2014-09-21
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Kronika wypadków w kraju Pippi (czytano: 1454 razy)
Już miesiąc minął od zawodów w Kalmar. Ciągle żyję tym dniem i przeżywam go po raz kolejny i kolejny. Ironman działa na mnie jak bomba z opóźnionym zapłonem. Jest w nim coś, czego nie można znaleźć w innych zawodach. Sama długość i objętość poszczególnych dyscyplin jest już trudna do ogarnięcia. Szczerze powiedziawszy, nie wyobrażam sobie, jak takie zawody można pokonać na wysokim obciążeniu. Wystartowałem w tempie rekreacyjnym, pilnowałem równego, niskiego obciążenia, jadłem i piłem przez ponad 12 godzin etapu kolarskiego i maratonu niemal przez cały czas. Nie walczyłem o wynik, starałem się doznać jak najwięcej i ukończyć w zdrowiu, mieszcząc się w limicie czasu. W trakcie zawodów czułem się dość dobrze. Owszem, łapały mnie skurcze w morzu a podczas biegu miałem kilka razy halucynacje. Była to zupełnie inna forma wysiłku niż podczas maratonu. Swoisty trans trwał u mnie kilkanaście godzin, doping kilkudziesięciu tysięcy kibiców napędzał do pokonania kolejnych kilometrów. Chwil zwątpienia było wiele, jednak pozytywne doznania dominowały.
Na trasie Ironmana przeżyłem wiele zabawnych chwil i sympatycznych sytuacji. Podczas pływania kilka razy próbowałem płynąć w nogach innych zawodników, jednak jak tylko łapałem właściwy rytm, okazywało się, że płyną zygzakiem, bardzo kiepsko nawigując. Gdy ścisnął mnie potężny skurcz lewej łydki, podpłynąłem do łódki i odpocząłem przy niej chwilę w towarzystwie sympatycznych i życzliwych ratowników. Fantastycznym momentem było dla mnie wpłynięcie do portu, po przepłynięciu ok. 3 km. Znałem już dobrze ten fragment i wiedziałem, że ukończę pływanie. Kapitalnie przepływało się pod mostem, wypełnionym kibicami. Niesamowity był namiot, gdzie przebierałem się podczas zmian. Wewnątrz namiotu gorąco, parowało ciepłem setek zawodników, rozchodził się aromat maści rozgrzewających i genialnie czuło się energię zawodników. Przejazd mostem Olandsbro był wręcz doświadczeniem mistycznym, ponad 6 km nad taflą Bałtyku. Na całej trasie rowerowej świetnie dopingowali mieszkańcy i wspierali wolontariusze. Po ukończeniu etapu kolarskiego w strefie zmian udałem się do punktu medycznego – bolał mnie palec w prawej stopie. Uderzyłem się podczas pływania o kamień. Młoda lekarka sprawdzając, czy palec nie złamany, zapytała: „Do you feel pain right here?” Więc odpowiedziałem „I hardly feel my legs after the bike”. Faktycznie po 180 km roweru niewiele czuje się w nogach… świetnie zabezpieczyła moją stopę I ruszyłem na trasę maratonu. Podczas biegu uczestniczyliśmy w wielkiej fecie odbywającej się wzdłuż trasy. Było kilkanaście momentów, gdy wzruszenie wciskało mi łzy do oczu. Mieszkańcy wyciągali przed domy meble ogrodowe, głośniki, szkło i świętowali wraz z zawodnikami. Młode dziewczyny piszczały i proponowały małżeństwo, dzieciaki przybijały piątki a starsi kibice klaskali i wołali Heja-heja. Super pozytywne doznania.
Z drugiej strony patrząc, występ w Ironmanie to także spory ładunek podświadomego stresu. Przepisy WTC same w sobie są restrykcyjne a do nich w pakiecie otrzymałem skandynawską skrupulatność. Tu niema miejsca na improwizację, naciąganie przepisów i liczenie, że „jakoś to będzie”. Dziesiątki drobiazgów do ogarnięcia, wiele nowości, zakazów i potencjalnych powodów do dyskwalifikacji. Przewodnik zawodnika liczył ok. 50 stron profesjonalnych regulacji i Szwedzi je faktycznie egzekwowali. Nie można wystąpić boso, obnażać się, malować haseł na jezdni. Nie można korzystać z zewnętrznej pomocy, wbiec z dzieckiem na metę, używać telefonów, kamer, odtwarzaczy MP3 i śmiecić. Zawodnikom nie można towarzyszyć, biegnąc obok nich czy jadąc na rowerze. Wreszcie po całym roku przygotowań nadchodzi noc przed startem, setki podobnych myśli bombardują świadomość. Towarzyszy im niepokój i zupełny brak pewności siebie. To właśnie debiut na długim dystansie w licencjonowanych zawodach. To cena za doświadczenia, jakich doznaje jedynie 150-osobowa garstka naszych rodaków corocznie.
Ciągle nie odczuwam pierwotnej siły, energii i szybkości, ale dzieje się coraz lepiej. Jestem dobrej myśli. Powoli i systematycznie dochodzę do siebie. Stopień regeneracji oceniam obecnie na 85 %. Staram się biegać więcej, we wrześniu były dwie trzydziestki, jedna dwudziestka piątka i cała masa krótszych wybiegań. Za kilka dni Maraton Warszawski. Cieszę się na samą myśl o starcie. Pobiegniemy z żoną na ukończenie, jeżeli uda się zmieścić w 4 godzinach, odniesiemy pełen sukces. Jeszcze w tym sezonie chciałbym ukończyć też dwa inne maratony; w Poznaniu i Maladze. Osiągi czasowe nie grają roli. Liczą się jedynie pozytywne doznania. Jeżeli się uda, następny szybszy maraton pobiegnę dopiero w kwietniu.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |