2015-09-18
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| NIE JESTEM KU... ZWYCIĘZCĄ!!!! (czytano: 1090 razy)
Na maraton wrocławski jechałem, po raz pierwszy od ładnych kilku lat, z ambicjami i z planem biegu po wynik. Kilka ostatnich swoich maratonów odklepałem. Byle ukończyć, czyli w okolicach 4:30, bo taki wynik ja osobiście uważam za odklepanie. Teraz miało być inaczej. A gdzie pojawia się walka o wynik i ambicja, tam znacznie łatwiej o przykrości.
Nocowaliśmy we Wrocławiu w fantastycznym miejscu. Za 21pln mieliśmy nocleg dosłownie 300 metrów od linii startu. Warunki były… no powiedzmy „turystyczne”. Temperatura w „domku” myślę, że niemal identyczna jak na zewnątrz, co w nocy zaowocowało okrywaniem się wszystkim, co było w zasięgu ręki, ale cena i odległość od startu jednak rekompensowały wszystkie wady.
Dzięki temu na start odbywający się o 9:00 wyszliśmy sobie spokojnie 8:20. Trochę rozgrzewki, ustawianie się w strefach itp. itd. W programie organizator napisał wyraźnie: zawodniczy muszą znaleźć się w swoich strefach startowych pomiędzy 8:30 a 8:45. No i zgadnijcie co się działo o 8:58. Nieprzerwane potoki ludzi rwące przez środek alei startowej, krzyczące by ich przepuścić. Mieli być w swoich strefach przynajmniej kwadrans temu, ale oni są ponad zalecenia organizatora…
Po starcie z kolei dwa pozytywne zaskoczenia. Po pierwsze wydawało mi się, że aleja startowa jest nieco za wąska na taką liczbę startujących, ale nie była. W ogóle to chyba najprzyjemniejsze miejsce startu ze wszystkich maratonów jakie dotychczas biegłem. Naprawdę długa aleja między drzewami, z towarzyszącą jej równoległą drogą, dzięki której nie było problemu by dostać się do strefy startowej w dowolnym jej miejscu. Bardzo fajnie. Drugie miłe zaskoczenie, to względnie równe tempo biegaczy stojących w moich okolicach (strefa 3:55-4:10). Doświadczenia poprzednich maratonów mam jednoznaczne – pierwsze kilkaset metrów to makabryczny slalom między ludźmi, którzy są zbyt ułomni, żeby zrozumieć po co są strefy startowe. Tutaj tego nie było. Start odbył się gładko i bezstresowo, przynajmniej tam, gdzie ja startowałem.
Bieg zaplanowałem sobie metodą negative split, czyli zaczynając wolniej, a później przyspieszając. Miałem przyspieszyć na 3., 14. i 28. kilometrze. Niestety nie umiem biec równo… A do tego na początku maratonu bardzo trudno jest biec wolno. Trochę rwałem tempo, ale nie jakoś straszliwie. Na 7. kilometrze ucieszyłem się bardzo, bo międzyczas miałem co do sekundy zgodny z planem. Teraz tylko utrzymywać tempo… W międzyczasie bardzo negatywne zaskoczenie – gazowany izotonik… Spotkałem się z takim wynalazkiem pierwszy raz w życiu i bardzo bym chciał, by był to raz ostatni. Po każdym punkcie odbijało mi się jak żulowi po tanim browarze. Makabra. Asfalt przy punktach żywieniowych oczywiście klasycznie zasłany kubeczkami i skórkami od bananów. Aż nie chce mi się już o tym pisać. Pozostaje życzyć ludziom, którzy swoje śmieci rzucają pod nogi innym, by kiedyś złamali sobie nogę dzięki sobie podobnym.
Na 10. kilometrze byłem optymistą. Biegło mi się lekko. Na półmetku miałem minutę straty, ale co najważniejsze nie było już lekkości. I wszystko potoczyło się bardzo szybko. Około 23. kilometra wiedziałem, że będzie mi bardzo trudno utrzymać tempo, a przecież po 28. miałem jeszcze przyspieszyć. Postanowiłem, że sprawdzę międzyczas na 25. km i wtedy podejmę decyzję, czy w ogóle jeszcze walczę o 3:59, czy już się poddaję. Ale tak naprawdę poddałem się chyba już na tym 23. km. Na 25. brakowało mi już półtorej minuty, a czułem się coraz gorzej. W okolicy 28. km stanąłem po raz pierwszy. Zrobiłem przerwę na toaletę, ale to już był koniec walki. Maraton, trud, walka, powinny zaczynać się około 32. kilometra. Moje zaczęły się jakoś 10 kilometrów wcześniej i szybko skończyły. Próbowałem dalej biec ciągiem, ale już nie mogłem. A może mogłem, ale głowa już nie chciała, nie wiem, ciężko powiedzieć. Na 30. km miałem na liczniku 3 godziny i nie było już o co walczyć. Robiłem marszobieg utrzymując średnie tempo około 7:00/km. Nie potrafiłem biec wolno. Może bardzo wolne tempo pozwoliłoby mi biec bez przerw w marszu, ale gdy już ruszałem do biegu, ruszałem tempem, którym biegłem wcześniej. W tych momentach wyprzedzałem sporo maszerujących i tu największa zmora końcówek maratonów. Ludzie maszerujący całą szerokością trasy. Niestety, kolejny z niechlubnych maratońskich standardów. Czy naprawdę jeśli jedziecie autem i musicie się zatrzymać, to zatrzymujecie się dokładnie w miejscu? Nie zjeżdżacie przypadkiem na bok, żeby nie utrudniać ruchu innym? No to dlaczego nie robicie tego na trasach biegowych? Bezmyślność i egoizm.
W pewnym momencie mijała mnie grupa na 4:15. Postanowiłem zawalczyć, by zabrać się z nimi. Przebiegłem kilkaset metrów. Na Garmina zerknąłem 3 razy. Raz pokazał tempo 5:20/km, raz 5:00 a raz 4:45. Co wyczyniali ci pacemakerzy? Naprawdę nie mam pojęcia. Wiem, że GPSy mają swoje ułomności, ale 4:45/km gdy tempo na wynik 4:15 to powyżej 6:00/km nie może wynikać tylko z niedokładności zegarka. Oczywiście natychmiast odpuściłem. I tak później w wynikach zobaczę, że między 30. a 40. kilometrem, mając tempo 7:13/km, wyprzedziłem ponad 70 osób.
A na 34. kilometrze stało się coś, co rozbiło mnie kompletnie i być może było katalizatorem tego wszystkiego, co wydarzyło się w mojej psychice później. Na którymś z kolejnych punktów kibica nieprzerwanie wykrzykiwane było najbardziej znienawidzone przeze mnie, najgłupsze, najbardziej bezmyślne i powtarzane w najbardziej idiotycznych okolicznościach hasło… Jesteście zwycięzcami. Myślę, że około 75% ludzi w mojej okolicy szło. Być może niektórzy szli planowo, bo taką mieli strategię na bieg. Ale na pewno nie wszyscy. Zapewne nawet nie większość. A na pewno nie ja. Jestem zwycięzcą? Co lub kogo pokonałem? Siebie? Dystans? Przegrałem ze wszystkim. Moje słabości pokonały mnie. Kazały mi przestać biec, a ja się im poddałem. Dystans pokazał mi, że był zbyt wymagający dla mnie. Jestem zwycięzcą bo idę? Ja nie ruszam na trasę maratonu by iść. Jeśli idę, to oznacza, że przegrałem. Czułem gniew, furię wręcz, skierowaną wobec dziewczyny, która nas wszystkich ogłaszała zwycięzcami. Napisałem przed chwilą o sobie, ale nie tylko ja, ale większość ludzi wokoło mnie przegrała walkę ze swoimi słabościami. Przegrała walkę z maratonem, bo maraton to bieg, a nie chód. Kto idzie, ten przegrał. A kto idzie, bo tak zaplanował, to… znacie moje zdanie…
Dwa kilometry dalej na szczęście pojawił się doping taki, który kocham. Ludzie krzyczeli „jeszcze tylko 5 kilometrów”, „jeszcze niecałe 4 kilometry, przecież to dla Was nic”. Tak, takiego dopingu potrzebuję i za taki dziękuję. To jest doping, który pokazuje, że cel jest niedaleko, że już naprawdę niedługo. A nie kretyńskie frazesy, które są kompletnie sprzeczne z rzeczywistością…
Szedłem coraz więcej, ale już było niedaleko. Ruszyłem truchtem dopiero w alei prowadzącej do mety. Ostatnie kilkaset metrów, jak zawsze, pokonałem ładnym sprintem wyprzedzając wszystkich w około i budząc entuzjazm kibiców, ale w tym sprincie nie było euforii i dumy. Był co najwyżej gniew. Na mecie uniosłem ręce do góry, ale po raz pierwszy nie stało się to samo, na fali nastroju. Zrobiłem to jako wyuczony gest, którego wymagają okoliczności. 4:27:44. Przegrałem. Ze sobą i z dystansem.
Odebrałem medal, który tylko ciążył mi na szyi i jak mogłem najszybciej wydostałem się ze strefy dla zawodników. Tutaj niestety kolejny straszny obrazek – wystawione były kartony z bananami, izotonikami i wodą mineralną. Wziąłem dwie małe butelki wody. Niektórzy natomiast brali wszystkiego tyle, że mieli problem w ogóle unieść. Kiście bananów, naręcza butelek… No bo przecież jest za darmo… Żałosne.
Dziękuję wszystkim, którzy wspierali i kibicowali przed, w trakcie i po. Wiem doskonale, że wszyscy chcieliście jak najlepiej. Muszę jednak wyjaśnić swój punkt widzenia, bo po biegu pojawiło się sporo nieporozumień, niektórych naprawdę przykrych.
Większość moich fejsbukowych (bo posty tam mam na myśli) znajomych nie biega. Spośród biegających większość nie ukończyła nigdy maratonu, a spośród tych, którzy ukończyli, większość ma życiówki gorsze od mojej (nie żeby moja była jakaś wypasiona – nie o to chodzi). I z tego właśnie powodu ukończenie maratonu ogromnej większości moich znajomych wydaje się fantastycznym osiągnięciem. Bo jest. Za pierwszym razem. Oceniając czyjeś osiągnięcie nie możemy oceniać go przez pryzmat siebie. Musimy zastanowić się, czym to osiągnięcie jest dla tego, kto je osiągnął. Czy gdyby Kenijczyk biegający maraton w 2:15 dobiegł w 2:45, to byłby wielki sukces, bo przecież ukończył? Wiem, że grubo przekoloryzowana analogia, ale jednak. Dla mnie ukończenie maratonu NIE JEST SUKCESEM. Jeśli dla Ciebie jest, to świetnie. Dąż do tego, a gdy to osiągniesz będę się cieszył razem z Tobą. Dla mnie nie jest, bo już nie raz to zrobiłem. Ukończenie nie było zagrożone ani przez sekundę. Stojąc na starcie i denerwując się, nie denerwowałem się tym, że mogę nie ukończyć. Przechodząc do marszu także nie. Powtarzam – ukończenie przeze mnie tego maratonu nie było zagrożone. Ale miałem jasno określony cel, którym był wynik i tego celu nie osiągnąłem. Abstrahuję teraz od tego na ile realny był to cel, bo nie o to chodzi. Nad tym jeszcze się zastanowię, ale jeśli mam do końca życia biegać maratony na 4:30, to nie będę już startował, bo to już było i to nie raz. Nie czuję potrzeby taśmowego odklepywania kolejnych maratonów bez żadnych ambicji. We Wrocławiu obrałem cel, podjąłem walkę i przegrałem. I niczego nie zmienia, że dla kogoś innego efekt tej walki byłby sukcesem. Dla mnie jest przegraną.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Truskawa (2015-09-21,17:39): K.A jesteś. Przestań!
|