2014-08-22
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| CHUDY WAWRZYNIEC (czytano: 1201 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://eco-rafal.blogspot.com/2014/08/chudy-wawrzyniec.html
Suchy Chudy Wawrzyniec,
czyli Rafał w fabryce czekolady
Dzieci i słodycze to mieszanka wybuchowa – bez rozsądku i umiaru. Działa jednak jednostronnie, bowiem czekolada malucha nie zje, za to każdy brzdąc, czy to duży, czy mały z taką słodką niespodzianką sobie poradzi. Tabliczka, jedna dwie, garść cukierków tu i tam, aż brzuch z obżarstwa pęknie. Dlaczego o tym piszę? Mam bowiem wrażenie, że podobnie rzecz ma się Rafałem (czyli ze mną) i bieganiem. Jeszcze niedawno powiedziałbym: niemożliwe, ale ostatnio jakoś widzę, że zaczynam zbytnio „obżerać się” kolejnymi startami. Każdy rozsądny jednak wie, że co za dużo to niezdrowo!
O CHUDYM WAWRZYŃCU
Dlaczego skusiłem się na ten bieg? Ze względu na specyficzny klimat, znajomych, trasę i wszystko, co tworzy tę niesamowitą atmosferę. To bieg zupełnie inny niż rzeźnickie bieganie w parach, niż nocne bieganie po świętokrzyskim szlaku, czy błąkanie się po 7 szczytach w Kotlinie. Z pewnością dla większości jest to bieg najtrudniejszy i najbardziej wymagający. Kilometry pokonujemy tu w samotności, ciszy i skupieniu. Górki, góry i strome podejścia, szalone zbiegi pojawiają się znikąd i obierają siły, a jednocześnie pchają nas do przodu. To wyścig, który potrafi zarazić, oczarować i mimo że nie wrzuca się tu monety za ramię do studni, i tak chce się tu powracać.
Niespodziewanie podczas Chudego Wawrzyńca na jawie powróciłem w miejsca, które pojawiały się w swoich snach :) Tak, to może dziwne, ale właśnie część moich biegowych (nie zaliczonych do treningów) snów miało miejsce właśnie na szlaku gdzieś między Ujsołami a Rajczą.
Chudy Wawrzyniec to miejsce pełne niespodzianek jak forrestowe pudełko czekoladek, co papierek to lepszy smak, większa góra i inna pozycja, w której pokonujemy kolejne przeszkody. Kilka z tych czekoladowych niespodzianek doprawionych jest w sposób szczególny, a posmak Oszusta powoduje, że tęskni się za nim w sposób nieopisany i tak w sumie było ze mną. Wiem tylko, że każda kolejna górka, każde wzniesienie były momentem wyczekiwania, że oto teraz właśnie, już za chwilę kolejny raz zmierzę się z legendarnym Oszustem. Chudy jednak to coś więcej niż jeden „oprych”, gdy wydaje się, że to, co najgorsze już za nami, przychodzi kolejne wzniesienie, kolejne podejście i tak bez końca, aż do mety.
Trasa to jedna strona medalu, druga to pogoda w czasie Chudego Wawrzyńca. Do tej pory nieposkromione nawałnice i szalone burze pojawiały się w wigilijny wieczór startu. Burza z zeszłorocznej edycji z pewnością będzie największym w moim życiu pokazem mocy niebios. Potężne gradobicia, rozświetlone piorunami niebo i huk błąkający się po szkolnych salach towarzyszył nam prawie do rana. Ulewy, a po nich rwące potoki zamieniały trudną trasę w jeszcze bardziej wymagającą. Tegoroczna edycja wyglądała jednak zupełnie inaczej. Mimo zapewnień organizatorów, „sprzyjających” prognoz pogody, deszczu zabrakło, a słupki rtęci poszybowały wysoko na powitanie pięknego słonecznego i ciepłego poranka. W sumie dzięki temu mogliśmy po raz pierwszy lepiej poznać urokliwy teren pokonywany do tej pory w mgłach i ogarniającej wszystko szarzyźnie.
Na koniec o rzeczy najważniejszej czyli atmosferze. Chudy Wawrzyniec to bieg bliski wszystkim, którzy uwielbiają biegać po górach. Co przyczynia się do tej wyjątkowości? Sam do końca nie wiem. Może wspólne spanie po kątach w szkole, dzikie miejsca jeszcze nie przesiąknięte na wskroś manieryzmem turystów, jak inne lokalizacje w których przychodzi nam rywalizować ze swoimi słabościami. Czy też może mnogość znajomych twarzy tych, którzy rano stoją na starcie, a po biegu koczują w pobliżu mety i bawią się w doskonałych nastrojach. Oczywiście do tego dochodzi trasa, organizacja i takie tam inne mniej lub bardziej ważne dodatki.
O PODRÓŻY
Z Wrocławia, czy Warszawy miałbym na linię startu dosyć blisko, więc co warto zrobić aby urozmaicić sobie start? Wybrać się w podróż do Czarnej Wsi Kościelnej, gdzieś za Białystok i przed startem ruszyć przez Polskę aby zdążyć na czas :) Było super, cała rodzina na pokładzie i … padliśmy gdzieś przed Bielskiem-Białą, aby rozbić się na nocleg. Od kolejnego poranka rozpoczęliśmy poszukiwania noclegu, które niestety nie były łatwe. Tak się dziwnie złożyło, że w sobotę ktoś zorganizował bieg i w rejon zjechało ponad 700 biegaczy ze znajomymi i rodzinami. Po 3 czy 4 godzinach poszukiwań znaleźliśmy jakiś nocleg, jednak nawet moja dusza człowieka gór wyła na myśl zostawienia dzieci w takich warunkach. Nawet w dawnych studenckich czasach trudno mi było doprowadzić pokój w akademiku do takiego stanu po miesiącu nieustającej libacji.
Zlitował się nad naszą silną grupą Adam z Napieraja i podał pomocną dłoń, dzięki czemu w luksusowym apartamencie zwanym „małym pokojem snu nr 2” mogliśmy się rozbić i odpocząć przed startem. Dołączył do nas Dominik, partner z Rzeźnika, z którym i tym razem mieliśmy spokojnie pokonać trasę Chudego Wawrzyńca.
O BIEGU
Co napisać o biegu, który wiadomo, że nie powinien pójść łatwo i co zrobić aby było jeszcze trudniej? Po pierwsze dla pewności, że start może nas wykończyć, warto na kilkanaście dni wcześniej wybrać się na długi bieg, tak ponad 200km. Rewelacyjny pomysł – sprawdzałem i działa, po 20 kilometrach brakuje już siły, aby walczyć z kolejnymi kilometrami. Jeśli to za mało i bolą was nogi to warto sięgnąć po nowe buty! Jeśli pierwszy punkt nie dał odpowiedniego rezultatu, to już zastosowanie się do kolejnej propozycji spowoduje, że każdy kamyk jak ziarnko grochu zapisze na waszych stopach swoją historię.
Nie szukam dla siebie tłumaczenia, chciałem pobiec Chudego mocno, polecieć w czasie nie gorszym niż wspomnianego Rzeźnika (9:27), ale niestety nie wziąłem pod uwagę, że nie zdążę odpocząć i że po trzech tygodniach nie będę gotowy do kolejnego mocnego startu. Jeszcze po pokonaniu pierwszej ćwiartki łudziłem się, że przecież zawsze początek mam słabszy, że potrzebuję czasu, każda kolejny kilometr gasił jednak mój optymizm. Palące i bolące stopy przeszkadzały przy zbiegach i nie dawały komfortu.
Od początku ruszyliśmy z Dominikiem spokojnie, aby nie przepalić się na pierwszych kilometrach asfaltu. Czyli na luzie, bez nerwów, w trasie spotkaliśmy grupę ludzi, która pojawiła się gdzieś po lewej stronie. Pierwsza myśl, że zgubili trasę i wracają, później okazało się, że pobiegli krótszą oficjalną wersją, my wybraliśmy równie oficjalną wersję długą :) Wzniesienia atakowaliśmy głową, zbiegi nogami i tak mijały pierwsze kilometry. Zgodnie stwierdziliśmy, że dobrze wybraliśmy bieg bez czołówek, gdyż zanim wpadliśmy na naturalne podłoże, było już na tyle widno, że dodatkowe oświetlenie było zbyteczne. Innymi słowy kilka gram ekwipunku zaoszczędzony można było wymienić na większą pojemność zabranych napojów. Do pierwszego wodopoju było ponad 30km, co przy spodziewanym upale mogło być sporym problemem, do tego nie znoszę zbyt wysokich temperatur i moje łaknienie wzrasta dość mocno.
Pierwsza dziesiątka trasy przebiegnięta w tłumie, druga w kameralnym otoczeniu, było miło i przyjemnie. Mimo to nie szło tak lekko i swobodnie jak w Bieszczadach, nie czułem tej przyjemności, co biegnąc po połoninach i raczej walczyłem ze sobą niż z trasą.
Mimo to na Rycerzowej wybrałem dłuższy wariant licząc na przebudzenie. Dlaczego właśanie tak? Pojawiło się kilka powodów, po pierwsze wolę długi bieg. Kolejne „za” to spotkanie Kamila w okolicach Przegibka, druha, z którym biegłem 7 Szczytów. Jego obecność w tym miejscu odebrałem jako dobry omen. Kamil zaczyna mocniej i strata nie wygląda na dużą, uwierzyłem, że może nie będzie tak źle.
Przerwa na Przegibku jak zwykle krótka, uzupełnienie bukłaków, zapakowałem w siebie spory kawałek arbuza i... jazda dalej przed siebie. Zaklinałem rzeczywistość na każdym kroku, na tyle skutecznie, że początek długiej trasy poszedł zadowalająco, pierwsze mocne podejście lekko i przyjemnie. Mijałem kolejne wzniesienia, a na demonicznym Oszuście spotkałem mocnego ultrasa z inov8 Maćka (Więcka). To samo miejsce, rok później, a wyglądało jak deja vu. Pamiętam jak dopadł mnie w zeszłym roku, gdzie ja oddychając rękawami wspinałem się łapiąc w dłoń każde drzewo, a On przemknął obok na czworaka, czym wprawił mnie w niezłe osłupienie. Tym razem jednak dopadła go kontuzja. Pożegnaliśmy się i ruszyłem dalej,.
Za plecami pozostawiłem Oszusta zaliczonego bez większych problemów i... wtedy zaczęło się coś psuć. Na początek zawiodła mnie muzyka. Przez kilka minut stałem na trasie i szukałem zagubionych części słuchawek. Muzyka miała dać mi kopa w chwili, gdy tego najbardziej potrzebowałem, a otrzymałem jedynie szalone poszukiwania niebieskich gumek – dramat! Wcisnąłem sprzęt do przegródki i poleciałem dalej w dół, dosłownie i przenośni.
To był ten moment, kryzys sięgnął po mnie z maksymalną siłą. Odłączyło mi zasilanie, żołądek odmówił posłuszeństwa i choć jeszcze po pierwszych torsjach można sobie powiedzieć „znam to, za 3 minuty będzie lepiej”, to co powiedzieć po dziesiątych? Z każdym krokiem czułem się słabszy, zbiegi jeszcze jakoś wychodziły, podejścia były egzekucją. Poruszałem się chyba siłą woli, prawdzie doganiałem jeszcze innych zawodników, ale widziałem już kres.
Nie miałem sił, usłyszałem coś za sobą i odwróciłem się, gdzieś w oddali zobaczyłem ciemną postać... w taki to sposób poznałem Krzysztofa, z którym przebyłem ostatnie 20 kilometrów. Wybraliśmy wspólne bieganie, przez moment poczułem jeszcze jakąś energię w sobie i pokonywaliśmy kolejne kilometry. Jednak to były już ostatnie podrygi mojego biegania, pod górę już nawet nie szedłem. Wiele podejść obserwowałem przewieszony przez kije, a Krzysiek leciał gdzieś kilka kroków przede mną. Słabłem, a do tego cały czas prowadziłem walkę ze swoimi wnętrznościami, z góry skazany na porażkę.
Wtedy nagle jak grom z jasnego nieba padło pytanie Krzycha, czy nie zatrzymamy się na krótkim postoju w Schronisku Na Rysiance, tak dwie-trzy minuty na wypicie coli. Złapałem się tego marzenia jak tonący brzytwy, poprosiłem o butelkę, szklankę, puszkę cokolwiek, byle napełnione tym „życiodajnym” płynem. Sama wizja wystarczyła, aby pokonać do tej magicznej studni tych kilka kilometrów. Wprawdzie ostatni z nich, pod górę, odbyłem już w dziwnej podkulonej z bólu pozie, to jednak parłem do przodu. Zatrzymywałem się i padałem, sam nie wiem jak udało mi się doczłapać do schroniska. Krzysiek szedł przodem, gdzieś w oddali zobaczyłem jeszcze jak zatrzymał się i podobnie jak ja zawisł na kijkach, tuż przed schodami do schroniska. To był ostatni kop przed Rysianką, zebrałem się i wbiegłem do łazienki. Głowa zanurzona w zimnej wodzie doszła do siebie, butelka wlanej na szybko pepsi także zdziałała cuda. Złapałem się tego smaku i powiedzenia o ciągnącym nas do mety zapachu palonych ognisk. Mimo wyczerpania biegliśmy i goniliśmy kolejne osoby.
Głośno odliczałem kilometry pozostałe do mety. Postacie majaczące gdzieś przed nami powodowały, że zbieraliśmy się w sobie i goniliśmy te mary, które raz okazywały się turystami, innym razem biegaczami. Od punktu do punktu. Trasa majaczyła w mojej głowie i wiedziałem, że do mety jest już naprawdę blisko, jeszcze ostatni punkt pomiarowy i wiadomo, że to tylko dwa tysiące metrów. Marzyłem już tylko o tym, aby włożyć gorące jak węgle stopy do zimnego strumienia. Krzysiek poleciał przodem, ja spokojnie za nim, wpadłem na metę.
Czas 11 godzin 17 minut, miejsce 19 to dużo poniżej oczekiwań, ale cieszę się, że przy takim kryzysie udało mi się dobiec do mety. Z jednej strony głowa i silna wola, a z drugiej mam wrażenie, że nic by po niej gdyby nie Krzysiek i jego pepsi. Tak czy siak ukończyłem. Nie poprawiłem czasu z zeszłego roku, ale nauczyłem się wiele.
Odpoczynek jest równie ważny jak sam start i tego będę się trzymał planując przyszłoroczne ścigania.
Na koniec powiem: fajnie mieć i znać takiego kumpla jak Chudy Wawrzyniec, wymagający ale za to szczery, nie lubi jak się go lekceważy, traktuje z przymrużeniem oka. Chcesz, aby był ważny? Warto się do niego w ten właśnie sposób zabrać, na całego jako główne danie!
Rafał
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |