2016-12-30
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Jak zdoby(wa)łem Koronę Maratonów Polskich (czytano: 1106 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://astrobiegacz.blogspot.com/2016/12/jak-zdobywaem-korone-maratonow-polskich.html
Na wstępie dodam, że pod załączonym linkiem przeczytacie ten sam tekst, ale okraszony zdjęciami :)
---------------------------------------
Tysiące ludzi startuje każdego roku w maratonach w samej tylko Polsce. Setki z nich ma już na koncie Koronę Maratonów Polskich. Można pomyśleć, że to łatwy i dostępny dla każdego cel. Można też nie wyciągać wniosków ze statystyk, tylko samemu wziąć się za trening i spróbować ją zdobyć :) 11 września 2016 roku mogłem oficjalnie powiedzieć, że mam to już za sobą. Jak było? Oto historia 2 lat kręcących się wokół KMP. Historia z happy endem :)
Początki
Wypada zacząć od początku ;) Skoro właśnie zamknęła się pewna klamra w tym, co robię ze swoimi nogami, to dobrze byłoby napisać kilka zdań o tym, skąd wziął się pomysł na zdobycie korony. Otóż po nieco ponad 2 latach biegania w ogóle, co miało miejsce gdzieś na jesieni 2013 roku, zaliczyłem swój pierwszy półmaraton. Zimą odstawiłem buty do biegania na półkę i zabrałem się znów za cokolwiek dopiero na wiosnę. Kolejny półmaraton. Wtedy też mniej więcej, w okolicach końca maja 2014 i po miesięcznej przerwie przez problemy zdrowotne, wymyśliłem sobie, że chcę pobiec maraton. Pomysł to był wariacki, bo doświadczenie miałem w długich dystansach znikome, a czasu na przygotowania było mało - niecałe 4 miesiące. Budowałem formę od zgliszczy. Prowadziłem też wtedy skrupulatnie bloga (http://moj-pierwszy-maraton.blog.pl/), opisując każdy trening oraz okołotreningowe kwestie.
36. PZU Maraton Warszawski
Ścisły plan przygotowawczy zacząłem dopiero w połowie czerwca. Po wspomnianej przerwie miałem dosłownie kilka treningów, zanim zacząłem biegać z planem. Najpierw uczepiłem się jakiegoś na sztywno rozpisanego rozkładu jazdy, ale zmieniłem koncepcję i wybrałem Endomondo i ich dynamicznie adaptujący się do osiągów plan. Muszę przyznać, że do dziś to rozwiązanie dobrze wspominam. Jeśli masz konto Endomondo Premium, to spróbuj. System nauczy się Twojej formy na podstawie tego, co zalogowałeś i ułoży Ci skrojony na miarę plan, który co jakiś czas doszlifuje, gdybyś nie szedł zgodnie z harmonogramem.
Kilometraż, jaki przewidywał mój plan okazał się największym spośród wszystkich 5 okresów treningowych przed każdym maratonem i wyniósł ok. 720 km. Sporo. W ciągu tych prawie 4 miesięcy miewałem wzloty i upadki. Szybkie treningi, gdzie biłem swoje życiówki na 5, 10 i 21 km, ale też chwile zwątpienia. Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby spróbować butów minimalistycznych do biegania naturalnego. Biegałem w nich sporo, aż się w końcu doigrałem. Dosłownie jakiś miesiąc przed maratonem zaczęły pojawiać się problemy. Kolana i stopy odezwały się w proteście. Na pewno miałem spore jak na siebie objętości treningowe. Na pewno brakowało mi treningu dodatkowego - siły biegowej, ogólnego rozwoju. Samo “klepanie” kilometrów aż prosiło się o kontuzję. No i się zdarzyło. Trochę odpuszczałem pod koniec, amortyzowane buty poprawiły sytuację. Ostrożność się opłaciła. Do Warszawy jechałem jednak z kompletną niepewnością co do finalnego rezultatu - i to nie czasowego - zastanawiałem się, czy skończę ten maraton.
Na starcie stanąłem z 2 celami. Pierwszy i najważniejszy - dobiec do mety. Drugi, równie ważny - dobiec poniżej 4 godzin. Atmosfera mi się udzielała. Już dzień wcześniej przy odbiorze pakietu poczułem ten klimat, którego nie znałem wcześniej. Ścianka foto, zdjęcia, ludzie, rozmowy. Czuć było wyjątkowość imprezy, jaką jest maraton. Czuć było, że to coś o wiele więcej, niż krótsze dystanse. Na starcie spiker, czyli Przemysław Babiarz we własnej osobie, życzył szczęścia wszystkim startującym, a ja poleciałem w siną dal z perspektywą pogodnego przedpołudnia i tłumu kibiców na trasie. Było naprawdę magicznie. To pewnie subiektywne, ale doping na tym maratonie był najlepszy ze wszystkich miast. Piętrowe busy z cheerleaderkami, masa ludzi, mnóstwo muzyków różnych gatunków, słowem - mieszanka wybuchowa. Początek był wymarzony. Po jednak niecałych 10 kilometrach odezwała się lewa stopa i pojawiły się czarne myśli. Oczytałem się za dużo o kontuzji rozcięgna podeszwowego. Na którymś treningu już raz zszedłem w połowie z powodu stopy. Wiedziałem, że taki ból może uniemożliwić bieg. Zacząłem kombinować z techniką i jakoś udało się to uspokoić. Kilometry mijały bezpowrotnie, a ja trzymałem tempo i baloniki zajęcy prowadzących na 4h za sobą. Po 26-tym kilometrze wstąpiłem na ziemie nieznane. Nigdy wcześniej tak daleko nie zabiegłem. Po 30-tym kilometrze biegłem dalej i zastanawiałem się, czy dopadnie mnie obowiązkowa ściana maratońska. To takie cholerstwo, co odcina prąd i ciało bezwładnie toczy się z ledwością, a najczęściej po prostu odmawia posłuszeństwa i zaczyna się dramat. Winą takiego zjawiska jest wyczerpanie się paliwa dla mięśni, czyli zapasów glikogenu w nich zgromadzonego, a także tego zmagazynowanego w wątrobie. Okazało się, że solidne przygotowanie kasuje tę obowiązkowość i ściany nie ma. Za to była niekończąca się euforia legalnego dopingu. Tylu ludzi, co raz muzyka na żywo, to niosło mnie dalej. Było ciężko. Ostatnie 10 kilometrów mogę porównać do biegu po bagnie. Każdy krok był odczuwalny. Coś mnie hamowało. Po prostu powoli kończyły się siły, ale wiedziałem, że nic mi nie wydrze mety tego dnia. Na 40-tym kilometrze kiwałem z niedowierzaniem głową, że dokonałem tego, że oba cele są praktycznie w kieszeni. I były. Swój pierwszy maraton ukończyłem w czasie 3:58:07 i cieszyłem się, jak wariat.
Przez 3 dni nie mogłem normalnie chodzić. Ale napawałem się tamtym biegiem i jego efektami, bo to było coś dużego dla mnie. Zresztą całą historię tego maratonu opisałem dokładniej na wspomnianym blogu pod tymlinkiem: http://moj-pierwszy-maraton.blog.pl/2014/09/30/biegowe-niebo/
14. PKO Cracovia Maraton
Warszawa miała być epizodem. Chciałem mieć na koncie maraton, bo słyszałem, że to zmienia człowieka i że fajnie jest móc komuś powiedzieć, że się go przebiegło. To działa na wyobraźnię osób, które nie miały okazji przebiec 42 km 195 m. Sam pamiętam, jak usłyszałem kiedyś, że w firmie jest u mnie człowiek, który zdobył Koronę Maratonów Polskich. Wtedy to był dla mnie totalny kosmos, bo pojedynczy maraton był poza zasięgiem. No właśnie. Co to jest ta korona? Wcześniej o tym nie pisałem, bo chciałem być spójny z tym, co miałem wtedy w głowie. Prawda jest taka, że dopiero po maratonie warszawskim powiedziałem sobie, że nie kończę na tym i spróbuję zdobyć koronę. Apetyt rośnie w miarę jedzenia ;)
Korona Maratonów Polskich to trofeum, które zdobywa się po przebiegnięciu 5 określonych maratonów w ciągu 2 lat od ukończenia pierwszego z nich. Kolejność jest dowolna. Na liście znajdują się Maraton Warszawski, Cracovia Maraton, Poznań Maraton, Maraton Dębno i Wrocław Maraton. Podałem dokładnie taką kolejność, jaką zaplanowałem w swoim przypadku. A przypadku tu nie było, bo każdy z biegów zawsze odbywa się w tym samym czasie w ciągu roku.
Wiosenny maraton krakowski pokazał mi, że każdy ma swoje predyspozycje co do okresu, w którym trenuje. Start w kwietniu oznaczał, że musiałem zacząć plan treningowy w styczniu. Poświęciłem zatem zimę na regenerację, ale nie odpuściłem całkiem biegania, jak w poprzednich latach. Nauczyłem się biegać na mrozie i to było fajne. Zdarzyło mi się nawet biegać przy -22 stopniach, i to na końcu świata, czyli tu: http://astrobiegacz.blogspot.com/2015/03/a-fiordy-to-mi-z-reki-jady.html :) Niestety jakość zimowych treningów i ogólnie całokształt poziomu trudności szlifowania formy w niesprzyjających warunkach spowodował, że nie byłem przygotowany zbyt dobrze do maratonu. W ciągu 3.5 miesiąca ścisłego planu, nabiegałem (nie cierpię tego słowa…) 500 km. W stosunku do ponad 700 km w poprzednim okresie różnica była ogromna. Wtedy myślałem, że to za mało. W każdym razie dosłownie kilkanaście dni przed biegiem dopadła mnie jakaś banda wirusów dzięki życzliwym kolegom z pracy, którzy lubią chorować za biurkiem. Dodatkowo przyplątała się wredna kontuzja kolana (a dokładniej pasma biodrowo-piszczelowego), która uczepiła się mnie na 2 tygodnie przed zawodami. Biegałem, ale musiałem się oszczędzać. Miałem przerwę przez chorobę, bolące kolano i jedną myśl - podleczyć to wszystko i byle do mety.
Niestety nie był to przyjemny bieg. Myślałem, że start we własnym mieście będzie wyjątkową celebracją biegania na królewskim dystansie. Było zimno, dość mało kibiców, a ja już po 5 kilometrze miałem problem. Odezwało się kolano, niestety tak wcześnie. No ale co miałem zrobić? Przynajmniej do domu miałem blisko ;) Ten dzień w ogóle zaczął się koszmarnie. Wstałem z takim bólem brzucha (bynajmniej nie od stresu), że nie mogłem chodzić. Jeszcze wysiadając z auta na parkingu w centrum ledwo szurałem butami po chodniku. Jakimś cudem mi to przeszło. Uch… Zatem po słabym poranku, przy słabej pogodzie i z zepsutym kolanem biegłem sobie i gadałem z 2 kolegami, których spotkałem/poznałem już na początku. Dzięki nim mogłem oderwać myśli od tematu “Co będzie?”. Poza tym dobrze, że było z kim pogadać, bo przez sporą część trasy albo nie było kibiców, albo wydawali się obojętni na to, na co patrzą. Tylko miejscami doping naprawdę niósł do mety. Wiało. W okolicy Błoń było kilka niekończących się odcinków pod wiatr. Trasa składała się z 2 identycznych pętli, co w połowie dystansu i po pokonaniu pierwszej z nich mogło doprowadzić do załamania psychicznego ;) Ale biegłem sobie powoli i gadałem. Tempo dosłownie relaksacyjne, a ja mimo to męczyłem się konkretnie. Dobiegłem do mety na rynku, ale po prawdzie ten maraton nie miał dla mnie historii. Po części dlatego, że w porównaniu z warszawskim był dużo mniej euforyczny, a po drugie wspomniane okoliczności dodatkowo psuły mi jego klimat. Ważne, że drugi krok z pięciu miałem zaliczony. Pełną relację z tego maratonu umieściłem tu: http://astrobiegacz.blogspot.com/2015/04/cracovia-maraton-checked.html
16. PKO Poznań Maraton
Po kwietniowym, niezbyt udanym występie zrobiłem sobie sporszą przerwę w częstym bieganiu. Musiałem pozbyć się kontuzji. Maj skończyłem ze śmiesznymi 33 kilometrami na liczniku. W czerwcu miał się zacząć ścisły plan na poznański maraton 11 października 2015. Niestety pod koniec miesiąca bumerang wrócił. Kolano znowu chciało psuć mi plany. A już zaczęło mi się naprawdę szybko i luźno biegać. No cóż. W lipcu udało się zaliczyć 55 km, ciągle mało. Dopiero w sierpniu się coś ruszyło. Lato było bardzo gorące. Zdarzało mi się wstawać o chorych porach, typu 3-4 rano, żeby pobiegać przed upałem. Robiłem coraz więcej kilometrów, bo zdrowie mi na to pozwalało. Wtedy też dorzuciłem treningi na siłowni - rozwój ogólny i siła biegowa. Plan był taki, żeby wzmocnić nogi i ochronić stawy. W końcu układanka zaczęła wyglądać, jak trzeba. Nie tylko klepanie kilometrów, ale i siła, stabilizacja, rolowanie wałkiem sportowym. Przeskok w kilometrażu był znaczący, bo z 55 km w lipcu zrobiło się 165 w sierpniu. Wrzesień był jeszcze lepszy, bo łącznie pękło prawie 200 km (choć do rekordu 260 km z sierpnia 2014 było daleko ;) ). Przez ten okres nabiłem jakieś 530 km, czyli podobnie, jak przed Krakowem. A jednak różnica jakościowa była ogromna. To po prostu udowodniło mi, że nie do końca liczy się objętość treningowa, przynajmniej w kwestii czystej sumy przebiegniętych kilometrów. Rzecz jasna wiedziałem to dopiero po biegu i czasie, jaki uzyskałem… Wracając jednak do przygotowań - oczywiście na ich samym finiszu, z końcem września co się stało? Wiadomo, scenariusz znany. Kolejny geniusz strategii uniknięcia obcięcia 20% pensji na L4 zaraził mnie w pracy jakimś syfem… Więc na nieco ponad 2 tygodnie przed biegiem, leżałem w domu chory. Dobrze, że był jeszcze czas, a ja cierpliwie czekałem. Dość szybko się pozbierałem z tego. Ten okres to był jeden wielki kocioł eksperymentów. Oprócz wspomnianych siłowni i wałków, postanowiłem spróbować tzw. carboloadingu, czyli ładowania węglowodanami. W ostatni tydzień najpierw przez 3 dni wypłukuje się “węgle” z organizmu (czyli dieta bez cukru), żeby ten poczuł nadmierny ich głód, a potem szprycuje się cukrami w nadmiarze przez kolejne 3 dni, żeby zgromadzić w mięśniach i wątrobie więcej glikogenu, niż normalnie. Ma to dać w efekcie o ileśtam procent więcej energii w sensie zapasu paliwa. Teoretycznie da się bez jedzenia biec 90 minut na samym glikogenie. Męczyłem się z tą dietą, ale trzymałem się jej, jak mogłem. Tyle, że na mnie jakoś specjalnie nie zadziałała. Bo na niektórych nie działa. Po godzinie na trasie żarłem żele, jak opętany ;)
W Poznaniu pobiłem życiówkę. Idąc spać na dzień przed biegiem, miałem takie same wątpliwości co do tego, co ja robię, jak w poranek przed Krakowem. Z tym, że teraz chodziło o migreny. Od kilku dni mnie prześladowały, a ja nie wiedziałem, czy to nowa choroba, stres, czy co innego. Na szczęście nie przeszkodziło mi to w dzień biegu. Było zimno. Na starcie temperatura wynosiła około 2 stopni Celsjusza. Ubrałem się ciepło, ale już po kilkunastu minutach przekonałem się, że za ciepło. Szybka korekta garderoby i mogłem biec w optymalnych warunkach. Niestety tego dnia też mocno wiało. Porywy do kilkudziesięciu km/h i kilka podbiegów mogły zniechęcić wielu do szybkiego biegania. Ja się jednak uparłem, że chcę mieć dobry czas. Zacząłem wolno, bo tłum miał swoje tempo. Powoli się rozkręcałem. Z racji tego, że tym spokojniejszym początkiem byłem nieco w plecy z oryginalnym planem na 3:45-3:50, musiałem obrać taktykę tzw. negative split. Polega ona na tym, że drugą połowę dystansu biegnie się szybciej. To było wariactwo, bo z 2 maratonami na koncie miałem zerowe doświadczenie w tej kwestii, ale w jakiś sposób po prostu po 21 km zacząłem biec szybciej. A łatwo nie było. Organizm jest cwany i broni się przed takimi głupimi pomysłami, jak może. Ale na szczęście to głowa rządzi :) Pomogło kilka fajnych szybkich zbiegów, dzięki którym można było dobrze nakręcić tempo. Oczywiście przyszło również i zmęczenie. Standardowo maraton zaczął się po 30-tym kilometrze. Gdzieś w tamtych rejonach złapałem na trasie pastylki dekstrozy. To takie cudo, cukier prosty, który się wrzuca pod język. Pastylka się rozpuszcza i dodaje momentalnie energii. Miałem chyba ze 2 pastylki i jeszcze kilka żeli w kieszeni. Dekstroza dała mi kopa energetycznego przez jakieś 4 kilometry. Wydawało mi się, że wystarczy do końca, ale szybko dostałem kubłem zimnej wody. Po 34. kilometrze zaczęły się kolki. I to nie w brzuchu, tylko gdzieś w okolicy serca. Było kilka podbiegów, które obciążały je dodatkowo. Ja, nie wiedząc, czy to ściana maratońska (nagły kryzys, wyczerpanie się źródeł energii, załamanie się gospodarki elektrolitowej i energetycznej organizmu), chwilowe sensacje, czy zawał, lekko zwolniłem. Pomogło. I tak już w zakładanym tempie i w dobrym zdrowiu (o ile można tak to nazwać na takim etapie) doleciałem do mety. Łącznie zajęło mi to nieco ponad 3h 48m. Do dziś to mój rekord życiowy, ale o tym później.
Na zakończenie biegania w Poznaniu miałem jeszcze kilka mniej przyjemnych epizodów. Po krótkim rozciąganiu, stanąłem w kolejce do grawera, który dziergał czas ukończenia na metalowych medalach. Ja w wolnej chwili szukałem oficjalnego wyniku na stronie biegu. I nie znalazłem siebie. Niestety panowie od pomiaru czasu też nie. Coś im się nie zapisało na mecie, widniałem tylko do 40. kilometra. Obyło się więc bez grawera. Musiałem prawie biec do mieszkania, które wynająłem na nocleg, żeby zdążyć wziąć prysznic przed końcem doby hotelowej. A potem długa, ponad 6-godzinna podróż do Krakowa, podczas której na liście pojawił się mój czas. Tyle, że nie mój. Był dłuższy o kilka minut. Złożyłem protest (bo tak się robi) i po kilku dniach wszystko już było w porządku. Finał z happy endem!
43. Maraton Dębno
Kolejny wiosenny maraton z “koronalnego” cyklu odbywał się w Dębnie na początku kwietnia 2016. Strategia była zatem taka sama. Roztrenowanie w listopadzie i grudniu i plan treningowy od początku roku. Tym razem przygotowania szły bez większych niespodzianek. Obyło się bez większych urazów, a pogoda sprzyjała, bo zima była raczej łagodna. Każdego miesiąca trzymałem się planu i od stycznia do końca marca na liczniku miałem niecałe 500 km. To znów mniej, niż dotychczas. Czułem się jednak przygotowany odpowiednio. Nawet po cichu liczyłem na pobicie życiówki.
Wyjazd do Dębna był największą wyprawą spośród wszystkich pięciu maratonów Korony. Z Krakowa sporo trasy prowadziło autostradami, ale podróż i tak była długa. Dębno leży niedaleko Kostrzyna nad Odrą, więc te kilka godzin się jedzie. Na szczęście miałem świetne warunki na miejscu, bo mieszkaliśmy u rodziców koleżanki. Można było dobrze odpocząć przed zawodami i przy okazji pozwiedzać okolicę. Przy odbiorze pakietu startowego poznałem kilka ulic będących częścią trasy i pokręciłem się po centrum. Tamtejszy maraton to mały bieg. Może w nim wziąć udział maksymalnie nieco ponad 2 tysiące ludzi. Czuć jednak było, że mieszkańcy traktują te zawody jak coroczne święto. To jest najstarszy maraton w Polsce. Ma 50-letnią tradycję. Nie jest do bólu skomercjalizowany i dzięki temu jest bardzo klimatyczny, bo tworzą go piękna okolica, oddani kibice i wzorowi organizatorzy. Na dzień biegu dodatkowo zapowiadała się słoneczna pogoda, a start przewidziano na 11 rano. Idealnie dla kibiców. Pora startu jednak utrudniła życie tym, którzy mieli czasy dłuższe, niż 2 godziny (czyli wszystkim :D), bo po 11 było po prostu gorąco :) Z racji tego, że Dębno to małe miasteczko, trasa maratonu była strasznie poplątana. Złożona była z kilku mniejszych i większych pętli. Pierwsze kilometry prowadziły przez samo miasto. Potem była druga miejska, nieco zmieniona mała pętla, po której biegacze musieli pokonać 2 duże kółka prowadzące poza miasto do 2 pobliskich wsi i z powrotem przez Dębno. Sumarycznie zatem w samym mieście biegło się 4 kółka, a poza nim 2 pętle. O ile ktoś mógł załamać ręce, zaczynając drugie 21-kilometrowe okrążenie w Krakowie, to w Dębnie można pomyśleć, że zawody ukończyli tylko najbardziej odporni psychicznie :) A jednak w moim przypadku było odwrotnie. Ten bieg miał taką duszę i klimat, że powtarzane odcinki w ogóle mi nie przeszkadzały i nie miały żadnego wpływu na mnie. Za to dzięki zagęszczeniu trasy biegło się sporo czasu wśród kibiców. Wolontariusze uwijali się z wodą, jak mogli i dokładali swoje do kibicowania. W ogóle uważam, że w rankingu wolontariuszy ci z Dębna wygrali zdecydowanie spośród wszystkich pięciu maratonów. Nie oznacza to, że w pozostałych biegach było źle - bo było super. Jednak ta subtelna różnica, którą każdy zauważał dawała coś wyjątkowego w Dębnie. Bo na przykład nie spotkałem się nigdzie indziej z sytuacją, gdy stojąc w kolejce (bardzo krótkiej) po jedzenie po biegu, zostałem zapytany przez wolontariusza, czy napiję się herbaty i jaki posiłek ma mi przynieść, zanim przyszła moja kolej przy bufecie.
Co do samego biegu, otarłem się o życiówkę. Szkoda, że wcześniej nie wiedziałem, że będę tak blisko, bo skupiłbym się bardziej na tym celu. A tak to sobie biegłem i zwiedzałem. Miałem niby gdzieś w głowie fakt, że biegnę na granicy nowego rekordu, ale raczej nie byłem nastawiony, żeby za to umrzeć. Poza tym było gorąco i pod koniec mogłem sobie więcej napsuć wcześniejszym pościgiem, niż biegnąc swobodnie. Miałem zaciesz i spędzałem miło czas. Uwierał mnie but, to stanąłem i go przewiązałem na nowo. Skończyło mi się miejsce w pęcherzu, to poleciałem do lasku zresetować poziom jego zapełnienia. Na luzie, bez stresu. Może właśnie te przerwy zadecydowały o końcowym wyniku. Nieważne. W pełnym zdrowiu dotarłem do mety z przyzwoitym czasem poniżej 4 godzin.
34. PKO Wrocław Maraton
Ostatni z pięciu. Jesienny maraton we Wrocławiu. Po udanych jesiennych startach w Warszawie i Poznaniu, spodziewałem się dobrego biegu o tej samej porze roku we Wrocławiu. Maraton wyznaczono na 11 września. Marzyła mi się nowa życiówka. Miałem już pewne doświadczenie. Wiedziałem, czego się spodziewać po sobie. Swoje szanse mogłem ocenić po okresie przygotowawczym i podjąć decyzję, czy pobiegnę na zaliczenie, czy nowy rekord osobisty. Z drugiej strony głupio byłoby np. nie skończyć biegu, zajeżdżając się w pościgu za czasem. W każdym razie przez prawie 4.5 miesiąca biegałem dużo. W zasadzie nie miałem większej przerwy od Dębna. Trochę mniejszy kilometraż w kwietniu i od razu wskoczyłem w spore objętości. Polar w tamtym czasie udostępnił generator planów treningowych, które w podobny sposób do Endomondo dynamicznie dostosowują się do użytkownika. Dodatkowo w plan wplecione były treningi siłowe i stretchingowe ułożone tak, że można je było robić w domu. Trzymałem się wszystkiego kurczowo i widać było postępy. Zapisałem się też na rekordową jak na mnie liczbę zawodów na krótszych dystansach. Stwierdziłem, że samotne bieganie przez kolejne miesiące jest powoli demotywujące i bieg w zawodach co jakiś czas może to zmienić. Jeździłem sobie zatem po okolicznych biegach na 10, 13, 15 i 21 km i było fajnie, a czasem ekstremalnie. Były burze z piorunami na wzniesieniach, były oberwania chmury i łamiące się gałęzie w lesie. Były potworne upały, czyli wszystko, co przynosi lato w Polsce. Niestety w standardowym pakiecie letnim do planu treningowego dołączona była też kontuzja… W lipcu po którymś z długich niedzielnych wybiegań obudziłem się z uszkodzeniem lewego stawu skokowego. Okazało się, że jest przeciążony, a USG nie pozostawiało złudzeń, że potrzebna jest przerwa i porcja maści i pigułek przeciwzapalnych. Na szczęście udało się coś pobiegać w mniejszym zakresie, ale 3 tygodnie musiałem przez to poluzować reżim. Najważniejsze, że przebrnąłem przez to i w sierpniu mogłem znów wskoczyć na pełne obroty. Żeby nie było za różowo, po tej przerwie lipcowej nie mogłem się zabrać za dodatkowe treningi siłowe zgodnie z planem. Zatem ostatni miesiąc polegał tylko na zaliczaniu samych biegowych treningów. Cały ja ;) Ale naprawdę wyglądało to dobrze. Licznik wybił od maja 700 km. Czułem, że stać mnie na złamanie 3h40m. Liczyłem nawet po cichu na jakieś 3h30m-3h35m. I może by tak było, gdyby nie…
Pamiętam wcześniejsze relacje z wrocławskiego maratonu, gdy lało, wiało i było zimno. Były też słoneczne i bardzo ciepłe dni w trakcie biegu. Na to, co wydarzyło się 11 września 2016 nie byłem jednak przygotowany wcale. Sprawdzałem prognozy pogody parę dni przed biegiem i wyglądało na to, że będzie gorąco. Gdyby było gorąco, byłoby OK. Ale po kolei. Nocleg w budżetowym hotelu parę km od miejsca startu i mety na Stadionie Olimpijskim pozwolił mi odebrać pakiet w sobotę, dzień przed biegiem, a potem się normalnie wyspać. Dlatego mogłem spokojnie zjeść rano śniadanie i pojechać autem pod sam stadion. Było dużo czasu na rozgrzewkę. Już po godzinie 8 było ciepło, ponad 20 stopni. Start biegu nastąpił o godzinie 9. Czytałem fora i artykuły, gdzie trąbili wszem i wobec, żeby uważać i rozsądnie podejść do biegu w takich warunkach. Ludzie trzęśli portkami przed spodziewanym upałem. A ja ubzdurałem sobie, że się tym nie będę w ogóle przejmował. Chciałem wyprzedzić upał, dobiec jak najdalej, zanim zacznie być nieznośnie gorąco. Zacząłem od razu w zamierzonym tempie między 5m8s a 5m12s /km. Po raz pierwszy od 2 lat coś mnie ściskało w żołądku. Nie było to nic tragicznego, ale strasznie wkurzało i dekoncentrowało. Przez to nie miałem też pewności, czy jedzenie żeli po drodze nie spowoduje jakichś większych rewolucji. Problem nie zniknął do końca biegu, ale się też nie pogorszył, więc spoko. Gorzej, że nie trzeba było długo czekać po starcie, żeby poczuć zapowiadany upał. Przez pierwsze 27 km było po prostu gorąco. A to powoduje, że są problemy z chłodzeniem i ciężko jest utrzymać wysoką wydolność mięśni. Było dużo wody na trasie, chyba nawet gęściej, niż zapowiadał organizator. Ale to nie rozwiązywało problemu, jedynie ratowało życie i pozwalało jako tako biec. Tak było właśnie do około kilometra nr 27. Potem, po 2 godzinach od startu “zrobiło się” już nie do wytrzymania. Pamiętam, że trasa wiodła wtedy obok stadionu Wrocław, położonego przy zachodniej obwodnicy miasta. Skończył się jeden z niewielu zbiegów, a zaczęła długa płaska prosta z punktem nawadniania na jej początku. Wtedy krótko mówiąc zaczął kończyć mi się prąd. Nagle tempo siadło. Ciągle miałem zapas czasu zbudowany mozolną 2-godzinną walką z dystansem. Powoli jednak potrzebny margines zaczął topnieć w tym niemiłosiernym skwarze. I stopniał najpierw do zera, a potem wyznaczone cele zaczęły uciekać jeden po drugim. Najpierw uciekł najbardziej ambitny z nich - skończyć w 3h35m. Potem mogłem pożegnać się ze złamaniem 3h40m. Przez kolejne kilometry bywały momenty, gdy tempo spadało do ponad 6 min/km (...), co z założonym 5m8s/km miało niewiele wspólnego. Dlatego siłą rzeczy nastąpił moment bliżej 40-go kilometra, gdy uciekł też cel nr 3, czyli poprawienie życiówki (3:48:16). Została ostatnia rzecz do zrobienia - bezdyskusyjnie konieczna - czyli dotarcie do mety. Ostatnie kilka kilometrów biegłem z innym towarzyszem niedoli i to pomagało. Rozmowa pozwalała się częściowo odseparować od niełatwej sytuacji. Wreszcie na horyzoncie wyłoniła się meta, którą przekroczyłem po 3 godzinach i 52 minutach. W normalnych warunkach z tym czasem prawdopodobnie wylądowałbym gdzieś w połowie stawki. We Wrocławiu pozwoliło mi to wskoczyć na 820 miejsce z ponad 4100 biegaczy, którzy ukończyli maraton. Po drodze widziałem mnóstwo ludzi z czerwonymi numerami startowymi, którzy biegli w pobliżu mnie lub całkiem odpadali, łapiąc haustami powietrze gdzieś na krawężnikach. Ten kolor mieli ci najszybsi według deklaracji przy zgłoszeniu do biegu. Ich pogoda jeszcze bardziej bezlitośnie potraktowała. Ale co tu dużo mówić - termometr w cieniu wskazywał 34 stopnie w najgorszym momencie. Cienia było mało, bo tylko gdzieniegdzie przy budynkach. Za to w słońcu na asfalcie drogowe termometry pokazywały 54 stopnie. Istne szaleństwo. Chyba wiem, co czują uczestnicy Bad Water Ultramarathon… Gdyby nie hektolitry wody wylane na głowę z gąbki i kubeczków oraz kurtyny wodne ustawione co jakiś czas, nie udałoby mi się dotrzeć do mety. Paradoksalnie byłem cały przemoczony, do suchej nitki, co dodatkowo obciążało mnie w biegu, ale woda dała życie i przetrwanie - dosłownie.
Z jednej strony szkoda, że pogoda pokrzyżowała mi tyle planów we Wrocławiu. Z drugiej jednak, zawsze niedosyt powoduje motywację do poprawy, do spróbowania jeszcze raz. Mam nadzieję, że zmobilizuję się jeszcze i przebiegnę jakiś maraton w wymarzonym czasie.
Epilog
Powyższy tekst pisałem 2 tygodnie po ostatnim maratonie, czyli na przełomie września i października 2016. Z podsumowaniem postanowiłem zaczekać do momentu, gdy w mojej dłoni nareszcie pojawi się medal i dyplom Korony Maratonów Polskich - czyli do dziś, 29. grudnia. Przez te 3 miesiące zdążyłem przy okazji ochłonąć, rozleniwić się i stracić sporo z formy ;) Ale też zdążyłem wymyślić sobie nowy cel…
Teraz, kiedy już mam fizyczny dowód tego, co zrobiłem przez ostatnie 2 lata, mogę w jakiś sposób określić, co to dla mnie znaczy. Krótko mówiąc, to fajne uczucie, że się coś ma. Podobnie czułem się, gdy odbierałem certyfikat internetowego kursu astronomii i dyplomy za wyróżnienia na festiwalu filmów astronomicznych. Niewątpliwie powód do zadowolenia. Jednak jest coś lepszego, przynajmniej dla mnie. Gonić króliczka. Kolejny raz przekonuję się, że dążenie do czegoś daje niewspółmiernie więcej satysfakcji, która zresztą trwa dłużej, niż ta jedna krótka chwila, która wieńczy dzieło. To oczywiste, że jest ona konieczna do pełnego sukcesu i daje niesamowitego kopa z buta zwanego szczęściem, ale dla mnie nie jest największym źródłem endorfin. Nie da się skończyć studiów i zdobyć dyplomu tylko samym studiowaniem, bez obrony pracy. Nie da się zdobyć Oscara, robiąc film i chowając go do szuflady. Gdy się już coś zdobędzie, przyjemnie jest spojrzeć wstecz i się do tego uśmiechnąć. Jednak trzeba wyznaczać sobie nowe cele, nie osiadając na laurach. Chyba nie ma nic złego w tym podejściu, mam nadzieję :) Mam też nadzieję, że nie jestem jedyny z takim nastawieniem i że rozumieją mnie chociażby ci, co wiecznie zbierają Pokemony ;)
Gdzieś tam w gąszczu powyższego tekstu padły słowa o niedosycie po maratonie we Wrocławiu. Właśnie ten niedosyt spowodowany przez zaprzepaszczone z winy pogody szanse na pobicie życiówki zasiał w mojej głowie nowy pomysł. Pomysł szarpnięcia się na wymarzony czas w 2017 roku. Już bez obciążeń związanych z wyższym celem, po prostu, bez “napinki”. Początkowo myślałem o Krakowie. Fajnie byłoby zrewanżować się za ten niezbyt udany start w cyklu KMP. Ciągnie mnie jednak do Warszawy na Orlen Warsaw Marathon. To zdaje się największy maraton w Polsce. Podobno ma niepowtarzalną atmosferę i organizację. Kusi mnie, żeby przekonać się o tym na własnej skórze. Wybór jeszcze nie padł. Jest jeszcze chwila na decyzję. Póki co zaczynam ostre przygotowania tuż po nowym roku. Lubię maratony. Każdy z nich jest jak długo wyczekiwana egzotyczna podróż. Zawsze dzieje się coś ciekawego i niepowtarzalnego. 42 km to na tyle dużo, żeby zmieścić w nich całkiem bogatą historię, którą samemu się tworzy. A skoro ma się na to wpływ, to jest to uzależniające. I znów z nory wyskoczył króliczek… :)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Jarek42 (2016-12-30,13:10): Dla niebiegającego przebiegnięcie 10 km to już coś niemożliwego do wykonania. Dla biegającego systematycznie - maraton to już nic wielkiego. Przebiec to żadna sztuka. Przebiec np. poniżej 3 godzin, to już sztuka jest. MarioRunner (2016-12-30,13:23): Jarek42 nie do końca się zgodzę. Według mnie sztuką jest zrobić coś trudnego dla siebie. Każdy dystans może być taki, gdy walczysz o wynik. Zejść poniżej 20 minut na 5 km to też sztuka, bo wymaga wielu godzin treningów. Dla kogoś zejść poniżej 30 minut na tym dystansie będzie czymś wyjątkowym. A maraton? Każdy z iluśtam pierwszych będzie sztuką, dopóki nie poznasz swoich możliwości. A potem urywanie pojedynczych minut może być sztuką. Dla mnie zejście poniżej 3:30 byłoby czymś wielkim. Pozdrawiam Jarek42 (2016-12-30,14:32): Podałem przykład. Dla mnie barierą było 3 godziny. Uporałem się z nią, chociaż w pewnym momencie już zwątpiłem. Dla Ciebie to 3,5 godziny, dla innego biegacza 4 godziny. MarioRunner (2016-12-30,15:16): Ok, teraz rozumiem lepiej. Po pierwszym komentarzu moje rozumienie było takie, że bariera 3 godziny obowiązuje każdego i każdy, kto jej nie przekroczy, nic nie osiąga wielkiego. Pozdrawiam :)
|