2015-09-02
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Zamojskie 100km. Niepewność, droga przez piekło, słynna 19tka i upragniony finisz (czytano: 1266 razy)
Na jesień tego roku zaplanowałem sobie maraton we Wrocławiu. Potem doszedł plan przebiegnięcia połówki w Pile, tydzień przed Wrocławiem, ale bardzo wolno, jako towarzysz debiutantki. A potem zadzwonił telefon.
Jedziesz z nami do Zamościa?
Zadzwonił Tomek, mój guru i mentor. Na czteroetapowe 100km jeździ, wraz z innymi naszymi wspólnymi znajomymi, od wielu lat. I już kilka lat temu wspominałem mu, że pobiec z nimi jest moim marzeniem, ale na pewno nie jestem do tego przygotowany. Teraz też nie byłem. Choć tak właściwie, to ciężko było mi to ocenić, skoro nigdy w takim biegu nie biegłem. Maraton już w tym roku ukończyłem (w porywającym czasie 4:30), więc żadnej „formy” co prawda nie miałem, ale jakieś tam kilometry były zrobione. Opowiedziałem Tomkowi w jakim stanie jestem obecnie (to był koniec czerwca, akurat biegłem w dwóch dyszkach), usłyszałem, że nie jest ze mną aż tak tragicznie, ustaliliśmy wstępnie jak mam dalej trenować no i się zaczęło.
Cóż, wielkiej filozofii tu nie ma. Kilometry. Trzeba robić kilometry. Aczkolwiek nie jest to może aż tak oczywiste jak by się to mogło wydawać, bo można robić kilometry byle jak, albo sprytnie. W przygotowaniu do czterodniowego biegania kluczowy jest trening na zmęczeniu. Naprawdę nie miałoby większego sensu bieganie typu wybieganie 30km co kilka dni. Dla mnie kulminacją treningu były trzy oddzielone od siebie jednym dniem przerwy trzydniowe cykle złożone z treningu wprowadzającego, drugiego zakresu oraz wybiegania. Taki cykl u mnie dawał w sumie od 41 do 45km. Gdy trzeciego dnia cyklu biegniemy wybieganie, nogi jeszcze nie odtajały do końca po wczorajszym drugim zakresie, a dając sobie jedynie dzień przerwy między cyklami dodatkowo nakładamy na siebie zmęczenie z poprzednich cykli. Co ciekawe nie było dramatu, którego się spodziewałem. Zareagowałem na ten zestaw 9 treningów bardzo dobrze, a drugi zakres w ostatnim cyklu był szybszy i na niższym tętnie niż w poprzednich cyklach. Do tego dołożyłem jeszcze po kilku dniach 24-kilometrowe wybieganie i to było wszystko. 24km to najdłuższy dystans jaki przebiegłem w czasie przygotowań jednorazowo, a w lipcu w sumie 200km, czyli nic wielkiego.
Nadeszła pora. Wyjazd z Bydgoszczy do Zamościa pociągiem powinien się liczyć już za pierwszy etap zawodów, bo komfort… Wiadomo jaki w polskich kolejach. Ale dojechaliśmy. Zakwaterowaliśmy się w zamojskim OSIR"ze, który był centralnym punktem biegu. Tu nocowała część zawodników, tu były posiłki oraz stąd były wyjazdy na etapy i powroty. Wieczorem odbiór pakietów i jesteśmy gotowi.
Stres. Trema. Może nawet strach? Czy jest możliwe, żebym to ukończył? Dodatkowo limit na pierwszy etap (35km) to 4 godziny. Niby spoko, ale… Z kolei na ostatni etap (15km) limit 90 minut, czyli już naprawdę całkiem całkiem. Co prawda koledzy stanowczo mówili, żeby na to nie patrzeć i nikt jeszcze tu nie został zdyskwalifikowany za przekroczenie limitu, no ale mimo wszystko…
I etap: Zamość – Zwierzyniec (35km)
Pierwszy raz zobaczyłem fajny patent na zaopatrzenie punktów odżywczych. W holu OSIR"u stały kartony z oznaczeniem 10, 15, 20, 25 i 30km, do których mogliśmy wkładać co chcieliśmy, byle oznaczone naszym numerem. Kartony były później zabierane na punkty i tam to na nas czekało. Chłopaki z wieloletnim doświadczeniem mieli już rozpykany system. W Biedronce kupuje się zgrzewkę małej wody mineralnej, wodę się wypija, a do butelek wlewa się izotonik. Jakieś 200ml na punkt, może nawet trochę mniej. Ja dodatkowo do butelek na dwa ostatnie punkty dokleiłem sobie mały woreczek z rodzynkami, plus jeden wziąłem do kieszonki i z nim biegłem. Miałem je wyłącznie jako żelazny zapas. Na treningach nigdy nic nie jem, a eksperymenty w czasie startów wiadomo jak się mogą skończyć. Także strategia odżywiania zakładała tylko picie około 200ml izotoniku oraz wody na każdym punkcie, a jedzenie tylko w razie draki.
Start z rynku w Zamościu. Słonecznie. Nie gorąco, ale niestety raczej należało się spodziewać wzrostu temperatury. Jeszcze szybki wywiad dla katolickiego radia Zamość (w zasadzie powinienem powołać się na klauzulę sumienia i odmówić wywiadu, ale rozumiem, że zaszczyt przeprowadzenia wywiadu ze mną nie zdarza się codziennie, więc okazałem łaskę), no i cóż, trzeba ruszać. Odliczanie i wystrzał, ale najpierw dla wózkarzy i rolkarzy. A po chwili kolejne, dla nas. Na rynku ludzie bijący brawo, dopingujący.
Zaczynam oczywiście na końcu stawki, razem z Piotrem i Grzesiem – kolegami z grupy słabowidzących/niewidomych. Piotr niedowidzi, tak jak ja, a Grześ jest zupełnie niewidomy. Obok niego jedzie na rowerze Danusia, jego przewodniczka. Jeździ z nim już od dawna i teraz też przejedzie całe 100km! Stawka bardzo szybko się rozciąga. Biegaczy jest raptem około 50, a różnica poziomów sportowych duża, więc momentalnie zostajemy w kilkuosobowej grupce, przed którą długo długo nikogo nie ma. Chcę biec tempem około 6:20/km, ale grupa biegnie szybciej. Trochę poniżej 6. Rozmawiamy między sobą, że może jednak wolniej, ale nikt nie zwalnia. Biegniemy szosą, w ruchu samochodowym, więc komfort szałowy nie jest, ale tragedii też nie ma. Jest dość szerokie pobocze a nawierzchnia dobra, więc czuje się bezpiecznie. Dobiegamy do punktu odżywczego na 10. km (niestety na każdym etapie pierwszy punkt był dopiero po 10km – zdecydowanie warto to poprawić w kolejnych edycjach, szczególnie gdy jest gorąco). Przed punktem stresuje się, jak będzie logistycznie wyglądało szukanie mojej butelki. Napisałem na niej swój numer, ale w słońcu źle widzę i będę miał problem z wybraniem jej spośród innych. Proszę Piotra o pomoc jeszcze zanim dobiegniemy do punktu, ale na punkcie czeka niespodzianka. Nie ma przecież takiego zagęszczenia biegaczy, jak na wielkich maratonach. Do punktu zbliża się naraz góra kilka osób, a punkty zorganizowane są fantastycznie. Przed punktem stoi osoba podająca biegaczom zmoczone gąbki, a jednocześnie głośno krzycząca ich numery. Gdy biegnąc zmoczyłem się podaną mi gąbką i odrzuciłem ją, okazało się, że akurat dobiegłem do pani, która miała w ręku przygotowaną buteleczkę z moim numerem i podawała mi ją. Nawet nie musiałem się zatrzymać. WOW! Ja wiem że nie jest to fizyka kwantowa, ale obawiam się, że i tak wielu organizatorów nie wymyśliłoby tego. Brawo!
Na punkcie nasza grupa się rozrywa. Biegnę tylko z Piotrem. Około 16km zaczynam czuć wysiłek w nogach. Troszkę wcześnie, no ale cóż, ultrasem przecież nie jestem. Do tego jest już całkiem ciepło, czyli o wiele cieplej, niż byśmy chcieli. Piotrowi jest już ciężko i około 22. km gubię go. Chyba przystanął na punkcie odżywczym, żeby zjeść żel. Przez chwilę biegnę sam, ale szybko doganiam grupkę biegaczy, którzy startowali z nami, a później nam uciekli, w tym szanownego Admina tego cudownego portalu ;) Wyprzedzam, ale nie biegnę szybciej niż wcześniej. Patrzę na tempo, momentami świadomie się hamuję. Próbuje się do mnie podłączyć pan Leon, ale nie daje rady. Na mecie powie mi „silny jesteś!”. Zawsze miło to usłyszeć, ale ja cały czas biegnę podobnym tempem – tuż poniżej 6 minut na kilometr. Swoją drogą – jak autodestrukcyjna jest, a przynajmniej może być, ambicja. Jestem debiutantem. Chcę tylko ukończyć. Powinienem biec jak najwolniej, no ale skoro już większą część dystansu pobiegłem poniżej 6min/km, no to przecież nie będę asekuracyjnie zwalniał!!
Mniej więcej od 23-24. km biegnę już zupełnie sam. Sceneria w zasadzie jest cudowna. Samotny biegacz, boczne drogi prowadzące przez wsie, słoneczko, dzieci przybijające piątki, dorośli bijący brawo… Ale czuję już zmęczenie i gorąco. Już jakiś czas temu minęło południe.
Ostatnia część jest naprawdę bardzo trudna. Od 27. km upał zaczyna dawać się we znaki potwornie. Nic nie boli, tylko po prostu ciężko przesuwać dalej nogi. Sprawność spada radykalnie, włącza się tryb zombie. Byle do przodu. Myślenie się wyłączyło już dość dawno, wszak mózg odcina zbędne funkcje w takich sytuacjach. Na twarzy czuję skurcze/mrowienie. Znak odwodnienia. Piję na każdym punkcie jakieś 350-400ml, ale to za mało by zbilansować straty związane z poceniem się. Ich się po prostu w czasie biegu zbilansować nie da. A do tego trasa trudna dla psychiki. Skończyły się wsie, nie ma ludzi. Biegnę pustą ścieżką rowerową. Wielo, wielokilometrową pustą nasłonecznioną ścieżka rowerową… Wyprzedzam idących. Nie dziwię im się. Czekam w napięciu na ostatni punkt żywieniowy na 30. km, ale go nie ma!!!! Czekam tak długo, że w końcu wpajam sobie, że coś się stało i go nie ma. Przechodzi mi przez myśl, że mogłem pomylić trasę, ale to niemożliwe. Nie było żadnych odnóg. Punkt odnajduje się za 31. km. Piję wodę, na izotonik nie mam już ochoty. Biorę z rozsądku kilka łyków i butelkę zabieram ze sobą, ale nie popijam już. Żołądek ma już dosyć. Gdzieś około 33. km mijam kolejnego maszerującego zawodnika. Oddaję mu izotonik. Dwa dni później czeka mnie z tego powodu niespodzianka.
Chcę iść. Nie chcę już biec. Dlaczego pobiegłem? To jest daleko, a do tego gorąco. Już nie chcę. Ale… No oczywiście… Przecież utrzymuję się poniżej 6 min/km. Jeśli przejdę w marsz, to spadnę poniżej tego. Jakie to ma dla kogokolwiek znaczenie? Żadne dla nikogo. Ale nie będę szedł.
Długa, długa prosta kończy się skrętem i kilkusetmetrowym finishem w Zwierzyńcu. Słychać już spikera i muzykę. Dzięki takiemu rozproszeniu biegaczy każdy jest imiennie wyczytany podczas przebiegania linii mety. Jestem. Udało się. 35km, 3:28:35
II etap: Zamość – Skierbieszów (20km)
Ciekawie jest podchodzić do biegu na 20km jako do odpoczynku, ale tak właśnie było. Niestety nie było to takie proste, bo ten etap był bardzo pofałdowany. Dodatkowym smaczkiem był fakt, że w kategorii słabowidzących/niewidomych, która miała swoją dekorację po każdym etapie, byłem IV, a do III na 35km straciłem tylko 5 minut. No więc, a jakże… Ambicja… Kolega z III miejsca jest i zawsze był silniejszy ode mnie, no ale co, ja nie powalczę????
Na szczęście udało mi się uspokoić. Nie powalczyłem, nawet nie próbowałem. To nie miało kompletnie żadnego sensu. Plan na ten etap – pobiec znów poniżej 6 min/km, ale przede wszystkim jak ognia unikać zakwaszenia. Na ten jeden etap wziałem ze sobą pasek od pulsometru, żeby naprawdę pilnować tętna.
No to sru! Tym razem na start podjeżdżamy kawałek autobusem i lecimy. Przez pierwsze 5-6 km trasa kompletnie płaska, więc się zaczynam zastanawiać, co z tymi podbiegami zapowiedzianymi przez kolegów. Ale dowiaduję się dość szybko. A gdy się już zaczną, to się nie kończą. Przez około 6-7km było wyłącznie w górę i płasko, przy czym mam wrażenie, że płaskiego było naprawdę niewiele. Jeden z podbiegów to ciągłe nieprzerwane 2,5km. Biegnę cały czas zwalniając bardzo nieznacznie i pilnując tętna. Jestem cały czas w pierwszym zakresie. Coś te treningi dają jednak. Jestem wolny oczywiście jak żółw, ale mam niskie tętno mimo słońca i podbiegów, a do tego wyprzedzam. Już na 8. km mijam maszerującego zawodnika, a na podbiegach wyprzedzam nawet biegnących. Gdzieś tu gubię Piotra, z którym znowu zacząłem bieg.
Te podbiegi nie są specjalnie ciężkie, ale teraz w głowie mam już jutrzejszy etap. Nie zakwasić się. Cały czas zerkam na pulsometr – jest bardzo dobrze. Po kilku kilometrach wspinania zaczynają się zbiegi. Tak było zapowiadane. Ale pamiętam, że na zbiegi trzeba uważać. Tu łatwo popełnić błąd – na zbiegu o sporym nachyleniu może się nam wydawać, że biegniemy szybko za darmo, ale nic nie jest za darmo. Mięśnie się mocno ubijają. Kolana i czworogłowe dostają bardzo w kość, a zakwasić się dość łatwo nawet mimo niskiego tętna. Na zbiegi trzeba uważać, jeśli przed nami jeszcze wiele kilometrów!!
Przed metą jeszcze jeden podbieg, ale do mety z górki, więc można wpaść jak szarżująca husaria :) 20km, 1:58:40 i znów IV miejsce wśród niewidomych.
III etap: Zamość – Krasnobród, 30km
Byłem w piekle.
Przed III etapem sędziowie wytypowali grupkę słabszych zawodników, którzy startowali pół godziny wcześniej. Naturalnie te 30 minut doliczano im do wyniku, ale chodziło o to, żeby na mecie nie musieć czekać zbyt długo z dekoracjami i powrotem do Zamościa. Ja naturalnie zasłużyłem sobie na zaproszenie do tej elitarnej grupy :)
Siedziałem już w busie jadącym na start gdy zorientowałem się, że nie mam zegarka!!! Sprint z busa do pokoju, po drodze zderzenie z rozgrzewającym się biegaczem, sprint z pokoju do busa i już miałem dość biegania na dziś…
Ostatecznie wystartowaliśmy jakieś 20 minut przed wszystkimi, ale to nie ja byłem powodem opóźnienia. Pierwsze mniej więcej 10km trasy biegliśmy co prawda w słońcu, ale w silnym czołowym chłodzącym wietrze. Z jednej strony wiatr chłodził, z drugiej naprawdę odbierał siły. A sił jest mało. Nic mnie nie boli, ale po prostu mam już zmęczone mięśnie. Mam to uczucie, które pojawia się w maratonie gdzieś około połowy dystansu a potem nasila – po prostu zmęczone mięśnie, które odczuwają już trudy biegu. Tutaj od pierwszego kroku.
Na 5. km wyprzedzają nas wózkarze (oni też startowali 20 minut po nas). Najpierw za plecami słychać syreny eskortującej policji, potem policja nas mija i na chwilę robi się cicho. Potem narasta szum. Ciągle narasta. Jak skrzydła. W ostatniej chwili słychać dodatkowe dźwięki jakby jechały za nami rowery, a potem przelatują obok nas wózki. Przelatują jakby naprawdę unosiły się nad ziemią. Jadą z niesamowita prędkością, do tego drużynowo, jeden za drugim. Tak blisko, że ma się wrażenie, że to jest jedna konstrukcja, jakiś dłuuuugi kajak na kółkach. Po chwili za nimi jadą rolkarze. Także jadą pięknie, drużynowo. Potem wyprzedza mnie najlepszy z biegaczy. Czego jak czego, ale doznań estetycznych to mi tu nie brakuje. Zachwycałem się wózkarzami, rolkarzami, a teraz, gdy mija mnie prowadzący Ukrainiec, nie mogę się napatrzeć na jego bieg. Oczywiście wiele czasu na podziwianie to on mi nie daje… Mija krótka chwila i jest już daleko.
Wbiegamy w las. Niestety, coś za coś. Jest cień i cudowny chłodek, ale katastrofalna nawierzchnia. Jakim cudem przejechały tedy wózki i rolki, to ja nie mam pojęcia. Jakim cudem przebiegnie za chwilę mój niewidomy kolega z przewodniczką na rowerze – także nie wiem. Część drogi z kolei jest właśnie remontowana i dosłownie przed chwilą wylano na nią gorący lepik. Wbrew wcześniejszym ustaleniom – jak zapewnił nas dyrektor biegu ustalone było, że na trasie nie będzie w czasie biegu żadnych prac drogowych. Później dowiem się, że niektórzy wózkarze i rolkarze próbując nie zabić się na dziurach w asfalcie pojechali po tej nowej części zalepiając sobie lepikiem rolki i wózki… Jeśli miałbym wskazać jeden element do poprawienia w kolejnych edycjach, to właśnie ten odcinek trasy. Ja mam wrażenie, że walczę o życie próbując nie skręcić nogi, a co mają powiedzieć wózki, rolki i niewidomi?
Zdarza mi się nawet wyprzedzać. A po jednym z wyprzedzań słyszę za plecami słowa skierowane do mnie, bo nikogo innego w pobliżu nie ma… „Dwa dni temu uratowałeś mi życie. Nigdy Ci tego nie zapomnę...”. Ten izotonik, który oddałem wyprzedzanemu biegaczowi pod koniec pierwszego etapu…
Na 14. km wyprzedza mnie Tomek. Krzyczy mijając, że ładnie biegnę. Fajosko :) Nadal poniżej 6 min/km. Ale już niedługo…
Na 20. km kończy się las. I mniej więcej wtedy wybija południe. I mniej więcej wtedy trafiam do piekła. Niech to będzie nazwane patetycznym, wyolbrzymionym, nie wiem jakim kurna jeszcze, ale byłem w piekle. W słońcu było około 35 stopni, byłem po 20km tego dnia i po 75km w sumie. Żar lał się z nieba, żar lał się z pól, żar lał się z asfaltu. Cienia nie było niemal wcale. Ja byłem sam. I byłem w piekle.
Przestałem biec bardzo szybko, gdzieś około 22. km. Mam słabą psychikę, wielu nawet czując fizycznie to co ja dałoby radę biec, ale ja nie dałem. Już wcześniej na punktach przystawałem, piłem ile dawałem radę, wyciskałem na siebie już nie jedną gąbkę tylko dwie, a teraz już szedłem kilkusetmetrowe odcinki. Piłem naprawdę tak dużo, jak dużo można pić biegnąc, ale to nie zbilansowało odwodnienia pewnie nawet w 50%. Zresztą paradoksalnie musiałem skoczyć w krzaki żeby się wysikać – po prostu wypijałem na punktach tak dużo, że organizm nie był w stanie tego wszystkiego przyswoić w krótkim czasie.
Noga za nogą. Kilkusetmetrowe odcinki marszu, trochę krótsze biegu. Brak energii na cokolwiek. Spojrzenie na stoper wydaje się dużym wysiłkiem. Na twarzy znowu dreszcze. Sprawność intelektualna zredukowana do poziomu pawiana… Ale parłem do przodu. W jednym miejscu strażacy lali. Chwila oddechu. Szkoda, że tylko w jednym. W innym babcia z wnuczką wystawiły wiadra wody prosto ze studnią. Niechaj w życiu już piwa nie wypije, ani niczego innego, jeśli będę mógł pić tak pyszną wodę… Miała ze 30 stopni mniej niż temperatura powietrza, wyobrażacie sobie, jakie cudowne ukojenie dawała. Na chwilę…
Gdzieś na trasie ktoś wyprzedzający mnie mówi „o, to ta słynna 19tka”. 19 to mój numer startowy. Pytam o co chodzi, ktoś odkrzykuje, że powie na mecie, ale już się nie spotykamy… Może też chodzi o ten izotonik z pierwszego etapu? A może komuś podpadłem?
Dalej na trasie ktoś rozdaje butelki z wodą z bagażnika samochodu. Nie wiem kto to – czy to obsługa biegu, czy ktoś prywatny? Nie mam pojęcia, ale oczywiście biorę z ogromną wdzięcznością.
Idę. Trochę biegnę, trochę idę. Piję bardzo dużo. Na 28. km… kilometrowy podbieg… Nawet udaje mi się przebiec około 200 metrów, potem marsz. Dodatkowy punkt żywieniowy na 34. km. Szczerze mówiąc większy sens on by miał na 5., nie tutaj.
Zbieg do mety. Biegnę. Szybko. Będę miał ładne zdjęcie z finiszu. Wyglądam na silnego, ale nie byłem silny. Czas mówi sam za siebie. Ale ukończyłem. 30km, 3:11:54. Przeszedłem przez piekło.
IV etap: kryterium uliczne ulicami Zamościa (15km)
Jakże zmienia się perspektywa. Na ten etap organizator w programie minutowym zasugerował limit 90 minut. Przerażało nie to. 6 min/km mając 85km w nogach? A co myślałem tego dnia rano? „Muszę pobiec po 5:20/km, żeby całościowo zmieścić się w 10 godzinach” :D Już mnie kompletnie nie interesowało 6 min/km :D
Drugie zakresy biegałem trochę szybciej, więc Tomek powiedział, że nie powinno być problemu szczególnie, że ogólne samopoczucie miałem naprawdę dobre. Żadnych urazów, przeciążeń, wszystko grało. No więc cóż, plan jasny. Ciśniemy po 5:20. Jak zdechnę, to zdechnę. Raczej nikt mnie za przekroczenie limitu nie zdyskwalifikuje. Lecimy!
Oczywiście nie umiem równo. Ruszam o wiele za szybko. Biegamy prawie 5 pętelek, potem zbieg do mety. Pętelki są lekko pofałdowane, więc równego tempa nie ma co trzymać. Po 2km mam tempo 5:07 i oczywiście pełne gacie, że za szybko. Po 3km średnie tempo stabilizuje się na 5:10 i takie zostaje. Nie zwalniam, skoro nie mam potrzeby. Podbiegi trochę wolniej, zbiegi trochę szybciej, średnie stoi. Kręcę pętle. Na rozwidleniu między pętlą a zbiegiem do mety stoją sędziowie. Mam być przy nich 5 razy. Liczę sobie. Oni tez liczą i gdy jestem piąty raz krzyczą, że już do mety. Utrzymuję 5:10/km i jest… łatwo. Jest chłodno, wody jest dużo, jest po prostu fajnie. Biegnie mi się naprawdę przyjemnie. Na wszelki wypadek co jakiś czas przeliczam do jakiego tempa mogę zwolnić, żeby zdążyć na 10h w klasyfikacji generalnej, ale nie zwalniam, bo nie potrzebuję. Biegnę już do mety. Są kibice. Klaszczą, dopingują. Kilkaset metrów przed metą krzyczą, że spokojnie, że nikogo za mną nie ma. Wbrew pozorom to ważna informacja. Niechby ktoś spróbował się jeszcze ze mną ścigać na finiszu!! Mam niezły finisz i nie zawahałbym się go użyć!! Skręcam, przebiegam między kamienicami i wbiegam na rynek, w szpaler kibiców prowadzący do mety. Ręce w górę! Wbiegając na metę drę ryja z całej siły. 15km, 1:18:29 i 9:57:38 w generalnej.
Kurwa, zrobiłem to……. Nie wiedziałem czy to jest możliwe, ale to zrobiłem……..
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu andbo (2015-09-03,11:45): No chłopie masz talent i do biegania i do pisania! Wielkie gratulacje! michu77 (2015-09-04,19:01): Gratulacje!!! Przypomniałeś mi mój start w Zamościu... kilka lat temu...
|