2020-07-09
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Szaga 2020 (czytano: 1606 razy)
Na czwartego lipca zdecydowałem się na start w Szadze w Mleczewie/Czołowie pod Poznaniem. Powoli po pandemii rynek biegów na orientację staje na nogi, choć zawody są raczej okrojone, czy to pod względem wyboru tras, czy maksymalnej liczby uczestników. Na Szadze organizatorzy (KS Hades) zdecydowali się na ograniczenie liczby startujących do łącznie 150 osób, pięć tras i start każdej z nich co godzinę, co pozwoliło uniknąć niebezpiecznych skupisk.
Wybrałem trasę najdłuższą – 50km. Startowałem na takich czterokrotnie, ale nigdy nie ukończyłem. Uznałem, że skoro zawody wypadają w moje urodziny, to jest to świetna okazja na uczczenie ich pierwszym w życiu zaliczeniem całej TP50.
Podobnie jak przed pierwszym maratonem, przed pierwszą trasą 50km ma się obawy. Jest jakaś bariera psychologiczna, którą trzeba pokonać, decydując się na ten dystans. Niezależnie od liczby pokonanych półmaratonów, maraton zawsze jest wyzwaniem, i podobnie, niezależnie od liczby ukończonych tras TP25, jest nim trasa TP50. Zwłaszcza jeśli się ma cztery nieudane podejścia. Miałem więc obawy, i tym bardziej chciałem pozbyć się presji, planując po prostu cieszyć się wolną sobotą, lasem i biegiem, nie patrząc na czas ani dystans.
Startowaliśmy w sobotę o ósmej rano, mapy dostaliśmy kilka minut przed startem. 26 punktów kontrolnych to wystarczająca liczba, by się zgubić i nie zdążyć do mety w limicie (12h)... Pierwsze 9 to był klasyczny BnO na małej mapie (dawna jednostka wojskowa w Mleczewie), z losową kolejnością zaliczania. Dopiero kolejne 17 miało kolejność ustaloną odgórnie, i dopiero one tworzyły ten właściwy dystans.
8:00 – w drogę! W lewej ręce kompas i karta startowa, w prawej mapa, na plecach plecak z dwoma litrami wody i zapasami jedzenia. Już po pierwszych 100 metrach stawka 44 zawodników się rozproszyła – część zaczęła od punktu na zachód od startu, część od tego na wschód, a część ruszyła do punktu na południe. Wybrałem wariant wschodni. Dzięki temu, że na tym samym terenie w styczniu Hades organizował GP Poznania w BnO, teren nie był mi obcy i wiedziałem, gdzie jest większość punktów, nie musiałem więc stale kontrolować mapy. Pierwsze sześć punktów było łatwe i przyjemne. Przy siódmym się nieco zamieszałem, ale standardowo pomogło grono biegaczy, podejrzanie zgrupowane w pobliżu jakiejś górki (punkt miał być u wejścia do bunkra). Kolejne dwa też poszły z marszu i mogłem się zbierać do zmiany mapy na dużą, przy czym PK1 też był jeszcze na terenie zawodów styczniowych.
Kierowałem się nań z pamięci, po prostu na wschód, częściowo na szagę. Podobnie jak wielu innych biegaczy, nie zdecydowałem się na obieganie wielkiego młodnika drogą od południa, bo pamiętałem ze stycznia, że jest przebieżny. Ale okazało się, że inna jest przebieżność młodnika w styczniu, a inna w lipcu... Ujrzawszy go nawet się nie zastanawiałem, od razu ruszyłem na południe do drogi. Co ciekawe, inni biegacze postanowili biec jednak na przełaj. Nieco na tym stracili, bo mijałem ich później, biegnąc z PK1 na PK2 – zyskałem kilka minut.
Tylko po co? Moim planem na ten dzień było spędzenie czasu na łonie natury, w spokoju, samotności, bez myślenia o pracach. Nie planowałem się spieszyć. Jak wspominałem, te zawody miały być taką leśną przygodą, a celem miało być po prostu ukończenie w limicie.
Biegnąc na PK2 nieco się zamieszałem. Zaplanowałem sobie bieg przecinką aż do jej końca, gdzie miałem skręcić na zachód. Zdziwiłem się, gdy przecinka urwała się dwa razy prędzej, niż powinna... Przeglądając post factum mapy z innych tras – w dokładniejszej skali – oraz mapy w Necie widzę, że faktycznie nasza mapa była w tym miejscu najmniej aktualna. Na szczęście kilka innych przecinek się w miarę zgadzało. Skręciłem zatem na zachód, minąłem jakąś drogę, którą uznałem za grubszą kreskę z mapy, i ruszyłem kolejną przecinką na północ, w ogóle nie będąc pewnym, czy jestem tam, gdzie myślę. To jest najfajniejsze w imprezach na orientację – nawet trzymając się mapy można się zgubić, bo żadna mapa nie odpowiada w 100% rzeczywistości.
Moje wątpliwości zniknęły po kilku minutach, gdy jakieś 50 metrów przede mną z prawej strony wybiegli na przecinkę dwaj zawodnicy, i jakiś czas później skręcili w lewo, tak jak sam planowałem. Rzadko się zdarza, by różne osoby w identycznie błędny sposób czytały mapę, bardziej prawdopodobne w takich wypadkach jest, że jednak czyta się ją dobrze. I faktycznie – kawałek dalej wypatrzyłem z prawej paśnik, a przy nim lampion. Podbicie i w drogę.
Odcinek do PK3 był dość długi. Słyszałem, co planowała dwójka biegaczy przede mną (na punkcie ich dogoniłem), a że nie lubię kierować się innymi, zdecydowałem się na inny wariant. Błędny, jak się okazało, bo znów w terenie zabrakło ścieżek obecnych na mapie. Pobiegałem trochę na przełaj, przestraszyłem się gęstych zarośli wyglądających jak zarośnięte mokradła, i wróciłem do piaszczystej drogi, którą bardzo naokoło dotarłem do miejscowości Skrzynki, po drodze mijając znaki "Zwolnij! Kurz", które mój zniemczony umysł dopiero po jakimś czasie zrozumiał (wszak "wolno" to "langsam", a nie "kurz")... W Skrzynkach było mnóstwo orientalistów, tak z szóstka na pewno.
Jedną z zasad biegu na orientację jest, że nie da się go wygrać na pierwszych punktach, więc nie należy się martwić tymi biegnącymi przed nami czy obok nas. W stresie można popełnić jakiś głupi błąd, który jest wyrażony z drugiej formule tej zasady: bieg na orientację łatwo przegrać błędem już na początku.
Nie zmartwiłem się zatem bogatym towarzystwem. Wszyscy biegliśmy dość oczywistym wariantem, drogą nad S11, w kierunku lasu. W jego rogu trzeba było podjąć decyzję, jak biec dalej – drogą czy na szagę.
To kolejny z dylematów, przed którym często staje orientalista. Biegnąc na przełaj można skrócić dystans, ale zawsze straci się na tempie, tym więcej, im gęstsze poszycie. W krótkim czasie trzeba ocenić, czy zysk ze skracania jest wart przedzierania się przez las, czy może lepiej nadrobić kilkadziesiąt/kilkaset metrów (czasem i więcej) spokojnego biegu. Tak naprawdę im dalej od PK, tym łatwiej zaoszczędzić czas na wariancie drogą/przecinką.
Tu mieliśmy w linii prostej około kilometra. Część zdecydowała się na przełaj, ja wybrałem ścieżkę, zwłaszcza że asfalt się skończył, a po drogach gruntowych miło się biega. Wszystko się idealnie zgadzało z mapą, w środku lasu udało się znaleźć jakieś ruiny długiego budynku, w którego połowie, przy kominie, był lampion. Po podbiciu ruszyłem na północ, podobnie jak jeszcze jeden ze współbiegaczy, planując dobiec do przejścia nad S11. Inny poleciał na szagę na zachód, chcąc przebyć drogę oznaczonym na mapie przejściem dla zwierząt. Rozważałem ten wariant, ale uznałem, że byłby czasowo mniej korzystny.
Dość długi i prosty odcinek do PK4 przebiegłem niemal w całości. Sam punkt, ukryty w głębokim rowie za młodnikiem, też się łatwo znalazł. Powoli zacząłem przeczuwać, że pogoda nie będzie tego dnia korzystna (zbliżała się 10, a już było gorąco).
Wg opisu PK5 lampion miał być na północnym brzegu rzeczki Głuszynki, przy ruinach mostu. Dość świadomie zignorowałem informację o północnym brzegu i wybrałem wariant południowy, bo wydawał się sensowniejszy. Co prawda wciąż nie przekonałem się do tego aspektu BnO i mam przed nim opory, ale jest on jednak nieodłącznym jego elementem – czasem trzeba trochę brodzić w rzece, niektórzy nawet przepływają większe cieki czy jeziorka. Tym razem planowałem dzielnie po prostu przejść przez rzekę, skoro i tak miało być gorąco – okazja do schłodzenia dobra.
Ku mojemu (i nie tylko) zdziwieniu lampion był jednak na południowym brzegu. O ile mnie to ucieszyło, to już rowerzysta na drugim brzegu był wyraźnie niezadowolony z tej niespodzianki. I mu się nie dziwię, zawsze lepsza taka niespodzianka, jaką ja miałem, niż odwrotna. ;)
Przebieg do PK6 – długi, nudny, ale bezpieczny. Mając opracowane dwa warianty wybrałem ten pewniejszy, mając w pamięci, że nie wszystkie przecinki na mapie istnieją w lesie. Zaczynałem odczuwać zmęczenie, miałem w nogach już około 21km, ale najbardziej mnie męczyło słońce. Uciekałem w cień, gdzie się tylko dało, i piłem dość obficie, planując wizytę w sklepie. To kolejny plus takich imprez – zajście do sklepu to tu naturalna, typowa czynność, wkalkulowana w długie trasy. Na biegach ulicznych się z tym nie spotkałem, nawet na pamiętnym upalnym maratonie we Wrocławiu. Tyle że tam punkty z wodą były ustawione regularnie na trasie, tu musiałem sobie radzić całkowicie sam.
Podbiłem się na PK6, wróciłem do miejscowości Babki, gdzie nawiedziłem Żabkę, i dotarłem do Czapur. Tam spotkałem się z jedynym tego dnia dopingiem: jakaś para stojąca w bramie swego podwórka zapytała, skąd biegniemy (kilkadziesiąt metrów przede mną biegł inny współbiegacz). "Z Czołowa". "A gdzie meta?". "W Czołowie". "O matko!". Reakcja była bardziej żywiołowa, niż tu przedstawiłem, ale chyba nieco przesadzona, w linii prostej dzieliło nas od Czołowo niespełna 12km, a od miejsca startu/mety nawet mniej. Ale wiem, że bieganie zdecydowanie zmienia perspektywę, i dopóki się nie trenuje biegania/joggingu, dystanse 10+km na pieszo wydają się kosmosem. Widzę tę zmianę perspektywy u rodzeństwa, które powoli zaczyna biegać. :)
Po minięciu pięknego zakola Warty zbiegliśmy (z tym drugim, już dogonionym współbiegaczem) na mniejszą ścieżkę na zachód, w kierunku PK7 (który uznawałem w myślach za najdalej położony od startu/mety, więc "przełomowy"). Lampion miał być przy słupie linii wysokiego napięcia, których kilka na horyzoncie było. Między nami a nimi przebiegała gdzieś rzeczka, więc trzeba było uważnie dobrać wariant. Każdy z nas pobiegł inaczej – podczas gdy on poleciał dalej tą ścieżką, ja skręciłem w prawo w jakąś ścieżynkę, która po jakimś czasie przeszła przepustem nad wspomnianą rzeczką. Wtedy trzeba było odbić w lewo, na południe, i przez tereny podmokłe (wg mapy) dostać się do punktu (miałem nadzieję, że celuję we właściwy słup). Na szczęście wcale aż tak mokro nie było, choć zarośla typowe dla mokradeł były, więc się i trochę pokłułem, i oparzyłem. Standard na BnO... Po takim około czterominutowym przedzieraniu się dotarłem do słupa, a tam spotkałem dwójkę współbiegaczy, napierających z naprzeciwka. Ku naszej radości lampion też tam był. Po podbiciu się ruszyłem na południowy zachód jakąś małą ścieżką, a oni polecieli na przełaj na południe.
Dalej było trochę biegania niby śródleśną, ale utwardzoną betonowymi płytami ścieżką, na której spotkałem wygrzewającego się na słońcu padalca. Nie byłem pewien, czy jest żywy, więc go tknąłem mapą, lekko się przesunął. Środek drogi, nawet takiej leśnej, to chyba nie jest bezpieczne miejsce dla gada.
Kolejne cztery PK miały być położone blisko siebie, każdorazowo w odległości kilkuset metrów. Dość płynnie udało mi się je znaleźć, choć nie bez problemów, bo przy przebiegu z PK8 na PK9 w miejsce spodziewanego lasu zastałem karczowisko, które mnie trochę zmyliło. Jadący z naprzeciwka rowerzysta utwierdził mnie jednak w poczuciu, że dobrze biegnę – i tak faktycznie było.
Nieopodal PK11 był parking leśny, z ławeczkami, stołami i koszem. Tam był czas na przerwę. Na biegach płaskich raczej się tego nie praktykuje, ale na dłuższych BnO dość częste są nie tylko wizyty w sklepie, ale też przerwy – na kąpiel w jeziorze, na piwo czy po prostu dla złapania oddechu. Kilka leniwych minut na łonie natury, w chmarze bzygów i innych muchówek, wystarcza dla regeneracji sił i przede wszystkim odpoczynku myślowego – można zapomnieć o mapie.
Bo biegi na orientację to specyficzna kategoria biegów, dość wymagająca mentalnie: biegnąc na orientację niemal zawsze trzeba pilnować mapy, oraz: liczyć przecinki, wyglądać cieków wodnych, szukać dookoła górek i dołów, które pozwalają na bieżącą lokalizację na mapie i ustalanie dalszej trasy. Oczywiście, w spokojnym tempie schodzi to na nieco dalszy plan, dłuższe odcinki zabierają więcej czasu, więc rzadziej trzeba szukać punktów orientacyjnych. Ale jednak ciągle w ręku mapa i kompas są, i kontrolować się ciągle trzeba.
Na ławeczce spędziłem około dziesięciu minut. Pełen nowych sił ruszyłem ku PK12, rozważając przebieg przez pole. Na miejscu jednak tę myśl odpuściłem – niedobrze jest niszczyć komuś uprawy. Jesienią czy zimą pola są bardziej dostępne (choć też trzeba uważać), tyle że wtedy mogą być (i bywają) wielkimi polami błota, po których bieganie jest ogromnie męczące. Tym razem jednak musiałem obiec pola od południa, przez Podlesie. Wybiegając z niego na północ, ku ścieżce, przy której miał być staw z lampionem na brzegu, ujrzałem na niej współbiegacza z Czapurów. Miał wtedy ze dwie minuty przewagi.
Muszę przyznać, że punkty 13-16 (też w miarę blisko siebie położone) nie były łatwo dostępne i nie znajdywałem ich bezproblemowo. Do PK13 dotarłem jakimś dziwnym łukiem naokoło, a przy PK15 pomyliłem przecinki. PK16 też znalazłem z drobnymi problemami. Pewnie swoje robiło już zmęczenie – często przechodziłem do marszu, odpuszczałem bieganie na przełaj na rzeczy szybkiego chodu, i na podbiegach też luzowałem. Gdy w pewnym momencie mijałem z bliska sarnę, mogłem jej tylko zazdrościć świeżości i zgrabnej sylwetki. Ale miałem już wtedy koło 43km za sobą i zdecydowanie nie mogłem biegać ładnie (zresztą, nigdy nie miałem dobrej sylwetki biegowej).
Po wybiegnięciu z PK16 zwątpiłem, nie będąc pewnym, czy jakaś wąska dróżka przecinająca moją przecinkę to na mapie na pewno ta gruba kreska, którą powinienem wybrać. Dla pewności pobiegłem jeszcze 50 metrów, nic nie znalazłszy wróciłem i poleciałem tą ścieżynką. Na szczęście kawałek dalej, na wysokości leśniczówki, przeszła w normalną drogę leśną – byłem w dobrym miejscu.
Na dobiegu do PK17 zrobiłem coś, czego się na BnO robić nie powinno – zmieniłem założony wariant pod wpływem napotkanych rowerzystów. Zasadą orientalisty jest, by trzymać się swojego wariantu i nie kierować się innymi ludźmi, czyli w skrócie – by ufać tylko swoim umiejętnościom. Uzasadnienie jest proste – jeśli ktoś inny czyta mapę błędnie, można trafić zupełnie gdzieś indziej niż trzeba, a przy pokierowaniu się według tego kogoś innego traci się kontakt z mapą. Wtedy i ciężko odnaleźć się z powrotem, i trudno nie czuć negatywnych emocji wobec tego kogoś. Świadom tej zasady jednak zmieniłem kierunek, ale na swoje usprawiedliwienie dodam, że byłem pewny swojej lokalizacji i po prostu uznałem ich wariant za lepszy (był jednym z dwóch, które rozważałem). Gładko trafiłem zatem w pobliże polany, przy rogu której stał lampion, ostatni tego dnia. Podbiłem się – i zostało mi dotrzeć do mety.
Dobiegłem do drogi na południe od polanki, skręciłem na wschód, a przy skrzyżowaniu przecinek na południe. Przed sobą ujrzałem kogoś i pomyślałem, że to ten współbiegacz z Czapurów i Podlesia. Dogoniwszy go jednak zorientowałem się, że to znajomy, który tego dnia biegł na TP25. Zamieniliśmy w biegu kilka słów i każdy poleciał do mety swoim tempem.
Na ostatnim skrzyżowaniu przed bazą kusiło mnie, by pobiec na szagę, ale trochę zmylił mnie brak oznaczonej mety na mapie, nie miałem więc pewności, czy jest ona przy parkingu, czy przy starcie. Ruszyłem zatem przez parking, a nie zastawszy tam nikogo łukiem skręciłem w kierunku startu. Po 6 godzinach 21 minutach stawiłem się na mecie. Według Endomondo miałem za sobą około 54 kilometrów (ręcznym pomiarem na GoogleMaps – ok. 51km).
Na mecie okazało się, że straciłem osiem minut do podium, kończąc zawody na czwartym miejscu. Przypuszczam, że trzeci był ten biegacz, którego dogoniłem w Czapurach i który później mnie wyprzedził koło Podlesia. Zasadniczo więc zdecydowanie miałem szansę na podium, ku mojemu zdziwieniu (stwierdzam mając na uwadze dwie minuty w Żabce i dziesięć minut na parkingu).
Cóż... Tego dnia na pewno miałem sporo szczęścia. Punkty znajdywały się niemal bezbłędnie, a w przypadku PK5 dobiegłem (wbrew planom) z właściwej strony. Cieszę się, że nie dość, że udało się zaliczyć całą trasę, to jeszcze z niezłym wynikiem. Może jest mały niedosyt, że do podium zabrakło niewiele, ale z drugiej strony – czy aby na pewno jestem dość dobry na podium? Parę lat temu napisałem tu coś, co podtrzymuję wciąż: choć biegaczem jestem raczej średniawym, to nadal lepszym niż orientalistą. :)
Ogólnie impreza była świetna. Organizacja, mimo okrojonego standardu (z powodu wirusa), jak zwykle była OK. Punkty były gdzie trzeba, warianty między punktami nie zawsze oczywiste, dystans właściwy. Las był dość pusty, ale jednak pogoda była męcząca i dla nas, i dla zwierzaków. A szkoda, zawsze miło jest spotkać zwierzaki na trasie. Czekam już niecierpliwie na kolejny długi BnO (Rajd Konwalii za dwa tygodnie – 30km).
I tak wyglądało moje pierwsze ukończone 50km. W kontekście biegów mówi się często o samotności długodystansowca – z pewnością to hasło znane nam wszystkim, odnoszące się i do treningów, i do zawodów, bo na tych, im bliżej mety, tym bardziej biegniemy rozproszeni, a w zmęczeniu jesteśmy zamknięci na innych. Ale to właśnie na biegu na orientację można doświadczyć samotności przez praktycznie cały czas. Od startu do mety każdy podąża swoimi drogami lub swoją myślową ścieżką po bezdrożach. Godziny w lesie, w samotności, w ciszy, tylko ja, mapa, kompas i las. Samotność orientalisty?
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |