2018-10-7
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Zostałem (wreszcie) maratończykiem (czytano: 763 razy)
X PKO Silesia Marathon – jubileuszowa edycja tegoż maratonu była zarazem moim maratońskim debiutem. Trasa niełatwa, częściowo znana mi z poprzednich edycji gdzie kilkukrotnie startowałem w półmaratonie. Największe obawy budziły przede mną ostatnie kilometry, gdzie trasa stawała się bardziej pofałdowana z długimi podbiegami – tam zawsze było ciężko, a tym razem najdłuższy podbieg przypadnie mi w okolicach 35-36km trasy. Biorąc pod uwagę, że najdłuższy wybiegany przeze mnie do tej pory dystans to ok 30km, budziło to słuszne obawy. Tym bardziej, że tyle się człowiek naczytał i nasłuchał o tej „ścianie” na którą zwykle trafiają maratończycy w okolicach właśnie 35km.
Do samego startu w maratonie specjalnie się nie przygotowywałem. To znaczy nie tak że w ogóle, ale nie miałem określonego planu pod bieg maratoński. Na co dzień, biegałem swoje ale częściej zaglądałem na leśne ścieżki, górki a asfaltu starałem się unikać o ile to tylko możliwe. Starałem się jedynie dokładać nieco kilometrażu na długich wybieganiach. Dopiero po ostatnim starcie górskim w połowie września przerzuciłem się na bieganie po asfalcie, tak aby nogi przywykły na nowo do twardej nawierzchni i do butów na asfalt które stały ostatnie 3 m-ce w szafie ;) Do maratonu zostały mi 3 tygodnie. Akurat tyle żeby zrobić jeszcze kilka dobrych treningów i zdążyć złapać przeziębienie w ostatnim tygodniu przed startem :p Ostatni tydzień ograniczył się w ten sposób do jednego krótkiego pobiegania we wtorek i faszerowania się witaminą C i Rutinoscorbinem (aby zdjęcia z trasy były wyraźne). A może te 4 dni przerwy od biegania przed startem wyszły moim nogom na dobre? ;)
Co ciekawe, myślałem że czym bliżej dnia startu tym bardziej będę się stresował a tymczasem aż do soboty byłem nad wyraz spokojny :) W piątek po pracy odebrałem pakiet startowy, w sobotę na spokojnie wszystko sobie przygotowałem – pas startowy z numerem, 4 żele, 2 shoty magnezowe i rzeczy do ubrania na bieg i do przebrania po biegu. Stresować zacząłem się dopiero pod wieczór. Nie zakładałem z góry tempa na ten bieg, postanowiłem wsłuchać się w swój organizm i pobiec komfortowym dla mnie tempem jak podczas długich wybiegań. Jak uda się zadebiutować z czasem poniżej 4h 30min to będę bardzo zadowolony. Jak do tej pory najdłuższe dystanse jakie pokonałem były biegane w górach więc ciężko mi było nawet zakładać jakieś średnie tempo dla dystansu większego niż półmaraton. Ważne żeby ukończyć – a czas jest rzeczą drugoplanową.
Niedziela – 07.10.2018 – „NADEJSZŁA WIEKOPOMNA CHWILA” jakby to powiedział Jan Pawlak ;) To ten dzień! Start o godzinie 9:00 ale na miejscu trzeba być odpowiednio wcześniej aby spokojnie zaparkować auto, dostać się spod Stadionu Śląskiego na miejsce startu, ogarnąć się na miejscu, oddać rzeczy do depozytu i ustawić się w kolumnie biegaczy w wyznaczonej strefie 4:30-5:00 :) Pogoda jest dobra – nie za ciepło nie za zimno. Niebo lekko zachmurzone, czasami przebija się słońce. Temperatura ok 12-14C – dla mnie bomba! Na starcie zjawiamy się w 3-osobowym składzie Harpaganów (Isa, Iro i Ja). Oni już mają za sobą po kilkanaście maratonów i biegi ultra więc trochę mnie dziwi że ustawiają się za balonikami na 4:30. Okazuje się że chcą sobie pobiec rekreacyjnie. HA! Rekreacyjnie 42km, czemu nie :) Można i tak :) A przed nami z balonikami na 4:30 zaprzyjaźniona grupa „Duszków” z prowadzącym ich pacemakerem Tomkiem – taki, człowiek cyborg co biega po 24h i 48h bez przerwy albo jak u nas robi się chłodno to leci do Grecji przebiec sobie w ciepełku 250km ;)
Czekamy na odliczanie do startu i.... czekamy dalej bo zanim te 1000 osób przed nami ruszy to trochę schodzi. Mijamy bramę startową i zaczynam swoja przygodę z maratonem :) Od razu stwierdzam, że źle mi się biegnie tym tempem i lekko przyspieszam – takie był założenie – wsłuchać się w swój organizm a nie trzymać się zakładanego tempa. Pierwsze kilometry biegnie mi się bardzo dobrze, może trochę za szybko bo w granicach 5:40/km ale wiem że w tym tempie jestem w stanie przy sprzyjających warunkach przebiec ponad 20km i się nie zajechać. Na każdym punkcie odżywczym uzupełniam płyny, napełniam bidonik a między punktami staram się co jakiś czas pamiętać o nawadnianiu. W okolicach 10km mijam Mariusza który kibicuje i robi zdjęcia. Po chwili zaczyna się dosyć długi podbieg ale pokonuję go bez większego problemu, redukując tylko nieco na tym odcinku tempo. O dziwo na tym odcinku sporo biegaczy zaczyna już iść – może to moje miejsce zamieszkania na pagórkowatym terenie i trochę biegania po górkach coś tutaj dało i wyprzedam na tym odcinku kilka osób.
Dobiegamy do Nikiszowca, to ok 15km trasy, czyli 1/3 za mną, nie jest źle nie czuję jakiegoś dużego zmęczenia. Robimy tutaj pętlę pomiędzy kamienicami i wybiegamy z powrotem na drogę która dobiegliśmy. Zanim z niej odbijemy w lewo rzucam okiem ile tam jeszcze osób dobiega do Nikiszowca i widzę sznur biegaczy który się ciągnie aż po horyzont – sporo ich za mną, czyli w ogonie nie biegnę :) W okolicach półmetka robię szybki rachunek. Wiem że takim tempem na pewno nie dobiegnę do końca, bo się zajadę, natomiast wypracowany do tej chwili naddatek czasu zapewne zniweluje się jeśli trafię na „ścianę”. Według moich wyliczeń to na razie biegnę tempem pozwalającym na osiągnięcie czasu w granicach 4:10 czyli spokojnie mogę się nieco po oszczędzać, tym bardziej, że druga połowa trasy jest dużo trudniejsza.
Na 25km przy punkcie z wodą biorę na wszelki wypadek shota magnezowego, wolę zażyć go wcześniej niż dopiero jak zaczną dopadać mnie skurcze. Przy okazji zauważam, że jest to moje najszybsze 25km w życiu :) Chyba faktycznie trafiłem dzisiaj na dobrą dyspozycję i warunki pogodowe. A może to ta świadomość że mam zostać maratończykiem pcha mnie do przodu ;) Do punktu na 30km docieram już dużo bardziej zmęczony niż 5 km wcześniej, ale czas zadowalający – jak w pysk strzelił równo 3:00:00, czyli na ostatnie 12km zostało mi 1,5h do pełni szczęścia. Jakby nie te 30km w nogach to by mi te 1,5h starczyło nawet na 15km i jeszcze by był czas na piwo na mecie ;) Kawałek dalej za punktem mijam Alinę, która przyszła pokibicować, jeszcze nie zacząłem biec po zażyciu żelka a już krzyczy „Dalej Harpaganie! Nie obijać się! Biegnij!” :) Więc zaczynam biec dalej napawając się tym, że teraz już każdy km więcej to poprawa mojego najdłuższego do tej pory dystansu o kolejne kilometry. Czy dołożę do niego jeszcze 12? Jak chcę zostać maratończykiem to muszę!
