2021-10-15
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Dodatkowy Kilometr Radości (czytano: 1235 razy)
4. Memoriał Janusza Nabrdalika – Sosnowiec
Czasem jest tak, że człowiek na coś się decyduje, zapisuje, a potem się zastanawia czy da radę i na co się w ogóle porywa Z drugiej strony człowiek analizuje, analizuje i czeka tygodniami, aż uzna, że jest się gotowym na jakieś wyzwanie, lub godzi się z tym, że gotowym nie będzie się nigdy.
Ja należę do tej pierwszej grupy, grupy osób rzucających się z motyką na słońce.
Kilka razy ten mój hura optymizm, przeciorał mnie niemiłosiernie i nie miałem ochoty na żadne kolejne wyzwania. Na szczęście taki dołujący smutek trwa krótko ( z reguły).
Nim w ogóle wystartowałem w tej części sezonu biegowego w jakichkolwiek zawodach zapisałem się na Triadę Biegową: Jaworzno 15 km, Sosnowiec 21 km, Mysłowice 15 km . W liczbach robiło to wrażenie, ale uznałem, że „najwyżej dojdę”. Motywujące, prawda ?
Po przetrwaniu w biegu w Jaworznie, bo inaczej tego nie można nazwać, perspektywa dołożenia jeszcze 7 km i pokonania półmaratonu, przestała się jawić jako akceptowalna ilość bólu, który z własnej woli chcę sobie wrzucić na barki, kolana i stopy. Zacząłem analizować i doszedłem do wniosku, że 7 km w Sosnowcu – też jest ok. Organizator daje taką możliwość, więc dlaczego nie.
Jeszcze na parę minut przed startem zastanawiałem się, czy to nie aby tchórzostwo, przecież dałbym radę, szczególnie, że to po lesie i jest płasko. Ale pozostałem przy krótszym dystansie.
I bardzo za to sobie dziękuję…
Trasa była rzeczywiście leśna z całymi plusami i minusami nawierzchni. Miękko, sporo ubitych drużek, trochę piasku i kamieni, na niewielkich odcinkach asfalt i dużo, bardzo dużo wystających korzeni. Pogoda prawie idealna, lekki wiaterek, delikatne słoneczko – piękny październikowy weekend na świeżym powietrzu.
Start. Założenia taktyczne pobiec nieco szybciej niż Jaworznie i porównywalnie jak to było na trasie GP Mysłowic, by na końcówce przyspieszyć. W teorii było to idealne. W rzeczywistości jednak nie wziąłem pod uwagę samopoczucia, a było ono tego dnia jakieś takie – nijakie. Brakowało mi werwy, oddechu, ogólnej siły – coś mnie mocniej niż zwykle przyciskało do ziemi. I nie były to 113 kg, które dziś wprowadziłem na wagę, bo jest ich mniej niż poprzednio – a w sumie 7 kg w dół z wagi początkowej. Coś mentalnie i fizycznie nie grało. Musiałem to zwyczajnie przetrwać. I tak do 3 km trwała walka z jakimś bezwładem energetycznym, trwała i trwała, aż wreszcie się wyje….łem na delikatnym podbiegu, hacząc nogą o korzeń. Zebrałem się szybko i wtedy dostałem olśnienia. „Przecież ja nie wygram tego biegu. Na pewno go nie wygram. Możliwe, a nawet na pewno będę gdzieś tam bliżej końca niż początku listy. Po co ja się tak katuję ? Wyluzuj majty !” - i zwolniłem. Powoli mój oddech wracał do normy i biegło mi się rewelacyjnie. O dziwo, czas był tylko delikatnie wyższy od założonego. Gdyby nie ten upadek nadal byłbym w założonym limicie. Ale to już mnie nie interesowało. Radość Biegania.
Na 6 km stwierdziłem dobra – ostatni to trzeba przycisnąć – przycisnąć i wolność – przycisnąć i za niecałe 6 minut jestem na mecie.
I zrobiłem to: najszybszy km i najszybszy km ze wszystkich trzech biegów w tym moim krótkim sezonie. Ale zamiast radości na twarzy pojawiło się zaskoczenie i strach.
Na 7 km nie widać mety. Ok. Może to błąd GPS – za 200 metrów na pewno będzie. Nic. To mnie mocno osłabiło. Dobiegłem do mety, która została umieszczona na 8 km biegu. Ostatni km był wolniejszy o 1:30 minuty od przedostatniego – a ze mnie uciekła ta Radość.
Na mecie informacja od Organizatora – „Jak tam dodatkowy kilometr ?” - „No, bardzo k...a śmieszne” - odpowiadam w myślach, bo jestem tak zmęczony, że głośno to mi się nie chce nic mówić.
Dopiero po kilku minutach dociera do mnie, że właśnie z powodu tego dodatkowego kilometra – zapamiętam ten bieg na dłużej, z powodu ciekawej trasy i wiaduktu, pod którym trzeba było się przeprawić i z powodu po biegowych rozmów i innymi zawodnikami. Zdecydowanie warto było tu się pojawić. Ten dodatkowy kilometr to też dobra lekcja biegowa – bo należało go pobiec „głową” nie bacząc na to czy będzie do mety 500 metrów czy 2 kilometry. Będę o tym pamiętał następnym razem.
A wracając do półmaratonu. Bardzo się cieszę, że posłuchałem instynktu i nie wskoczyłem w te buty. Nie wiem czy po takim biegu miałbym ochotę na kolejne kilometry na treningach czy kolejnych zawodach, a tak – mam wielką ochotę na kolejny start.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |