2017-11-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Martwy punkt (czytano: 3691 razy)
Listopadowa noc po szarym i deszczowym dniu wydaje się być idealną do snu. I powinienem spać. Bo dziś mogę. W przeciwieństwie do treści drugiego wpisu mojego bloga. Treść tamta dotyczy ciężkiej bezsenności, na którą chorowałem przez ponad 7 lat biegowo intensywnego życia. Dziś „ona” i te lata są tylko, albo aż wspomnieniem. „Jej” wolałbym nie pamiętać, chociaż ostatnimi czasy zmieniłem taktykę i zamiast wypierać złe rzeczy wspominam je celowo jako instrukcję do wyciągania wniosków. Tamte lata pamiętam dokładnie i lubię o nich rozmawiać. Pozostały głębokim źródłem biegowych tematów, o których mogę nie tylko rozmawiać. Mogę też pisać. I właśnie dlatego postanowiłem nie spać. Żeby o czymś napisać. Tylko o czym?
Odkąd zacząłem komentować imprezy biegowe, środek mojej twórczej ciężkości przeniósł się na słowo mówione. Zaniedbanie pisanego tłumaczę sobie wyczerpaniem baterii podczas przegadanych weekendów. Ale dziś postanowiłem, że coś napiszę. Coś… Zrobiła się szczera noc. Jakieś dziesięć minut przed pierwszą. A lekkoatletycznych tematów brak.
Obok mnie siedzi pluszowy pies „Fifi” i spogląda od kilku godzin na pluszowego kota „Piorunka”. Aby zapobiec ich ucieczce moje dzieci założyły im smycze. Jedna niebieska z napisem „Mój ślad pozostał w Poznaniu”, na drugiej „44. Maraton Dębno”. Rzucam okiem na okno facebookowego czatu:
*Tomasz Pietrzak
*Andrzej Kowalczyk
*Maciek Jałoszyński
*Piotr Bętkowski
*Aleksandra Romej
*Artur Kujawiński
*Piotr Książkiewicz
*Mateusz Goleniewski
Reszty nie widać, bo ucina pasek czatowych opcji. Tych widocznych można bez namysłu wrzucić do katalogu „lekkoatletyka”. Wodzę wzrokiem po pokoju. Pranie. Suszy się. Tematyka koszulek: „CITY TRAIL, organizator”, „Łódzki Bieg Fabrykanta”, „Run Warsaw”, „Nacht van West Vlaanderen Marathon”. Na parapecie leży 113 numer czasopisma „Lekka Atletyka” z września 1965 roku, w którym czytałem o „przygotowaniu psychicznym lekkoatletów USA do meczu z reprezentacją Polski”. Na półce pod telewizorem wśród płyt dvd z bajkami dwie kasety vhs z dużym napisem „Mistrzostwa Świata, Tokio ‘91”.
Nadal pustka w głowie. Nie odpuszczę, zrobię sobie kawę i na pewno coś napiszę. Wybór kubka: „Półmaraton Śladami Bronisława Malinowskiego” , „CITY TRAIL”, „PKO Poznań Maraton”, „Bieg Europejski Gniezno”. Wybór kawy oprócz standardowych tytułów ze sklepowych półek i spotów reklamowych zawiera również czarną, pochodzącą z miejsca, w którym rozgrywane był mistrzostwa świata w biegach przełajowych. Kawa „Myślęcinek”.
Tematy same pchają się na okno otwartego edytora tekstu. Ale jako pośrednik pomiędzy otaczającymi mnie przedmiotami, a klawiaturą nie bardzo wiem o czym pisać. Bo to w końcu blog, na łamach którego w większości piszę o swoim bieganiu. No i właśnie chyba stąd ta pustka. Bo nie biegam. Rok, z którego pochodzi ostatni wpis w tym miejscu był również ostatnim startowym, ostatnim w miarę logicznie przetrenowanym i… Ostatnim biegowym w ogóle?
Jeszcze się bronię. Jeszcze nie umiem jednoznacznie powiedzieć - „skończyłem biegać”, chociaż zdarza mi się mówić o sobie jako o byłym biegaczu. Mówiąc o końcu biegania mam na myśli poukładany proces treningowy, aktywność startową i dążenie do realizacji jakiegoś celu. Bieganie jako forma ruchu przeplatać się będzie już pewnie zawsze przy różnych okazjach. Być może będę biegał dla przyjemności. Czystej, wynikającej z samego biegania. Dotąd główną przyjemność sprawiał mi skutek biegania, czyli określona dyspozycja. Fascynowała mnie potęga narzędzia zwanego treningiem. Tego jak gigantyczny wpływ ma na kształtowanie możliwości organizmu. W tej chwili aż boję się pomyśleć jak niewielkie one są… Z przerażeniem wyobrażam sobie jak staję na kresce mając w perspektywie przebiegnięcie na maksa powiedzmy dziesięciu kilometrów. Oczywiście nie jest aż tak źle, że obawiam się samego pokonania dystansu, ale czasu, w którym bym to zrobił. 10km jest idealnym wyznacznikiem, bo na 23 (21) lata mojego biegania w 17 sezonach zanotowałem jakiś wynik.
„Dycha” korciła mnie od początku zabawy w sport. Jako, że zabraniano mi ulicznego biegania i twierdzono, że jestem przydatny dla klubu do innych zadań, miałem kategoryczny zakaz nawet myślenia o mierzeniu się z tymże dystansem. Moi nieco starsi koledzy w końcu takie pozwolenie dostali. Jeden zadebiutował w 33 i pół minuty drugi w 35:34. Wywiązała się jakaś dyskusja na temat tego drugiego. Stwierdziłem, że dałbym mu radę co spotkało się z dużymi wątpliwościami. No i wychodząc któregoś lutowego popołudnia na trening będący w założeniu „ósemką” po 4:00 postanowiłem te wątpliwości rozwiać. Taki oto wpis mam odnotowany w dzienniczku treningowym:
10.02.1998 – Odbiło mi i pobiegłem 10km w 35:05, to jest po 3:30.50 na km
Udowodniłem. Trenerowi się nie przyznałem. 9 miesięcy później pozwolenie na oficjalny debiut otrzymałem i wyrzeźbiłem bardzo mnie wówczas zadowalające 33:47. Jednak ta wcześniejsza, samowolna próba jest dla mnie momentem szczególnym. Postanowiłem sobie, że do kiedy będę mógł nawet czynnie już nie startując, do kiedy wiek mi pozwoli, będę zawsze w takiej dyspozycji żeby tą dychę po 3:30 przebiec. I stało się. Nie jestem w stanie przebiec dychy po 3:30. A mógłbym. Gdybym trenował.
Pisząc o ostatnich dwóch latach trochę jednak koloryzuję. To nie tak, że zupełnie nie biegam. W 2016 przebiegłem około tysiąca kilometrów, w bieżącym pewnie też tyle. W jednym i drugim wychodzi po 4,5 miesiąca biegania. Wygląda to tak, że nie ruszam się w ogóle przez 3-4 miesiące po czym postanawiam, że odkopię swoje maksymalne w danym momencie możliwości. Odgrzebuję je przez około 2 miesiące i wbijam treningową łopatę w hałdy mozolnie wywalanej niemocy. I to co odkopałem z powrotem zostaje przysypane piachem frustracji. A ta wynika zazwyczaj z dwóch przyczyn – kontuzji, którą łapię przez zbyt intensywną chęć powrotu, albo braku cierpliwości w dochodzeniu do prędkości, które kiedyś były normą.
I właśnie ten drugi czynnik niezmiennie mnie zabija. Moi przyjaciele drwią ze mnie, że mam „chorobę drugiego zakresu”. Kiedy postanawiam po raz n-ty wznowić trening już po pierwszych dniach pytają mnie ile jednostek BC2 zrobiłem. Żarty jednak nie są bezpodstawne bo nie mija 10 dni kiedy postanawiam przebiec się „nieco szybciej”. Problem w tym, że to nieco szybciej, czyli przeklęty drugi zakres kiedyś funkcjonował na innych prędkościach. W fazie akumulacji było to zazwyczaj około 3:40-45, a w bps-ie 3:27-3:35/km. Jak to mój trener kiedyś powiedział - „po 3:40 możesz biegać do zrzygania, ale nie z wysiłku tylko z nudów”. Oczywiście w tych moich powrotach problemem jest utrzymanie prędkości znacznie niższych, ale z uporem maniaka dążę do jak najszybszego wskoczenia na stare pułapy. W efekcie każde wyjście na zamierzony lub co gorsza spontaniczny bieg w drugim zakresie intensywności kończy się walką o progres w stosunku do poprzedniej jednostki.
Minioną zimę katowałem się tym niby BC2 będącym zapewne co najmniej BC3 wykręcając zadowalające mnie prędkości od 3:43 do 3:47. Po dwóch miesiącach biegania wymyśliłem, że stać mnie już na wyższe obroty i zrobiłem 18x400m po 1:13.7. Na frustrację długo nie trzeba było czekać, bo chwilę później moje bieganie zaczęło przypominać jazdę autem z zatartym silnikiem. Zrezygnowany dałem sobie spokój na kolejne 3 miesiące, po których wróciłem na następne 2. W tych następnych dwóch znów zaszalałem i dotkliwie uszkodziłem prawą łydkę. Wydawać by się mogło, że tymi okresami biegania udowadniam, że wciąż potrafię wejść w treningowy reżim. Nie do końca. Nie potrafię tak aptekarsko realizować nawet niezbyt mądrych planów treningowych. Proces jest nieregularny. Wypadają mi dni z przyczyn zupełnie błahych. Kiedyś nie miało znaczenia czy plan dnia jest przeładowany, czy trzeba wstać na trening o 4:30, czy wychodzić po 22-giej. Miało być zrobione i było.
Z drugiej strony cieszę się, że bieganie nie steruje moim życiem i nie wpływa na nastrój. Wspominam jeden z pozoru nieznaczący start sprzed dwudziestu lat, który był początkiem emocjonalnych kanałów drążonych przez sportowe porażki. Ostatni start w sezonie. Szkolny. Na żużlu. Biegaliśmy całą, liczną wówczas bandą 1000m. 2 miesiące wcześniej pobiegłem 2:42.01 i narobiłem sobie apetytu na te 2.5 sekundy lepiej. Wyszło 4s gorzej. Dostałem lanie od wszystkich kumpli łącznie z Włodziem, który trenował od miesiąca. Wydawać by się mogło - totalna bzdura. Ale dla 17-letniego chłopaka, który nie miał większych problemów i żył tylko sportem nagle wszystko stało się bezsensowne i bezcelowe. Kolejne lata pokazały, że to nie wiek, ale absolutne zaangażowanie w jedną dziedzinę powodowało rzutującą na całą resztę barwę samopoczucia. A źródło tej barwy uzależnione było od startu, formy czy nawet wykonanego treningu. No i tego w ostatnich latach się pozbyłem. Nie idzie? No to nie biegam. Wciąż istnieje jednak pokusa żeby sprawdzić ile jeszcze byłbym w stanie wycisnąć. Powrót do wejścia na maksymalne obroty byłby trochę jak nowy początek, bo dziś zupełnie nie jestem w stanie oszacować własnych możliwości. Deprymująca jest jednak świadomość, że zamknęła się bezpowrotnie brama z napisem „progresja”. Ciężko spodziewać się w wieku 37 lat poprawienia rekordów życiowych z czasów najwyższej intensywności treningowej. A pytanie „gdzie leżą maksymalne granice organizmu” było zawsze moim największym motorem napędowym.
Dziś mój silnik chce zawzięcie odpalić grupa moich przyjaciół z ekipy CITY TRAIL. Kibicują, czasami wbijają szpilkę w ambicję, ale wszystko po to żeby dokonać rozruchu. A ja coraz bardziej czuję się jak długo nieużywany agregat prądotwórczy, który rusza, początkowo nierówno, charczy, prycha, później wskakuje na w miarę stabilne obroty. Po czasie jednak gaśnie, a wraz z nim nadzieja wśród mojej ekipy, że coś z tego będzie. Moi przyjaciele zorganizowali mi nawet benefis. W pierwszych rozważaniach z przerażeniem usłyszałem termin „memoriał”...
Nigdzie się jeszcze nie wybieram, ale trzeba w najbliższym czasie podjąć decyzję czy dobić do sportowej przystani, czy obrać jeszcze raz jakiś kurs. Bo przez ostatnie dwa lata przypomina to dryfowanie statku bez kapitana, który gdyby był, może byłby skłonny gdziekolwiek dopłynąć. Co gorsza mam wrażenie jakby wrakiem sterowała rozwydrzona załoga na czele której co chwilę staje ktoś inny. Pomysłów mam wiele: od biegu na 3000m z przeszkodami w rywalizacji weterańskiej do ponownej próby startu na 100km. Chaos. W końcu doszedłem do wniosku, że sam tego nie uporządkuję i od października podjąłem współpracę z trenerem, który jest autorem moich rekordów życiowych z bieżni. I zaczęło być racjonalnie. Spokojnie, powoli, niewiele i znacznie luźniej. Zamiast łupać na dzień dobry po 100km tygodniowo biegałem połowę. No i trener stał się najlepszą szczepionką na drugozakresową chorobę. Bo trenera się słucham. Choćby nie wiem jak silna była pokusa puszczenia wodzów fantazji i nóg na asfalcie, robię dokładnie to co zaleca. I kiedy w końcu znalazłem receptę na jakiś sensowny powrót do biegania wysiadło mi rozcięgno podeszwowe. I znów od dwóch tygodni jestem uziemiony. Nie rozpaczam, nie zgubiłem życiowego sensu, ba – nie widzę różnicy między psychicznym funkcjonowaniem jako biegacz i były biegacz. Bo bieganie nie jest już dla mnie najważniejsze.
Z perspektywy czasu mogę śmiało powiedzieć – bieganie było całym moim życiem. Teraz jest jego bardzo ważną częścią, ale w zupełnie innym wydaniu. Komentuję kilkadziesiąt imprez biegowych rocznie, piszę o bieganiu, spotykam się z biegaczami, czyli ogólnie podsumowując – zajmuję się bieganiem bez dotykania samej formy ruchu. Największą wartość w tym wszystkim dostrzegłem jakieś pół roku temu komentując bieg dzieci, w którym zapragnął wziąć udział mój synek. Mały, ośmioletni człowiek w krótkich spodenkach podszedł do mnie przed startem i spowodował, że poczułem się bardzo dumny. Na nosku miał ciemne okulary, czapeczkę z daszkiem odwrócił do tyłu, w ręku trzymał butelką wody. Wyglądał jak… ja! Sam przyjął taki image. Kiedy zaczął bardziej świadomie pojmować lekkoatletyczną rzeczywistość, oglądać ze mną mitingi i wysłuchiwać moich biegowych opowieści, ze zdziwieniem przyjął fakt, że Tata kiedyś wygrał maraton. W jednym ze szkolnych wypracowań napisał:
„Dla mnie ulubionym sportowcem jest mój Tata. Jest lekkoatletą. Jego ulubioną konkurencją jest maraton.”
Czy powinna mnie gnieść myśl, że jestem lub zaraz będę sportowcem w stanie spoczynku? Nie powinna. I nie gniecie. Bo niczego sobie nie muszę udowadniać. Bo wiem, że zrobiłem wszystko co mogłem, a nawet więcej niż mi się wydawało. A dziś mogę o tym opowiadać. Mogę też o tym napisać. I napisałem. I mogę iść w końcu spać.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu kasia_m (2017-11-07,17:42): Łukasz zdecydowanie powinieneś pisać tak samo dużo jak "gadać" :) snipster (2017-11-07,21:35): reset, po burzy wyjdzie słońce i wskoczysz we właściwe tory - jak to było? złamania 2:25? ;) żeby nie było o czasach (bo to mniej ważne), to zdrówka i przynajmniej na początek pełnego roku bez kontuzji Jarek42 (2017-11-08,09:11): Są dwa wyjścia. Albo spróbować pogonić jakieś rekordy, albo pogodzić się z losem i jednak biegać na niższym poziomie. Ja właśnie wybrałem tę drugą opcję, chociaż moje najwyższe poziomy to taki lepszy amator. Teraz jestem taki średni amator. paulo (2017-11-08,09:26): nadaje się do pięknej Wigilijnej opowieści :) Od biegania chyba nie uciekniesz. Dla siebie i dla syna masz jeszcze wiele w tej kwestii do zrobienia... Honda (2017-11-08,09:33): Hm.... pewnie coś podobnego czują kobiety po ciąży... :) bieganie zawsze będzie w Tobie, nieważne czy w formie zawodnika, komentatora, trenera czy mentora. Wszystkiego dobrego :) nikram11 (2017-11-08,09:43): Dziękuję za kolejny interesujący wpis. Po raz kolejny poczytałem (jak wielu byłych zawodników) trochę jakby o sobie. Życzę zdrowia i pozdrawiam! MarcinR. sojer (2017-11-08,22:08): Kurde! Taki stary jesteś?
Ja pierdziu! Ale Cię odmładzałem :D
|