Kolejne kilometry stają się coraz trudniejsze i jakby dłuższe. Wpatruje się w asfalt przed sobą i staram się równomiernie przebierać nogami. W okolicy 32km Aga cyka fotki i gdyby nie jej gorący doping to bym pewnie nawet jej nie zauważył, mijam też Renatkę która biegnie połówkę. Po chwili dobiega Paweł który kibicuje biegając i towarzyszy po drodze każdemu z naszych Harpaganów. Biegnie ze mną jakiś czas. Niestety na tym etapie zmęczenia trudny jest ze mnie rozmówca więc po wymianie kilku zdań zawraca i biegnie wypatrywać kolejnych Harpaganów, gdzieś tam za mną pewnie spotka Isę i Ira ;) Ciekawe czy mnie dogonią przed metą – biorąc po uwagę ich formę i doświadczenie w zestawieniu z moimi wyczerpującymi się bateryjkami – wszystko możliwe ;)
Od mniej więcej 35km zaczyna się już ostry kryzys, nie wiem czy to ściana czy nie ściana bo w głowie to jej raczej nie mam, głowa i serce chce dalej i dalej, tylko nogi za nimi nie nadążają. Biorę drugiego shota, bo czuję że nie jest dobrze, od czasu do czasu jak tylko zmuszę się do większego wysiłku to czuję jakby już miał mnie złapać skurcz, truchtanie 8:00-8:30/km nie ma sensu, bo więcej pożytku będzie z tego jak przemaszeruję kawałek i nogi odetchną a wrócą siły by dobiec do końca. Ten ostatni podbieg wydaje się nie mieć końca, kibice dają energii, staram się zacząć biec, małymi zrywami udaje się dotrzeć do szczytu tej „golgoty”. Po drodze odbieram SMS"a od Marty, że siedzą na trybunach na wysokości mety i czekają na mnie. Do mety jeszcze „TYLKO 3km”. Na szczęście z górki, wydaje się że skurcze dały sobie spokój i dam radę już dobiec do mety bez zbędnych przystanków. Mam na to prawie 25 min aby zmieścić się w 4:30h, na wszelki wypadek biegnę zachowawczo bez zbędnych szaleństw, bo lepiej dobiec spokojnym tempem do mety niż miałoby mnie poskładać gdzieś po drodze przed samym stadionem. O, jednego takiego tutaj widzę, walczy przy chodniku ze skurczami odstawiając taniec szczudlarza. Znam ten bul bo już przeżywałem kiedyś skurcze w obu nogach naraz. Niezbyt przyjemna sprawa. Mam nadzieję że udało mu się przewalczyć kryzys, bo do mety już bardzo blisko.
Jeszcze ostatni zakręt, 500m prosto, lekko pod górkę, długie te 500m ale kibiców sporo, dodają nieco skrzydeł, skręt na stadion i już w cieniu tunelu łzy cisną się do oczu, morda się cieszy, nogi żwawiej przebierają. Ta świadomość, że jeszcze tylko 3/4 okrążenia po bieżni stadionu i wpadnę na metę. Jeszcze tylko 300 metrów po bieżni, ostatnie 100m, widzę jak rodzina do mnie macha z trybun, odmachuję do nich i wbiegam na metę kończąc swój pierwszy w życiu maraton! Jubileuszowy X PKO Silesia Marathon z finiszem w „Kotle Czarownic”. Zrobiłem to i jestem z siebie dumny! Zostałem Maratończykiem! Piękny medal, piękne uczucie i czas z którego jestem super zadowolony – 4:24:51.
Ten debiut był planowany na 42 urodziny – miało być 42 km na 42 lata ale nie wyszło. Może dobrze się złożyło bo zyskałem w tym czasie nieco więcej doświadczenia. Cóż, może trzeba teraz postawić na 50 km na 50 lat, bo co po maratonie człowiekowi pozostaje do zrobienia – chyba tylko ultra ;)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |