2016-03-15
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| „Pokaż, żeś nie kalesony”. 12 godzin w Bochni - czyli siła i charakter (czytano: 1201 razy)
Na relacje „na żywo” z losowania czekałem z bijącym sercem. Opóźniała się, ale nie miałem zamiaru rezygnować...
Pierwsza, druga trzecia drużyna... Pierwsza dziesiątka, dalej bez nas. Jedenasta, dwunasta - Mafiozów Czterech. Taaaaaaaaaak! Dostaliśmy się! - ten okrzyk radości słyszał cały mój dom i wszyscy sąsiedzi! To ta chwila, w której zaczęła się nasza przygoda w 12-godzinnym Biegu Sztafetowym Kopalni Soli Bochnia. Siła.
Przygotowania pełną parą – owszem i trwały, ale nie u mnie. Kontuzja po zimowej połówce w Górach Stołowych dawała się we znaki, ale nie chciałem odpuścić. Niestety było źle. Już miałem pożegnać ze startem. Na 2 tygodnie przed biegiem pojawił się dr Jarosław Pokaczajło - rehabilitant-magik. Pragnę mu serdecznie podziękować za ekspresowe postawienie mnie na nogi. I choć czasu na trening zostało nie wiele, dałem z siebie wszystko. Siła.
Zwarci i gotowi wyruszyliśmy do Bochni, aby zjechać 212 metrów pod ziemię i przez 12 godzin zmagać się ze swoim ciałem, z swoimi słabościami. Na miejscu ogrom znajomych - jak zawsze same uśmiechnięte twarze. Jest cudownie!
Gdy do zjazdu było jeszcze trochę czasu, na pełnych obrotach pracowały... telefony. Chyba każdy wykonał telefon do bliskich by uświadomić ich, że „wszystko będzie dobrze”. W końcu przyszedł ten moment. Gdy zjeżdżasz pod ziemię, czujesz przyspieszony oddech, szybsze bicie serca. To strach. Mimo to uśmiechasz się szeroko – kolejny wyjątkowy moment w Twoim życiu. Siła.
Pod ziemią krótki przemarsz na salę noclegową. Rozkładamy manatki, odbieramy pakiety. Później kolacja w bardzo szerokim towarzystwie. Czas płynął szybko i nadszedł czas snu. Mimo późnej pory rozmowy nie ustawały - opowiadania z poprzednich lat, żarty i wszystko to, o czym po prostu można było pogadać, nawet i o polityce – oj zrobiło się głośno!
Z czasem robiło się co raz ciszej, choć tak naprawdę przez całą noc było słychać rozmowy. W takim klimacie nie zmrużyłem oka dłużej niż na godzinę. Brak siły.
I chodź słonce tutaj nie wschodzi, to energii do zerwania się z łóżka nikomu nie zabrakło. Wczesne śniadanie znów w szerokim towarzystwie, potem ustalenie taktyki na bieg. Pora przejść na trasę.
O 9:30 odprawa kapitanów z dyrektorem biegu. Jeszcze kilka wspólnych zdjęć i start honorowy. Przejście do stref startowych. Przypadła mi strefa 4, co oznacza że prócz całego okrążenia, które liczy tu sobie 2420 metrów, muszę przebiec jeszcze dodatkowo 600 metrów. Dystans ten zostanie potem doliczony do ostatecznego wyniku.
Gdy przedstawiciele wszystkich 65 drużyn pojawili się w swoich strefach, nastąpiło wspólne odliczanie od 10… zakończone dźwiękiem syreny, która wypuściła fanatyków biegania na 12-godzinną przygodę w solnych podziemiach.
12 godzin, 212 metrów pod ziemią. Dla wielu wydaje się to nienormalne, ale dla tych, którzy właśnie zaczęli swój bieg, są to po prostu spełnione marzenia… Siła.
Po pierwszej zmianie wiedziałem już, że nie będzie łatwo. Miesiąc niebiegania zabił moją wydolność. Ale walczę!
Zmiany szły bez problemu - było widać, że wszystkim się podoba. Po 8 okrążeniach dokonaliśmy zmiany taktyki, zgodnie z wcześniejszymi analizami. Zmiany mijały nadal bez problemu, aż do momentu, w którym - nie wiem jak to się stało - przegapiłem swoją kolejkę. Andrzej musiał pobiec drugie kółko...
Mimo, że na pierwszym się żyłował, drugie poszło mu prawie tak samo. Byłem na siebie strasznie zły. Bardzo, bardzo zły, gdyż to ja naciskałem najbardziej by nie zawalić… zonk. Jakoś to przełknęliśmy.
Godziny upływały i coraz bardziej było widać, że ewidentnie odstaję z szybkością od kolegów. Jakoś to jeszcze znosiłem. Po 5 godzinach biegu dokonujemy kolejnej zmiany taktyki, której już nie planowaliśmy. I choć bardzo mi się ona nie podobała, zgodziłem się z chłopakami – wiedziałem, że jest to konieczne.
Wraz kolegą Markiem czekało nas 6 kółek na zmianę, by Andrzej z Martynem mogli spokojnie zjeść. Mieli niecałą godzinę. Przetrwaliśmy. Chłopaki zjawili się na czas.
Poszedłem po serwowany uczestnikom sztafety makaron, by mieć jak najwięcej czasu na trawienie i odpoczynek. Usiadłem przy stole, zakręciłem kilka razy widelcem i... zaczęło się.
Po 6 godzinach biegania głowa nie wytrzymała - byłem zawiedziony swoją formą. Moje tempo spadało, a głowa pulsowała. Myśli szalały i biły się między sobą. Kolejna granica została przekroczona, gdy rozbrojonego i zagubionego nad talerzem biegacza zauważyła znana w środowisku Gaba. Podeszła, usiadła, zagadnęła. Łzy już płynęły, nie wytrzymałem.
„Nic nie musisz mówić” - usłyszałem tylko, ukrywając łzy pod rękami. Poczułem, jak Gaba pogłaskała mnie po głowie - jak małe dziecko - i powiedziała, że wrócę na trasę. Odeszła. Siedziałem tak rozbrojony...
Gdy dostrzegłem kolejną osobę zmierzającą do stołu przetarłem szybko łzy. Podeszła do mnie nowo poznana osoba – Magda z drużyny Zabiegani Częstochowa. Nie dała za wygraną i w magiczny sposób wyciągnęła ze mnie mój problem. Drenując problem wmawiała mi, że zbytnio się tym przejmuje i że mimo tak długiej przerwy jest naprawdę dobrze. Trwa to na tyle długo, że w międzyczasie do stołu przychodzi już Marek. Przytakiwał w całej sytuacji.
Pocieszanie zamieniło się w rozmowę. Ostatecznie słowa Marka - „Musisz biegać, bo bez Ciebie nie damy rady” sprawiają, że sięgam po widelec i kończę swój posiłek. Położyłem się jeszcze na 5 minut, bo tyle zostało do końca przerwy. Minęło z mrugnięciem oka. Do głowy dochodziły bodźce w stylu „weź kur… dźwignij już tę d... i idź pokaż, żeś nie kalesony”.
Jeszcze parę łyków coli i wracam w strefę zmian. Dowiaduje się, że Martyn miał problem z żołądkiem, dlatego Andrzej znów zrobił dwa okrążenia. Tym razem był jednak świadomy drugiego kółka.
Wracamy do pierwotnej taktyki, z zamierzeniem utrzymania jej do końca. Wracam na trasę z zaciśniętymi pięściami i okrzykiem „siłaaaa!”
Ku mojemu zdziwieniu tempo minimalnie wzrasta i... utrzymuje się! Jest to dla mnie decydujący moment, wracam do życia. Siła!
Godziny upływają. W strefie zmian – prócz solnego kurzu - unosi się coś, co my biegacze nazywamy „pasją”. Widać ją w każdym z nas, mimo zmęczenia, mimo spływającego potu, mimo bólu na twarzy. Tak, to ona trzyma nas na nogach.
Na około półtorej godziny do końca rywalizacji z niecierpliwością czekam, aż Martyn przybiegnie ze swojego okrążenia. Lekko zmartwieni, spoglądając na zegarek wiemy, że coś nie gra. Pojawia się Martyn - bialutki jak ściana, ale jest już z nami.
Martyn jest cukrzykiem, pomimo stałej kontroli poziomu i zmniejszenia dawki insuliny do minimum, całodniowy wysiłek daje mu się we znaki. Nagły spadek cukru uniemożliwia mu dalszą rywalizację. Jednak solidarnie zostaje z nami w strefie zmian i zagrzewa do walki.
Moje kolejne okrążenia są przerywanym krzykiem. Przebiegając przez podziemną kaplicę za każdym razem krzyczę, a z każdym krzykiem otrzymuje odpowiedź od zawodników i kibiców którzy tam przebywają - „siła”. To już było prawie jak rytuał!
Na 40 minut do końca wyniki zmieniają się jak w kalejdoskopie. Każdy chce walczyć o jak najlepsze miejsce. Postanawiamy, że Marek i Andrzej jako najszybsi z nas przejmują pałeczkę. Już do końca. Nie wiem jak oni to zrobili, ale nie zwalniali przez całe 12 godzin. Siła.
Mafiozów czterech by Mafia Team Lubliniec w składzie: Marek Grund, Marek Kapela, Martyn Kasperczyk i Andrzej Zyskowski kończy z dystansem 173.939 km, zdobywając 7. miejsce. Siła!
Tak zakończyły się dla nas 12-godzinne podziemne zmagania w Bochni. Nastał czas zabawy i radości, a ta ogarnęła chyba wszystkich uczestników tego wydarzenia. Wyjątkowość tych zawodów to nie tylko podziemia Kopalni Soli. To przede wszystkim ludzie, którzy biegają tam z sercem od początku do końca, przeżywając każde kolejne okrążenie. I mimo, że każde zabiera siły, daje również radość. A o to przecież w życiu i bieganiu chodzi!
Bochnio - mam nadzieję - do zobaczenia za rok!
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |