2015-10-28
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Szósty i szesnasty z czterdziestu – Toruń i dwa przełomowe maratony. (czytano: 2210 razy)
Każdy głębszy oddech sprawiał mi ból, każde zachłyśnięcie się powietrzem – atak kaszlu, ale gdybym miał teraz, już po fakcie, podjąć decyzję – byłaby taka sama: w Toruniu JEST maraton i trzeba go pobiec. To cholerstwo, to znaczy przeziębienie, przyczepiło się do mnie w czwartek i do sobotniego popołudnia przybierało na sile. Stosując różne techniki na skrócenie tradycyjnych siedmiu dni choroby (w myśl zasady, że grypa leczona trwa siedem dni, natomiast nieleczona tydzień) podupadałem już na duchu, ale – gdy prawie witałem się z dnem – wpadłem na pomysł pozbycia się jej w bardzo prosty sposób… no może sposób był prosty, ale konsekwencje jego zastosowania trochę kłopotliwe. Wypiłem w sumie cztery grzańce z pokaźną ilością miodu, soku z malin i cytryny, przez co odwiedzałem toaletę regularnie co czterdzieści pięć, w porywach do pięćdziesięciu minut przez całą noc. Ostatnie łączenie z Wisłą miałem na siódmym kilometrze maratonu, ale dzięki temu mogłem być pewien, że nawet jeśli jakieś wirusy lub bakterie we mnie były, to na ósmym kilometrze już ich być nie powinno. Zostało tylko podrażnione gardło.
Nie byłem ze swoimi problemami sam. W domu dbała o mnie Najlepsza-z-Żon (twórczyni leczniczego napoju na bazie piwa; to ona jako żona maratończyka łapała pszczoły, które ja doiłem dla miodu), a na całym dystansie czuwał nade mną Pavelski, mój “zbicyklowany” przyjaciel, który wprawdzie nie przebiegł jeszcze klasycznego maratonu, ale…
… kiedy i co, albo kto decyduje, ze nazywamy sie biegaczami albo wznioślej - maratończykami? Czy jest na to jakiś gotowy wzór, albo limit kilometrów, który trzeba przebiec, by dołączyć do wytrawnego grona biegaczy. Do niedawna tytuł “maratończyk” zarezerwowany był dla elity, a teraz? Teraz okazuje się, że może być dla wszystkich, bo tak łatwo dziś jest przebiec maraton, myślę, że łatwiej niż kiedykolwiek wcześniej.
Pavelski nie pokonał jeszcze Smoka-o-czterdziestu-dwóch-głowach i 195 metrowym ogonie, chociaż na swoim koncie ma marszobieg na 56 kilometrów i gdyby... A! Zapomniałem, że gość pokonał również na swych kończynkach 85 kilosów i, gdyby tylko dosypać mu trochę proszku z pewności siebie do jedzenia, ze spokojem przemknąłby przez metę maratonu z uśmiechem na twarzy.
Jak to było z początkiem jego biegania nie pamiętam. Wiem, że stanowiliśmy zgraną paczkę, która pomimo ukończenia studiów i rozpoczęcia pracy w różnych miejscach, stanowiskach i branżach wciąż się regularnie spotykała i świetnie się razem bawiła. Kultowe były nasze spotkania na basenach, genialne wyjazdy rowerowe nad jezioro i wyścigi w drodze powrotnej. Nazywaliśmy się sami "chłopakami do wzięcia" i czerpaliśmy radość ze wszystkiego. W sumie to tak, jak teraz, gdy spotykamy sie jako ojcowie...
Pavelski był niesamowicie ambitny w bieganiu. Pokonywał kryzysy jedynie z małym grymasem na twarzy. Po kilku miesiącach treningu postanowił przebiec Półmaraton Toruński i... zrobił to w przyzwoitym na tamte warunki czasie dwóch godzin, dwudziestu jeden minut i pięciu sekund.
XXIII Maraton Torunski - 5:09:26
W czasie przyzwoitym, jak na tamte warunki... Startując w tej imprezie wiedzieliśmy na co się decydujemy. O godzinie dziewiątej rano w momencie startu temperatura sięgała już spokojnie dwudziestu ośmiu/dziewięciu stopni, a na niebie nie było nawet najmniejszej chmurki. Start odbył się w klasycznym dla Maratonu Toruńskiego miejscu - na ulicy Chełminskiej. Grupa biegaczy leniwie przetoczyła się przez calą Szosę Chełmińską i wybiegła z miasta przez Wrzosy w stronę Łubianki, biegowej stolicy regionu. Było ciepło... ba, było goraco! Organizatorzy, toruński TKKF, poustawiali na trasie wodne kurtyny, ale i one były niewystarczające wobec skwaru, który lał się z nieba. Zauważyli to na szczeście mieszkańcy miejscowości, przez które biegliśmy i wspierali nas jak tylko mogli. Pojawili sie dziadkowie z wężami ogrodowymi, babcie z wiaderkami z zimną woda I oczywiście Ochotnicza Straż Pożarna - to było niesamowite! Tempo biegu sprzyjało zawieraniu znajomości i dyskusjom (a nawet grze w szachy) – na drugiej połówce poznałem Wasyla - bieg zatem nie mógł być nudny.
Wydarzenia, które miały miejsce tego dnia były też przyczyną poważnych zmian dla Maratonu Toruńskiego, z którym na dziesięć lat pożegnał się dotychczasowy organizator - Ryszard Kowalski. Czy to była dobra decyzja? Nie mnie oceniać. Nie dziwię się Panu Kowalskiemu, że taką decyzję wówczas podjął - miejsce miała jawna nagonka i poważne zarzuty. Dla niezorientowanych - w trakcie imprezy towarzyszącej zasłabła uczestniczka, która zeszła z trasy poza terenem miejskim i nie została zauważona przez jadących pojazdem zamykającym bieg. Niestety straciła przytomność i przez dłuższy czas wystawiona była na silne działanie Słońca. Kiedy trafiła do szpitala z trudem ją uratowano, natomiast cała odpowiedzialność spadła na barki prezesa toruńskiego TKKF.
Tymczasem biegowe doświadczenia Pavelskiego się rozwijały i dumnym jest z tego, że poniekąd za moim stało się to działaniem. Genialnie się z nim biega... w Sielpii koło Końskich zrobiliśmy pieszy maraton na 56 kilometrów zajmując miejsce w ścisłej czołówce! Wróciliśmy do bazy i czekaliśmy na Rafalskiego, kolejnego z grupy "Chłopaków do wzięcia" (aktulanie ojca dwóch wspaniałych córek), który przeżył na trasie męczarnie za sprawą wypitej dzień wcześniej maślanki i braku liści łopianu w okolicy... Biegliśmy też wiosennego Harpagana jakieś X lat temu w grupie z dwoma innymi frick"ami... Po przeróżnych, czasami bardzo złożonych doświadczeniach postanowiliśmy wywiesić białą flagę i w inny niż na nogach sposób przemieścić się do bazy biegu. Było sobotnie popołudnie i ze stu kilometrów mieliśmy zaliczone jakieś 72 km (co przy naszych umiejetnościach nawigacyjnych znaczyło zapewne pokonanie około stu czterdziestu). Nie mieliśmy sił na nic, więc udaliśmy się do samotnego gospodarstwa w środku lasu. Drzwi otworzyła nam mocno wczorajsza pani z trocinami we włosach, którą poprosiliśmy o pomoc w dostaniu się do pobliskiej (okolo 20 km) miejscowości. Kiwnęła głową, odwróciła się i sięgnęła po kluczyki do Kaszla... Fiata 126p. Było nas czterech plus ona. Wsiadając na tylne siedzenie usiadłem na półmetrowej długości metalową latarkę, którą opiekowałem się całą drogę wziąwszy na kolana. Pani pędziła przez lasy i pola jak dzika. Dowiozła nas do przystanku autobusowego. Przez komitet "Chłopaków do wzięcia" wyznaczony zostałem do uregulowania należności za przejazd, ustaliliśmy cenę na trzy dychy, które wręczyłem miłej pani z lasu wysiadając jako ostatni z jej bolidu. Powiedziała, że to za dużo, ale ostatecznie udało mi się jej tę kasę wcisnąć. Wysiadłem z Malucha, pani odjechała a ja z trudem wyprostowałem plecy. Odwróciłem się do moich Gamoni, a oni przywitali mnie jednakowym okrzykiem: "Latarka!". No właśnie... kto ma teraz tę latarkę?
Minęło kolejne tysiąc lat i nadszedł 2015 rok oraz postanowienie przebiegnięcia czterdziestu maratonów przed czterdziestką. Na liczniku w dniu trzydziestych dziewiątych urodzin miałem piętnastkę, ale kilka dni później...
XXXIII Maraton Toruński - 3:32:54
Pavelski czekał już na mnie w okolicy startu. Powiedziałem mu z czym sie borykam, że samopoczucie nie to i że będę potrzebował jego pomocy... Uprzedziłem, że możliwe, że nie będę w stanie ukończyć biegu, ale... ukończyłem i reperuję pogrypowe spustoszenia przed siedemnastym maratonem w Radziechowych koło Żywca. Toruń zdobyty pomimo wielkich obaw.
Osobiste podsumowanie imprezy? Dziesięć lat temu, abstrahując od tragicznych wydarzeń, wydawało mi się, że dobrze, że coś się w tej imprezie zmieni, bo jeżeli Maraton Toruński chce konkurować z innymi imprezami w Polsce, chce się rozwijać i zdobywać popularność potrzebuje swieżości i nowego pomysłu. Dziś, dojrzalszy o dziesięć lat, z większym bagażem doświadczeń i obserwacji zmieniam zdanie. Toruń nie potrzebuje WIELKIEJ imprezy liczonej w tysiącach biegaczy, ale maratonu z charakterem. Tegoroczny był pełen emocji, ale się odbył i to jest najważniejsze. Przyszłoroczny musi zaproponować COŚ, napewno w miejscu stać nie może.
Jakimś dziwnym sposobem Pavelskiemu udało sie sprawić, że jego Szanowna Małżonka założyła biegowe buty i teraz Pavelski ma problem jej te buty ściągnąć... Początki, z tego co pamiętam, łatwe nie były, a to za sprawą kiepskich miejsc, które Pavelski był wybierał na treningi. Na przykład bieżnię boiska w pobliżu piekarni, która w tym samym czasie wypiekała wonne drożdżówki... Szanowna Pavelska Małżonka to aktualnie główny rodzinny biegowy motywator w ich domu. To zabawne, bo gdy kiedyś tylko słyszała nasze dyskusje o bieganiu przewracała oczami, a teraz... Dzięki bieganiu oboje wydają się szczęśliwsi, bo odnaleźli jeszcze jedną płaszczyznę do kochania się i wzajemnego podziwiania. Dzieląc trudne sytuacje w życiu, a te ich niestety nie omijają, nauczyli się dzielić radość z pokonywania trudności w prostym i - będę to powtarzał to aż do znudzenia - pozbawionym ogłupiających ideologii sporcie.
Jak to było? No, to zabawne określenie dla przewrotności, która tkwi w miłości i radości?
Radość to ta z niewielu rzeczy na świecie, która sie mnoży, gdy się ją dzieli.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu seb (2015-10-31,11:47): MT 2005 to jedyny maraton, gdy miałem ochotę zejść. To nie był tylko kryzys. Ten upał był naprawdę potworny. No ale autor bloga mnie poklepał po plecach i obiecał, że jakoś razem dotrzemy po tych 5 godz. do mety. I tak było.
Czas wziąć się w garść, bo niedługo będę tylko wspominał dawne czasy. ;p haruki (2015-11-02,20:37): Seba, proszę Cię! Chciałeś zejść, a na mecie i tak byłeś przede mną:-)
Wydawało mi się, że widziałem Cię na liście startowej, ale nie pobiegłeś. Moje-Lepsze-Pół widziało Cię też w Warszawie, ale nie na biegowo... O co chodzi z zabieranie m się za siebie?
|