2008-10-28
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Kalisz 2008 (czytano: 482 razy)
To był ostatni start w długim i męczącym sezonie, w którym przede wszystkim skupiony byłem na przygotowaniach maratońskich. Do Kalisza zamierzałem pojechać nie przejmując się wcześniej przygotowaniami specjalnie pod tę imprezę, ot tak na zakończenie sezonu zdecydowałem się na wyjazd ponieważ panuje Tam wspaniała atmosfera, jest to impreza trudna więc można się sprawdzić, bo debiutowałem w ubiegłym roku i czas osiągnięty rok temu mnie nie satysfakcjonował, bo miałem mały zakład z kolegą. O swoją formę byłem dość spokojny, ponieważ w bieżącym roku wykonałem największą pracę treningową w moim dotychczasowym bieganiu. Plan biegu pojawił się sam, a w zasadzie podsunął go Leszek zapraszając mnie do wspólnego podjęcia wyzwania. Wcześniej nie planowałem biegu na konkretny wynik, na propozycję Leszka od razu przystałem, choć przyznam że im dłużej myślałem o planie pokonania „setki” i im bliżej zawodów było tym moje obawy rosły. Plan zakładał pokonanie początkowych 15km biegiem ciągłym, a później mieliśmy przejść na Galloweya 25/5 – 25 minut biegu/5 minut marszu, w tempie 5:15/km – bieg i ok. 10/km – marsz, co miało nam dać na mecie wynik w okolicach 9:30. Patrząc na prognozę wyniku myślałem: kosmos, przypomnę że w ubiegłorocznym debiucie pobiegłem w 11:14:12, a więc plan zakładał poprawienie życiówki w moim przypadku o blisko dwie godziny!
Do Kalisza wyruszałem z rodziną w piątek po południu. Spakowani byliśmy już we czwartek, tak więc zaraz po pracy ruszyliśmy w drogę. Na miejsce dotarliśmy tuż przed 20-tą, szybka wizyta w biurze zawodów mieszczącym się budynku Starostwa Powiatowego, żona z synem pojechali do znajomych w Ostrowie Wielkopolskim, a ja autobusem do Blizanowa. Nocleg oczywiście na sali gimnastycznej miejscowej szkoły, spotkanie z wieloma znajomymi, tam też poznałem w końcu w realu moich przyszłych towarzyszy ultra maratońskich zmagań Leszka i Kubę. Ustaliliśmy szczegóły biegu, zjedli kolację i ułożyli się do snu. Wszak następnego dnia wstaliśmy przed godziną czwartą. Mnie noc minęła szybko, spałem dobrze, o 3:45 budzik wyrwał mnie do rozpoczęcia bardzo pracowitego dnia. Rozpoczął się rytuał przygotowań przedstartowych, każdy ma inny, każdy działa wg swojego jedynego w swoim rodzaju schematu. Na śniadanie zjadam standardowo jak przed każdym maratonem tak i teraz dwie bułki z dżemem, serek wiejski, banana, do tego herbata i pół litra izotoniku. Na zewnątrz jest zimno, takie z resztą były prognozy, mam już ustalony strój startowy: długie zimowe leginsy, długa koszulka z golfem, a na nią jeszcze ciepła kamizelka, na głowie ląduje ciepła opaska i obowiązkowe rękawiczki ……………. oczywiście nie na głowie. Na nogi zakładam sprawdzone Nimbusy, mam nadzieję w nich pobiec cały dystans, ale na wszelki wypadek mam drugie buty gdyby pojawiły się problemy ze stopami. Mam oczywiście każdą część ubioru na zmianę gdyby zaszła potrzeba. Prognozy przewidywały ładną pogodę w ciągu dnia, zabrałem więc lżejszy zestaw do przebrania na trasie (później okazało się że nie było czasu na przebieranie i mino że było ciepło dobiegłem do mety bez żadnych zmian ubioru).
O 5:40 autobusy zawożą nas do Stawiszyna, w którym nastąpi start do biegu. Trasa wygląda w ten sposób, że mamy do pokonania 10km dobieg do Blizanowa i stamtąd pokonujemy 6 x 15km pętle. Ciągle panują egipskie ciemności, a stu kilkudziesięciu wariatów szykuje się na Stawiszyńskim rynku do całodniowej walki z własnymi słabościami. Punktualnie o 6:00 wyruszamy. Biegniemy we trójkę Leszek, Kuba i ja od początku razem, humory dopisują, biegnie nam się lekko i przyjemnie. W 53:18 robimy „dyszkę”, mijamy główny punkt sędziowsko- żywieniowy w Blizanowie, na którym mamy swoje torby z niezbędnym ekwipunkiem i rozpoczynamy pętlę. Po godzinie rozjaśnia się, ale jest gęsta mgła, trochę jeszcze trwa zanim słońce się przebije i nastanie piękna pogoda. Tak jak zaplanowaliśmy po 15km biegu rozpoczynamy Galloweya. 5 minut marszu mija szybko, jest czas coś przekąsić, napić się i już ruszamy do biegu. Jeszcze jesteśmy pełni energii, siły, rozmawiamy, chwalimy się swoimi maratońskimi wyczynami. Biegnie nam się bardzo dobrze i szybko okazuje się, że zarówno odcinki biegowe jak i marszowe pokonujemy szybciej niż zakładaliśmy. Ja odpowiadam za pilnowanie tempa aktualnego (chwilowego), Leszek podaje średnie tempo odcinków biegowych i marszowych, a Kuba podaje czas każdego kilometra. Mamy pełny obraz naszego biegu, a Leszek dodatkowo przelicza tempo na końcowy wynik na mecie. Kiedy tempo niebezpiecznie rośnie 4:45/km od razu reagujemy i zwalniamy, choć na dwóch pierwszych pętlach tempo wyszło nam dużo szybsze niż zakładaliśmy. Nie trzymamy się kurczowo założeń, dopóki czujemy się dobrze biegniemy w jak największym komforcie, starając się nie przeginać z tempem, akceptujemy 5:00-5:15/km. Przed trzecim kołem postanawiamy trzymać się jednak założeń, bo przed nami jeszcze długa droga, wychodzi zgodnie z planami. Jesteśmy na czwartym kole, mamy za sobą 55km, chłopaki zaczynają odczuwać trudy biegu i proponują zmodyfikować plan Galloweya na 12,5/2,5 – 12,5 minuty biegu/2,5 minuty marszu. Wychodzi na to samo, ale częściej są przerwy w marszu. Przystaję na tę zmianę, choć nadal czuję się dobrze, to ja zaczynam teraz wysuwać się do przodu i trzymać tempo, wcześniej raczej hamowałem chłopaków. Jesteśmy na 63 kilometrze. Moi towarzysze mówią otwarcie, że zaczynają się problemy i namawiają mnie do samotnego biegu we własnym tempie. Mam obawy, do mety jeszcze bardzo daleko, co z tego że teraz czuję się dobrze, kryzys może przyjść już przy najbliższym zakręcie. Postanawiam do końca czwartej pętli biec z chłopakami, ale po kilku namowach bym nie hamował się na siłę opuszczam moich wspaniałych towarzyszy i ruszam samotnie do przodu. Minęliśmy właśnie punkt odżywczy na 10km pętli, a więc 65km biegu. Bez problemu utrzymuję tempo 5:00-5:15/km. Przerwy w marszu robię nieregularnie i na bardzo krótko, tylko po to by się napić i coś przegryźć. Na 83km przyjeżdża żona z rosołkiem, będzie mi towarzyszyć jadąc samochodem już do samej mety. Rozpoczynam ostatnią 15km pętlę. Jestem już mocno zmęczony, bolą nogi, ale bieg nie sprawia mi trudności. Po 90km zaczynam myśleć o końcowym wyniku. Złamanie 9:30 wydaje się oczywiste, ale pojawia się szansa na pobiegnięcie poniżej 9:20!!! Po prostu kosmos, ale nie myślę o tym dużo, po prostu biegnę, chcę być jak najszybciej na mecie, na której czekają już żona(pojechała z trasy kiedy minąłem 96km) i syn oraz przyjaciele z Ostrowa. Ostatnie kilometry przyspieszam i nie sprawia mi to większego bólu, czuję że być może mogłem zacząć finisz już wcześniej. Bez problemu schodzę poniżej 5:00/km. Jeszcze 2 km i koniec. Na 100m przed metą czeka na mnie syn, ostatnie metry biegu pokonujemy razem, razem wbiegamy na metę. Gratulacje i całus od żony. Na szyi ląduje medal i gratulacje od organizatorów. Jestem bardzo zadowolony, biegło mi się rewelacyjnie, aż trudno uwierzyć że tak długi bieg może sprawiać przyjemność niemal przez cały czas. Wciąż nie wierzę w to co się stało, nie dociera do mnie, że przebiegłem ten dystans prawie dwie godziny krócej niż w debiucie przed rokiem! Odbieram kolejne gratulacje i wzajemne podziękowania od znajomych i współtowarzyszy biegu.
To była moja druga „ciągła setka” w życiu ( mam jeszcze trzy etapówki w Zamościu). W najpiękniejszych snach nie wyobrażałem sobie tak wspaniałego przebiegu wydarzeń na trasie. Pisząc już z perspektywy kilku dni po starcie (jest wtorek)wiem, że maratońskie przygotowania zaowocowały również w tym biegu. Fizyczne zmęczenie zdecydowanie mniejsze, w ogóle nie bolały mnie podeszwy stóp, Nimbusy sprawiły się znakomicie, w ubiegłym roku miałem tak odbite stopy, że przez kilka dni nie wiedziałem jak chodzić żeby nie bolało. Dzisiaj już prawie nie odczuwam bólu w mięśniach, bez problemu chodzę po schodach ( co jak wiadomo jest najtrudniejsze po takim wysiłku, zwłaszcza schodzenie po schodach, wczoraj schodziłem jeszcze tyłem, dziś śmigam już bez problemu). Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na niesamowity klimat tej imprezy, której głównym organizatorem jest Mariusz. Dzięki Niemu i Jego ekipie mamy możliwość spotkać się i pobiec w bardzo trudnej, ale niepowtarzalnej imprezie. Pilnujący na trasie porządku i bezpieczeństwa strażacy i policjanci oraz dzieci na punktach odżywczych dopingujący bardzo żywiołowo przez cały dzień dopełniają całości obrazu wspaniałej imprezy biegowej.
Na koniec trochę liczb:
Pokonałem 100km w 9:18:53, w ubiegłym roku 11:14:12
Poszczególne odcinki:
10km 53:18
Czasy poszczególnych pętli 15km:
1:21:22, 1:21:35, 1:25:43, 1:26:38, 1:25:34, 1:24:43
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |