2015-03-26
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Gdy z głodu skręca... (czytano: 3996 razy)
Na zawody do Tura pojechaliśmy w składzie gwarantującym sukces, a może nawet dominację na trasach TP20 i TP50. Mogę się pochwalić, że plan zrealizowaliśmy w całości, bo Mateusz wybiegał podium na TP20, a mi poszło nawet lepiej i wymiatałem na końcu stawki TP50.
Start był dość nietypowo, bo w niedzielę. Jechałem z mocnym postanowieniem nie narobienia na trasie żadnych głupot, aby wreszcie wymazać z pamięci moje żałosne błądzenie w trakcie Skorpiona. Parafrazując Czarnomyrdina, chciałem dobrze wyszło jak zawsze i największą porażkę zaliczyłem jeszcze przed startem. Nie wiem jak czytałem regulamin imprezy, ale o tym, że ruszamy o 6:00 dowiedziałem się od Łukasza (budowniczego tras pieszych) gdzieś w środku nocy. Szybko przeliczyłem swoje zapasy jedzenia, jakie przezornie zabrałem ze sobą, i wyszło mi, że mam 2 żele, 2 batoniki owocowe i 1,4 litra izotoniku, a na śniadanie herbatę. Jednym słowem: lipa.
Nie wyglądało to najlepiej, ale jako że nadzieja umiera ostatnia, to podjąłem wbrew logice próbę znalezienia sklepu w niedzielę o 5 rano w powiecie nakielskim, w gminie Szubin, w miejscowości Tur, która w 2008 r. miała podobno 1040 mieszkańców. Skutek wiadomy.
No więc przed startem łapię kubek herbaty z dużą ilością cukru i w doborowym towarzystwie czekam na mapę i (prawie że wylosowany) lokalizator.
Historii z lokalizatorem nie będę rozwijał, ale jak zrozumiałem to był on dowodem tego, że ktoś jednak czyta te moje wypocone relacje. Cóż... Towar nie dla wszystkich, więc poczułem się doceniony i niemal jak jakiś celebryta.
Początkowo z lokalizatora cieszę się jak nie wiem co. Ślad można było śledzić na żywo (teraz zresztą też) na stronie: http://app.trackcourse.com/view/zloto2015-tp50 (warto zmienić długość śladu na 60 minut, wtedy łatwiej zorientować się w wyborach). Zasada działania podobna jak na www.sledzgps.pl, tyle że nie trzeba mieć włączonej aplikacji na telefonie, no i dzięki temu całość działa zdecydowanie dłużej. Akurat na moje możliwości. Pomyślałem sobie, że wreszcie żona będzie miała namacalny dowód, że te moje wyjazdy to nie jest tylko okazja do wypicia piwa z dala od domu. Później, w drodze na PK1 mój entuzjazm mocno słabnie, bo to też koniec moich przechwałek, w temacie bezbłędnej nawigacji.
Wracając do map. Trasa to typowy scorelauf. Punkty pięknie rozrzucone po mapie bez ładu i składu, co pozwala przetrenować nasze szare komórki. 25 punktów kontrolnych i rozsądne odległości między nimi. Na pierwszy rzut oka masakra, bo jak by nie wybierać, to niektóre punkt wychodzą ciągle nie po drodze. Zmarnowałem dobre 10 minut zanim zdecydowałem się na wariant: 1, 2, 14, 23, 21, 24, 20, 6, 25, 17, 3, 18, 16, 15, 4, 7, 8, 22, 13, 12, 10, 9, 5, 19 i 11.
Cztery litery wynoszę z bazy jako jeden z ostatnich i truchtam drogą, aby dotrzeć do jedynki. Nie mam ochoty zaczynać od przeprawy przez łąki, więc chyba jako jedyny wybieram podejście drogą od północnego-wschodu. Pomysł okazuje się marny, bo tradycyjnie dopada mnie przekleństwo pierwszego punktu i gdy wreszcie skręcam do rzeki, to ląduję w połowie łąki między punktem i mostem na Noteci. A lokalizator to widzi i wszyscy w bazie, i nawet cały internet, i pewnie ubaw mają po pachy, a ja robię właśnie to, czego chciałem uniknąć, czyli dymam przez łąkę, a jako bonus dołożyłem sobie dodatkowy kilometr.
Z PK1 do PK2 przelot bez historii i szybciutko podbijam łatwy punkt na skarpie. Nie wiem czy to celowe zagranie Łukasza, ale punkt stał przy drodze, która tak wołała, nęciła „idź po mnie”, że jej wybór okazał się zupełnie nietrafiony. Na mapie była droga do Chobielina przed stawem i nie było. Zaorana. Miała być droga zaraz potem przez wzgórze i też zaorana. A dookoła pola po horyzont. Nawet i bez lokalizatora regulamin traktuję poważnie i nie łażę po uprawach. Nadkładam świat drogi, aby wrócić skąd przyszedłem.
Z resztą, nie wiem po kiego ciorta pchałem się do tego Chobielina, jak można było pójść najprostszym wariantem, czyli drogą wzdłuż skarpy nad Notecią. Tymczasem dokładam zwiedzanie asfaltu na skraju wsi Wieszki i zbliżam się do PK14
Lezę na tą czternastkę, klnę na siebie i swoje „umiejętności”, a z głodu prąd mi już wyłączyło i zaczynam człapać. W tym momencie dostaję telefon, abym włączył lokalizator. No normalnie gdybym nie uszy, to śmiałbym się dookoła głowy. Czyli nikt, zupełnie nikt nie widział co wyprawiałem i wciąż bez wstydu mogę pokazać się w bazie.
Zanim udało się mi uruchomić ustrojstwo było po 8, a ja zmierzałem już na PK23, gdzie mieliśmy znaleźć przewróconą ambonę, a do tego punkt z wodą i ciastkami.
Na punkt docieramy jednocześnie w kilka osób, z różnych kierunków i podobno jesteśmy pierwsi. Chłopaki mają ciastka, ale woda nie dojechała. Pożartowaliśmy o zaopatrzeniu, ale nie ma co stać, więc podbijam i „pędzę” szukać granicy kultur na PK 21. Po jakimś kilometrze dociera do mnie, że właśnie straciłem jedyną możliwość na śniadanie. Co prawda po włosku, ale lepsze to niż nic. A ja osiołek właśnie zabrałem w drogę „nic”. Na pocieszenie wyciągam swoje szczupłe zapasy i zaczynam celebrować konsumpcję batoników. Nawet sobie specjalną technikę obmyśliłem, aby starczyło na dłużej. Kęsik i rozpuszczam na języku, kęsik i... no, i tak właśnie.
Kolejne PK 21, 24, 20, 6, nie są zbyt wymagające. Jedyna trudność w tym czasie to próba nie połamania nóg w wędrówce na skróty przez las i wzdłuż suchego strumienia między PK24 a PK20.
Od PK25 do PK 4 to w zasadzie nie ma co mówić o jakiejś nawigacji, bo w sumie wystarczyło wędrować od słupka do słupka oznaczającego działki leśne. Do tego las, który przemierzamy, to typowe uprawy i leśnicy, jak już coś sadzili lub wycinali, to na całej działce. Na szczęście niektórzy chyba tego nie zauważyli, a mnie się trafia na kilku punktach z rzędu coś co absolutnie najbardziej lubię w rajdach na orientację, nawet bardziej niż znalezienie lampionu lub otrzymanie żarcia na mecie. Otóż mogę pomóc zbłąkanym, bo wiem gdzie jestem. Chociaż powiedzieć, że „pomagam” nie jest najwłaściwsze, bo to cały teatr, sztuka, którą przede wszystkim gram przed samym sobą i dla siebie.
Wiem. Jestem narcyzem, ale to silniejsze ode mnie. Jeden startuje dla wyniku, drugi dla zdrowia, a ja chyba przede wszystkim dla takich chwil.
Najpierw mam preludium przed PK25, gdzie mogę z mądrą miną wskazać na górkę i zapewnić panów z TP20, że „punkt jest tam”. Potem przed PK3 od niechcenia zauważyć, że koledzy szukają na złym skrzyżowaniu, a punkt jest 300 metrów na zachód. Dalej przy PK18 wspomóc kolegę, który jak mówił „czesze ten młodnik od 20 minut”, a ja ot tak pokazuję mu dyndający perforator kilkanaście metrów od drogi. Przy PK 16 zapewnić wkurzoną na siebie konkurencję, która podobno straciła na poszukiwaniach już godzinę, że kilkusetletnie sosny są naprawdę piękne na punkcie, ale tam gdzie ich szukali dotychczas, to jednak sukcesu nie wróżę. A przy PK15 wołam, a później cierpliwie czekam na chłopców co z rozpędu minęli niemal zarośniętą drogę i wylądowali daleko na zachód od punktu. Na PK4 nie ma komu pomóc, ale spotykam człeka, który mówi, że las wycieli i PK7 trudno znaleźć. Otóż nie było trudno, a brak lasu w sumie ułatwił namierzanie.
Za PK7 tak jestem z siebie zadowolony, że tracę koncentrację i znosi mnie za bardzo na południe. Mijam coś, co oznaczone jest jako Jeziorki, a składa się z jednego obejścia, i zaczynają się coraz większe górki. Teraz jak sobie oglądam mapę, to widać wyraźnie, że to kilka położonych jedna po drugiej wydm parabolicznych. I to naprawdę potężnych, bo przewyższenia były konkretne.
Na PK22 był punkt z wodą. Ciastek podobno nigdy nie mieli. Z głodu przychodzi mi do głowy, że na pewno kłamią i w tym swoim namiocie coś ukrywają przede mną i to nie możliwe, aby im mamusia nie dała kanapek, a przecież trzeba dzielić się z innymi, a poza tym jak mi nie dadzą coś do jedzenia, to ja ich z tej górki i w ogóle... Chłopak wygląda jednak na całkiem dużego, a ja z zamiłowania taki bardziej agresor-teoretyk.
PK22 jest wspólny także dla trasy rowerowej. I oni z tymi rowerami pod pachą, na przełaj, na górę... Chłopaki pełen szacun.
PK 13 stał na środku bagienka na skrzyżowaniu kanałów. Można było pływać, można było taplać się w błocie, albo kombinować dotąd, aż się znalazło suche dojście. Co kto lubi. Z czasem się nie ścigałem, więc uzbrojony w odpowiednią gałąź do przekraczania co bardziej grząskich fragmentów, udało mi się tam wejść i wyjść na sucho.
Kolejny etap imprezy to PK12 opisane jako spróchniały kikut. Stał dokładnie przy ścieżce biegnącej przez młodnik. Ale to taki młodnik, że nie da się w niego zajrzeć na kilka metrów, a o przejściu go nie ma raczej mowy. Niestety organizator zapomniał dodać na opisie trasy, że można tam spotkać również leśne trole. Naprawdę. Ja spotkałem dwa. Rozsiadły się przy swoich rowerach pod samym punktem i w ciszy nasłuchiwały jak konkurencja (jak zrozumiałem znajoma) poszukuje punktu może ze 20 metrów dalej. No cóż. Gdybym nie uciekający czas, to sam bym posiedział z nimi, bo trudno było nie uśmiechnąć się słysząc gorączkowe dyskusje szukających.
Kolejne PK na mojej trasie, czyli 10, 9 i 5 to punkty bez większych przygód. No może poza wylizaniem resztek żelu i spotkaniem z żurawiami, które darły się jak najęte. Nawet nie wiedziałem, że mają tak przenikliwe głosy.
Tuż przed 17 w miejscowości Samoklęski Małe odnoszę największy triumf tego dnia i natrafiam wreszcie na otwarty sklep. Gdybyście wiedzieli jak mogą smakować suche kajzerki i jogurty o smaku truskawka z kiwi... Choćby dla tej chwili warto było głodować od rana.
Wreszcie najedzony, zaczynam coraz bardziej nerwowo spoglądać na zegarek, czy aby na pewno zmieszczę się w limicie. Kolejne punkty zbieram bez problemów i ostatnie 2,5 kilometra robię w 19 minut. Wiem, że żałośnie wolno, ale chyba przez cały dzień nie miałem lepszego tempa.
I wreszcie meta. Pusta, bo niemal wszyscy już wyjechali.
Podsumowując. Czas osiągnąłem masakryczny, w dużej mierze przez własną niefrasobliwość z jedzeniem. Pozytywne jest to, że z kompletem PK zmieściłem się w limicie. O dziwo, zająłem 21 miejsce na 39 osób startujących na TP50. Bywało gorzej. Przeszedłem trochę ponad 56 km. Ze trzy zupełnie niepotrzebnie. Gdyby ciąć przez zaorane pola pewnie można byłoby zejść poniżej 50 km, ale uważam, że robienie czegoś takiego jest nie fair w stosunku do ludzi, do których należy ziemia. Przejdzie 40 osób i mamy z takiego pola niezłe klepisko. O regulaminie i dyskwalifikacji dla takich delikwentów nie wspomnę. Mam też nadzieję, że lokalizatory to będzie jakaś przyszłość InO, bo na przesuwające się punkty mogę patrzeć w nieskończoność.
Organizatorzy przygotowali naprawdę fajną imprezę. Mimo niedzieli frekwencja dopisała, szczególnie na trasach rowerowych. Łukasz odwalił kawał solidnej roboty przy budowie tras pieszych. Punkty ustawione tak, że jak nie narobiło się głupot na podejściu, to wchodziły z marszu. Ich rozmieszczenie było niezłą łamigłówką i można cały dzień siedzieć i zastanawiać się, który wariant przejścia jest lepszy. Gdyby jeszcze pojawiło się kilka punktów stowarzyszonych, to już nic by mi nie brakowało do szczęścia.
No może śniadania i aparatu fotograficznego. Niestety tylko w pamięci zostaną mi rosochate dęby całe we mchu, wiekowe sosny na PK16, stado jeleni przed PK17, żurawie na PK9, dolina Noteci skoro świt na PK1, chłopaki z rowerami na PK22. No i taniec ze szczotkami, którego byłem jedynym widzem, bo inni już wyjechali. Czasem warto być na końcu.
Kujawy są piękne!
Jak to stwierdził kolega Przemek, pora oddzielić chłopców od mężczyzn. Za miesiąc pierwszy Jaszczur, najbardziej nieprzewidywalna impreza na orientację (jaszczur.info). Z tych samych powodów przez jednych wyklinana, przez innych kochana. Tym razem Jura Krakowsko-Częstochowska
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu osasuna (2015-03-27,06:51): gratuluję prawie 50% biegaczy wyprzedziłeś oj widzę wielką poprawę :) następnym razem zadzwoń do kolegi to podwiozę jedzenie lub zorganizuję prowiant mam tam znajomych jareba (2015-03-27,08:44): Jaki bieg. Emereci z balkonikami dublowali mnie na trasie ;o)
|