim partnerem miał zostać Szmajchel (Piotr Książkiewicz). Od samego początku zakładaliśmy pojechać tam powalczyć o jak najlepszy wynik. Ja w Bieszczadach startowałem 3 razy (Bieg Rzeźnika 2011, 2013 oraz Rzeźniczek 2012), a Szmajchel 2-krotnie (Bieg Rzeźnika 2012 oraz Rzeźniczek 2014). Mieliśmy zatem pojęcie na co się porywamy i co zamierzamy osiągnąć.
Plany były bardzo ambitne. Chciałem pojawić się w Bieszczadach by poznać jeszcze lepiej trasę i ułożyć sobie taktykę. Jednak wyszło jak zawsze i w ramach przygotowań nie pojawiłem się w górach ani razu. Za to wykonałem solidną pracę do maratonu w Hamburgu i wiedziałem, że przedłużenie jej będzie sporym atutem.
Tym razem odrobiliśmy zadanie domowe z przygotowań około biegowych. Zaplanowaliśmy żywienie na trasie, zaplanowaliśmy przepaki by spędzić na nich jak najmniej czasu, zaplanowaliśmy strategie czasową, znaliśmy naszych potencjalnych rywali, przyjechaliśmy w bardzo dobrej formie i … chyba tylko my widzieliśmy siebie w roli faworytów.
Planem było pobiec na czas w okolicach 8:30 co we wszystkich latach rozgrywania Rzeźnika dawało by podium. To był nasz cel minimum: podium Biegu Rzeźnika. Celem głównym: zwycięstwo.
Podróż do Cisnej nie należy do najłatwiejszych. Mimo, że jest to nieco ponad 400 km od Warszawy to podróż trwa ok 7 h. Zjechaliśmy się dzień przed biegiem sporą ekipą City Trail (15 osób). Na 3 dni przed startem zacząłem tradycyjne zawadnianie Vitargo. Identycznie jak robię to do maratonu.
W czwartek wieczorem wzięliśmy udział w obowiązkowej odprawie i już o 20:00 spałem jak zabity na kwaterze by wstać o 1:30 na start zawodów.
Przyjechaliśmy do Komańczy własnym transportem na 8 minut przed startem biegu (3:00). Nigdy przed ultra nie robię rozgrzewki uznając, że rozgrzeje się na pierwszych – spokojnych – kilometrach. Tym bardziej, że trasa Rzeźnika dawała takie możliwości.
Ruszyliśmy bardzo spokojnie. Kontrolując sytuacje na początku. Od razu na prowadzenie wysunęła się ekipa The North Face (Klisz/Michulec). Wymarzony start gdyż nikt nie wyrwał zdecydowanie do przodu jak miało to miejsce rok wcześniej. Biegliśmy na pozycji 4-5 nie tracąc kontaktu z wymienionymi zawodnikami. Zapowiadała się piękna pogoda. Niebo było bezchmurne to też po kilkunastu minutach nie trzeba było już używać czołówek.
Na 5 km dobiega do nas ekipa City Trail 2 z Dominikiem Włodarkiewiczem (Słonik) oraz Robertem Gackim. Razem przyjechaliśmy na te zawody więc od razu zaczęliśmy dyskutować. Na 6 km trasa skręca w lewo na czerwony szlak prowadzący do jezior Duszatyńskich, jednak drużyna przed nami (Dominik Kaczorek i Rafał Bielawa) biegną prosto dalej szutrem. Zanim zdążyłem zadać pytanie o to co robimy chłopacy potwierdzają, że na odprawie było mówione, że nastąpiła mała zmiana i w miejscu gdzie trzeba wbiec na szlak można pobiec nieco dalej prosto i skręcić w prawo na szlak. Cała trójka to potwierdziła. Aby upewnić się zawołałem jeszcze do Dominika Kaczorka by to potwierdził. Gdy to zrobił byliśmy pewni, że biegniemy dobrze. Nawet zawołanie ekip biegnących za nami nie zmieniło naszego zdania w tej kwestii. Twierdziłem, że ta zmiana jest kosmetyczna i zaraz wbiegniemy na trasę. Po chwili musieliśmy przebiec przez pierwszą rzekę, chwilę później kolejną, i kolejną. Trasa prowadziła równym szutrem. Po 1 km i upewnieniu się, że nikt za nami nie biegnie pojawiły się u nas wątpliwości co do słuszności decyzji, jednak dalej napieraliśmy spokojnym tempem (ok 5:10 km). Po 3 km wiedzieliśmy, że nie ma sensu już nawracać i jeśli źle biegniemy to jest już po zawodach. Byliśmy wkurzeni. Nie na siebie – mieliśmy pewność, że biegniemy dobrze. Byliśmy wkurzeni na organizatorów (potem okazało się, że nie słusznie). Jest 4 rano, jesteśmy w środku Bieszczad. Przygotowaliśmy się do zawodów. Zainwestowaliśmy sporo pieniędzy w ten start (wpisowe, sprzęt, odżywki, noclegi, przejazdy – pewnie grubo ponad 1000 zł) a nasza przygoda kończy się po godzinie!!! Telefony nie mają zasięgu więc nie możemy się połączyć z organizatorem. Po minięciu 12 km wiemy już na pewno, że będzie niezła jazda z tą sytuacją. Wiemy, że biegniemy między szlakiem, a główną drogą do Cisnej więc w razie czego będzie to tylko krótki trening. Ale przecież mieliśmy się ścigać. Mijają kolejne kilometry gdy Szmajchel rozpoznaję drogę, którą pokonał rok wcześniej jadąc samochodem na Przełęcz Żebrak. Decydujemy, że jeśli dobiegniemy na Żebraka to porozmawiamy z organizatorem i będziemy chcieli kontynuować bieg dalej.
Po kilku minutach meldujemy się na Żebraku w czasie 1:24. Oczywiście wszyscy są zdziwieni skąd nadbiegliśmy. Wyjaśniamy sytuacje. Osoba odpowiedzialna kontaktuje się z dyrektorem biegu, który każe nam kontynuować bieg. Po 6 minutach ruszamy dalej. Dokładnie 10 minut przed ekipą The North Face. Proszę tylko by wyjaśnili goniącym zawodnikom jaka jest sytuacja by zniwelować ich wkurzenie na nas. Postanawiamy trzymać spokojne tempo do Cisnej całą czwórką. Wstaje słońce. To chyba esencja biegania ultra. Wschody słońca nad górami. Nie ważne czy w Karkonoszach, Tatrach czy Bieszczadach. Zawsze niesamowite. Wysuwam się na prowadzenie i spokojnie pokonujemy kilometry nie forsując zbytnio tempa.
Przed 27 km czuje na zbiegach prawe kolano. Wracają koszmary pasma biodrowo-piszczelowego.
Gdy łapię zasięg w czasie biegu dzwonie do naszej ekipy, która była w Cisnej by rozmawiali już z organizatorami o konsekwencjach tej pomyłki. Nie mają dla nas żadnych wieści. Na tych pierwszych 32 km wypiłem ok 0,7 l wody i dwa żele Etixxa (cola). Dobiegamy do Cisnej na dwóch pierwszych pozycjach (2:53:53). Przepak wyszedł nam bardzo szybko (1:43). Ja zabrałem pełne bidony (1 l) i żele, batona i magnez, kije. Szmajchel wymienił plecak. Przywilej przybiegania na pierwszych pozycjach jest taki, że te rzeczy już na nas czekały przygotowane przez wolontariuszy. Wszystko zgodnie z planem.
Szybka przepak i zrobiła nam się mała przewaga nad Robertem i Słonikiem. Pod Jasło wchodziliśmy już samotnie. Po raz drugi w życiu miałem okazje używać kijków (Szmajchel zrezygnował). Dwa lata wcześniej w tym samym miejscu również byłem na pierwszej pozycji (w parze z Kamilem Leśniakiem) i już czułem, że wygraną mamy w zasięgu ręki (skończyliśmy w marnym stylu z moją kontuzją na 8 pozycji). Wiedziałem, że nie możemy szaleć. Trzymaliśmy się planu. Szło sprawnie i szybko minęliśmy Okrąglik, Małe Jasło i Jasło i zaczęliśmy zbieg do Drogi Mirka. Chcieliśmy ją wykorzystać do zrobienia sobie przewagi. Wiedzieliśmy, że biegowe odcinki są naszą najmocniejszą stroną. Legitymujemy się jednymi z najlepszych życiówek z maratonu (ja – 2:34:52; Szmajchel – 2:39:5*). Lepszy od nas był tylko Tomasz Blados (2:31) . Dystans maratonu minęliśmy w ok 4:10. Do Smerka (56 km) biegliśmy po 4:20-4:30, meldując się na pierwszej pozycji w czasie 5:02:55 (czas przepaku 0:53). Znowu wymiana plecaka i uzupełnienie wody, żeli i batonów. Jem regularnie co 1 godzinę i sporo pije. W dalszym ciągu nie było nic wiadomo jeszcze o naszej karze. Gdzieś usłyszeliśmy, że ma to być 15 minut.
Wiedzieliśmy, że w Cisnej mieliśmy przewagę mniejszą niż kwadrans więc cisnęliśmy cały czas mocno bo mimo prowadzenia mogliśmy nie mieć zwycięstwa w kieszeni.
Kilkanaście minut później – przy podchodzeniu pod szczyt Smerek – odbieram telefon z informacją o przewadze. Nad Słonikiem i Gackim 10 minut, nad ekipa The North Face i ekipą Salomona 20 minut. Jest dobrze. Wiedzieliśmy, że na połoninach musimy chować się za kolejnymi szczytami by rywale nie złapali z nami kontaktu wzrokowego.
Przy płaskich odcinkach na połoninach tempo nam spada. Szmajchel prowadzi i zaczyna walczyć z pierwszymi kryzysami. Próbuje go motywować. Nie chcę drugi raz oddać zwycięstwa. Właśnie tworzymy historie a do mety zostało ok 17 km! Szmajchel na podejściach używa moich kijów i oddaje mi je do niesienia na odcinki biegowe. On ustala tempo i czas kiedy biegniemy.
Wiem, że kryzysy mijają. Przeszkodzić nam mogą kontuzje, ale kryzys jest chwilowy. Zjesz żel, chwile zwolnisz i za kilka minut możesz o tym nie pamiętać. Tak było tutaj. Mimo, że nieco wolniej to jednak biegaliśmy. Miałem świadomość, że tracimy przewagę. Przy Chatce Puchatka mijamy Piotra Łudzika i Adama Kleina (potral bieganie.pl), którzy nagrywają materiał. W trakcie biegu mówimy, że najbardziej boimy się ekipy Salomon Sunnto Team (Magda Łączak i Paweł Dybek), którzy nas gonią (nie mając pojęcia o przewadze). Okazało się to prorocze.
Do Berehów zbiegamy sprawnie chociaż kolano jest mocno odczuwalne. Wbiegamy na ostatni punkt kontrolny (6:56:45). Do mety trochę ponad godzina biegu. Ktoś z ekipy organizatorów informuje nas, że mają informacje o tym, że mamy odbyć przymusową 30 minutową karę. Jesteśmy w szoku. Na 9 km do mety, rozgrzani mamy zostać w miejscu tyle czasu… Negocjujemy, żeby biec dalej i żeby karę odliczoną nam od czasu końcowego. Boimy się o zastygnięcie mięśni. Na nasze nieszczęście nie ma zasięgu. Nie mogą połączyć się z Mirkiem (dyrektorem biegu) po 10 minutach prób machamy ręką i przyjmujemy decyzję na klatę. Czekamy na kolejne ekipy nie siadając nawet na sekundę. Jesteśmy bardzo spokojni. Nie dyskutujemy o wysokości kary. Po ok 13 minutach pojawia się Magda i Paweł. Już wiemy, że 17 minut straty nie damy rady odrobić. Liczmy ile starty będą mieli Klisz i Michulec. Dobiega najpierw Słonik i Robert, jednak oni również poczekają 30 minut. The North Face przybiega minutę przed zakończeniem naszej kary. Doganiamy ich po kilkuset metrach i szybko zostawiamy. Okazuje się, że mięśnie nie zdążyły ostygnąć. Dodatkowo minął ból kolana. Zdążyli zapytać czy jesteśmy ekipą na drugim miejscu i zostali na odcinku, który my spokojnie biegliśmy. Uspokoiłem się. Wiedziałem, że drugie miejsce mamy w kieszeni.
Zaczęło się podejście, które ma w pamięci większość uczestników Rzeźnika. Caryńska śni się wielu po nocach. Prawie 3 km podejścia tempo 15 minut kilometr. Potem płaskie połoniny (lecz pełne kamieni) i zbieg do Ustrzyk. Na podejściu odcina Szmajchela. Dwukrotnie informuje, że już nie może. Znamy się od lat. Wiem, że jeśli już to mówi to musi być bardzo źle. Używa moich kijów jednak napiera bardzo wolno. Za plecami pojawiają się rywale. Gdy strata stopniała do 30-40 m postanawiamy użyć ostatniej deski ratunku –holu. Widziałem to raz w życiu jak w 2013 roku mijał mnie Maciej Więcek holujący na podejściu na lince 3 m swoją partnerkę. Było to dla mnie szokiem. Potem czytałem o tym w książce Magdy i Krzysztofa Dołęgowskich. To Magdy zapytaliśmy dzień przed biegiem o radę w tej sprawie. Poradziła kupić dwa karabińczyki i linkę elastyczną 3 m.
Szmajchel podpiął się do mojego plecaka, oddał mi kije i zacząłem napierać na podejściu pod Caryńską. Rzuciłem tylko do niego, że mam nadzieję, że na szczycie będzie mógł biec bo jeśli nie to nie mamy szansy.
Zaczęliśmy znowu bardzo powoli zyskiwać. Gdy tylko wyszliśmy na płaski odcinek odpięliśmy hol i zaczęliśmy truchtać. Szmajchel wziął magnez na skurcze i żel, który niemal natychmiast prawie cofnął. Nie było dobrze. Szybko okazało się, że zaczynamy robić przewagę. Do mety już naprawdę niedaleko. Kiedy po raz drugi wydaje mi się, że mamy drugie miejsce w kieszeni chłopaki znowu się zerwali. Turyści co kilka chwilą mówią nam błędne informacje na temat starty do prowadzącej ekipy (podawali od 12 do 17 minut).
Zaczyna się walka do końca. Zbieg do lasu wychodzi nam zbyt wolno. To jest Szmajchela wielki atut, jednak biegnie bardzo wolno. Postanawiam tym razem zastosować inną technikę i wybiegam przed niego odradzając się co kilka metrów i pokrzykując na niego. Cierpi strasznie ale do mety zostało już ok 2 km zbiegu, a rywale depczą nam po piętach. Dobiegamy do polany w miejscu starej mety (w tym roku meta została przesunięta o ok 400 m) widzę, że z linii lasu nie wybiegają rywale zatem już nic nie odbierze nam drugiego miejsca. Widzimy członków naszej ekipy, która wyszła do nas na ostatnie 300 m. Nie forsujemy tempa i wpadamy na metę z czasem 8:45:04, niecałą minutę przed ekipą The North Face. Nasz czas w wynikach oficjalnych został zweryfikowany na 8:43:11 w związku z tym, że źle policzono nam karę. Zamiast umownych 30 minut przetrzymano nas ponad 2 minuty dłużej.
Nie ma zbyt wielkiej radości. To drugie miejsce ma gorzki smak. Wiem, że sporo osób będzie miało do na zarzuty o oszustwo. Mam nadzieję, że ten wpis rozwieje wszelkie wątpliwości co do celowości naszej pomyłki.
Fakty:
- przebiegliśmy trasę dłuższą niż zawodnicy biegnący całość czerwonym szlakiem;
- pobiegliśmy za to trasą łatwiejszą;
- Nie dyskutowaliśmy o karze. Organizator mógł nas zdyskwalifikować, mógł nie dać kary, mógł dać cokolwiek.
Decyzję podjął – my przyjęliśmy i odbyliśmy.
Szansę na zwycięstwo z Magdą i Pawłem w równej walce oceniam na 50%. Bieg byłby zupełnie inny ale nie wiem czy byśmy wygrali. Ich czas 8:22:56 jest naprawdę kosmiczny. Jeśli porównamy wyniki pierwszych trójek w poszczególnych latach to wyjdzie, że ten rok był drugim pod względem czasów uzyskiwanych przez czołówkę. Wiadomo oczywiście, że nie można porównać w 100% poszczególnych lat ze względu chociażby na warunki pogodowe.
Na pocieszenie zostaje nam statuetka za zwycięstwo klasyfikacji par męskich i ogromna satysfakcja z tego biegu.
Kto by pomyślał, że taka osoba jak ja może być tak wysoko w tym kultowym biegu?
W biegach ultra nie ma specjalnych nagród. Tym samym nie przyciąga to wspaniałych zawodników. My za Rzeźnika nie otrzymaliśmy nic oprócz statuetki.
Był to mój trzeci start pod rząd w ultra, który kończę na podium (Zimowy Ultramaraton Karkonoski; Chudy Wawrzyniec i Rzeźnik). Zbieram doświadczenie i powoli myślę o przedłużeniu do dystansu 100 mil (160 km) na którym rozgrywanych jest sporo ciekawych biegów. Zajmie to jeszcze na pewno wiele lat jednak nabieram pewności siebie.
Dla mnie ciągle zostaje to zabawą. Zabawą, która powoli zaczyna zapisywać się na kartach historii, z których przecież nikt mnie nie wykreśli.
W planach mam jeszcze tylko Chudego Wawrzyńca 80+ (8.08.2015). Tym razem postaram udać się w Beskidy potrenować w jakiś weekend. A tym czasem jutro wylatuje do Japonii na kilka dni. Tam też wystartuje w niewielkich zawodach na dystansie 10 km. Mam nadzieję, że zdążę się zregenerować.
Na Rzeźnika wrócę kiedyś... wygrać.
Mój bieg na Endomondo można zobaczyć tutaj:
https://www.endomondo.com/workouts/537990900/27364
Wyniki biegu:
http://wyniki.b4sport.pl/timerReports/report-52/event_id/52/category_id//embeded/0/auto/0/location_nr/-1.html
Tutaj link Rzeźnika oczami mojego partnera:
http://www.szmajchel.naszebieganie.pl/2015/06/07/bieg-rzeznika-po-raz-drugi/
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora maleńka26 (2015-06-07,23:25): Gratulacje . robaczek277 (2015-06-08,10:36): Gratulacje, szkoda tej pomylki bo wydaje mi sie ze byla by to super walka obu ekip a tak troszke ciezko porownywac wyniki dario_7 (2015-06-08,14:20): Szacunek Chłopaki!!! Wasz błąd jako żywo przypomniał mi pomyłkę Mike"a Wolfe na Lavaredo Ultra Trail w 2013 r. Jego jednak organizator podwiózł Jeep-em z powrotem na właściwą trasę, dzięki czemu odrobił stratę na tyle, by również dobiec na drugiej pozycji. Mega gratulacje dla Was! Trzymam kciuki za kolejne wyzwania :) michu77 (2015-06-08,15:56): ...teraz wszystko rozumiem - dyskutowaliśmy o tym w Zakopcu , jak to wogóle możliwe. Przecież trasę znaliście.. Admin (2015-06-08,20:44): Zuchy :-) adamus (2015-06-08,21:19): Brawa za wynik, brawa za II miejsce open i przede wszystkim brawa za II miejsce w klasyfikacji par mieszanych :))))
|