2014-04-23
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Nie rozumiem biegania (czytano: 4548 razy)
W sporcie jak w każdej innej dziedzinie życia następują przełomy. W czasie 20-letniej zabawy na tymże polu przerabiałem kilka. Od przeobrażenia się wartością wyników z poziomu moich rówieśniczek do lekkoatlety płci męskiej, poprzez nadzwyczajny progres, jeszcze większą zapaść, po stagnację na pewnym zadowalającym poziomie. Ostatni ważny przełom nastąpił przed pięcioma laty.
W wieku lat dwudziestu dziewięciu coś mi się popsuło zarówno w mechanizmach fizycznych jak i mentalnych. Od tego momentu nie ma już biegania bez bólu natury mechanicznej. Aktualnie od 2-3 miesięcy wychodzę na trening z awarią kolana i stawu skokowego. Nie jest to raczej nic poważnego, bo jednak wciąż biegam, poza tym po rozpędzeniu maszyny ból ustępuje. I tak jest od tych pięciu lat, a to achilles, a to biodro, a to stopa albo inny element odpowiedzialny za właściwości jezdne.
W ustawieniach sterownika umiejscowionego pod maską zwaną gdzieniegdzie czaszką też zapewne ktoś grzebał. Automatycznie w tym 2009 roku pogubiłem gdzieś wolę walki, zarówno w okolicznościach startowych jak i na treningu. W tym pierwszym przypadku nastąpiło zjawisko minimalizmu. Mijając np. dwudziesty kilometr podczas bicia rekordu życiowego w półmaratonie nie zmusiłem się na finiszu do maksymalnego wysiłku – „i tak poprawię rekord życiowy”. Poprawiłem, ale radość z wyniku zakłócała ta ostatnia myśl. Dlaczego nie walczyłem o każdą sekundę?
W treningu nieświadomie włączył mi się tryb oszczędzania. Stwierdziłem, że nie będę orał organizmu, zacznę go słuchać i traktować łagodniej. W rezultacie taryfa ulgowa zaczęła urastać do miana reguły - „aj źle się biega, zamiast 16km drugiego zakresu zrobię 14”, „ale ciężko, zamiast dwunastu tysiączków zrobię dziesięć”, „eh, przełożę ten trening na jutro, bo dziś nogi jakieś ołowiane”. Takie myślenie jest z jednej strony pożądane i wynika z długiego stażu treningowego, dojrzałości zawodniczej i znajomości własnego organizmu. Myślę jednak, że stałem się treningowym hipochondrykiem.
Uważam, że suma tych wszystkich czynników doprowadziła mnie do zawodniczej degradacji i zejścia w zeszłym roku na niższą półkę. Niedomagania mechaniczne nie są, aż takim problemem w porównaniu do myśli kłębiących się pod mózgoczaszką. Przed treningiem zgrywam bohatera, wiem że dam radę i wyobrażam sobie jak walczę z kryzysami. Na treningu nie jest już tak pięknie. Postanowiłem jednak z tym walczyć. Jest nieźle, 2 tyg temu ganiałem już 12x1km po 3:12 i mimo wielu przemyśleń w zdrowiu dotrwałem do końca. Żeby zahartować się psychicznie i udowodnić sobie, że biegowo nie boję się niczego postanowiłem wdepnąć w maju na bieżnię i przebiec coś krótkiego. U progu sportowej emerytury najbardziej przerażające, zapewne dla znakomitej większości towarzystwa po fachu jest szybkie bieganie. Planując zatem start w biegu na 2000m 4 maja, wymierzam sobie karę w postaci odcinków dwustu i czterystu metrowych z dawno nieodczuwalnymi prędkościami. Ale to tylko przerywnik, rodzaj terapii w drodze do maratońskich i pół tegoż celów.
Na poświąteczny wtorek zaplanowałem cztery czwórki na czterominutowych przerwach. Zakładałem tempo w granicach 3:30-3:25. Trening rozpocząłem po 19-tej na wyschniętej, twardością przypominającą beton ceglastej bieżni stadionu. Rozpocząłem kilometrem w 3:27 dość swobodnie. Do końca pierwszej czwórki dojechałem jednak bez luzu z perspektywą na dalsze, głębokie rzeźbienie zmarszczek mimicznych. Średnia pierwszego odcinka 3:27 byłaby zapewne satysfakcjonująca na innym samopoczuciu. Druga czwórka dłużyła się niemiłosiernie. Na dworze robiło się szaro, co niestety potęguje wrażenie prędkości bez realnego przełożenia na bezlitosne cyfry stopera. Już po pierwszych metrach trzeciego odcinka ołowiane nogi nie chciały odrywać się od ziemi. Liczyłem na to iż pierwszy kilometr będzie tak wolny, że wypaczy sens kontynuacji treningu. Wyobraźnia również wspomagała słabe ciało w podjęciu decyzji o zjeździe do boksu – kliknąwszy „lapa” zobaczyłem cyfry 3:32 – „jest źle, zaraz pewnie stanę” , ale zmęczony nie dostrzegłem pierwszym rzutem zamglonego oka, że było to 3:28… Zmusiłem się okrutnie do skończenia trzech odcinków, po czym podjąłem decyzję zwalniającą mnie z obowiązku bieganie jeszcze jednej czwórki. Słaby, z drgającymi łydkami dotruchtałem do ławki „serwisowej” po łyk wody i zmianę koszulki na suchą. Oko jednak mimowolnie rejestruje cyfry „1:37”. Nie wyłączyłem stopera, przerwa wciąż trwa, jeszcze można spróbować. Nie! Skończyłem trening, racjonalnie myśląc nie ma sensu go kontynuować w takim stanie. „2:02”. Wycieram żrący pot z oczu, stadion tonie w mroku, gdzieś w okolicach startu na 1500m słychać „hukanie” sowy. „2:47”. Z tytułu iż jestem alergikiem, a wszelkie kwitnące ziele przypomina mi o sobie swędzeniem skóry nie marzę o niczym innym jak wejść po prysznic. „3:13”. Jakaś niewidzialna siła pcha mnie w stronę okrutnej linii startu. „3:58”. Następuje zwolnienie blokady stopera i nie wiedząc dlaczego – zaczynam czwartą czwórkę. Biegnie się lekko, stopy jak piłki kauczukowe odbijają się od stadionowego klepiska. Pierwszy kilometr na niezwykłym luzie 3:24. Robię wielkie oczy, gadam do siebie, co już samo w sobie na tej prędkości, po wcześniejszym zmęczeniu jest dziwne. Po prostu – leci się. Kończę ostatni odcinek nie pamiętając co działo się z moimi kończynami, płucami i mózgiem kilkanaście minut wcześniej.
Nie jestem zadowolony z wykonania tej jednostki. Mam wrażenie, że spędziłem na tym stadionie kilka godzin. 4-krotnie zmieniłem koszulkę – za krótka, za długa, techniczna niedobra, może bawełniana? Taka chimeryczność świadczy o nie najlepszej dyspozycji w danym dniu. Zamiast skupić się na najprostszej formie ruchu zwanej biegiem człowiek kombinuje na wszelkie sposoby. W takich sytuacjach nie znajduję mądrości własnego autorstwa, muszę się wspomagać cudzą, autorstwa Jana Mulaka:
Trening biegowy jest zarazem prosty i skomplikowany.
Prosty - bo dotyczy naturalnej czynności jaką jest bieg,
a skomplikowany bo odwołuje się do maksymalnych
możliwości ludzkiego organizmu, których w pełni jeszcze
nie poznano.
Po wczorajszym treningu, na którym przeżyłem tortury, zmartwychwstając cudownie pod koniec utwierdzam się w przekonaniu, że nie rozumiem czynności, którą wykonuję od 20 lat.
Nie rozumiem biegania.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu snipster (2014-04-23,14:43): pocieszę cię, z wiekiem będzie tych pląsów myślowych przybywać ;) danielEm (2014-04-23,22:19): Moje doświadczenie biegowe - zbliżone; wyniki - może niezbyt, ale przemyślenia - prawie w 100% odzwirciedlają moje zmagania ze sobą. Organizm zaczął szwankować dopiero po 35 roku życia (może dlatego, że obciążenia miałem mniejsze...). Jednak korzystając z doświadczenia i kilkunastu lat treningów - można "wyłuskać" z organizmu więcej przy mniejszym, wydawałoby się obciążeniu treningowym. Dowód? Wyrównanie życiówki w maratonie po 10 latach! Marcinie, świetny tekst (jak wszystkie)! =Andrzej= (2014-04-24,02:23): Zacznij trenować Judo!!!Ja po prawie 30 latach uprawiania tej dyscypliny zacząłem biegać!...dla zdrowia! :)) dario_7 (2014-04-24,08:40): Ja ostatnio przed startem w półmaratonie poczułem na rozgrzewce taki ból w kolanie, że aż zacząłem kuśtykać. Zastanawiałem się, czy nie zrezygnować ze startu. Zaryzykowałem i przekornie zrobiłem dwie mocne przebieżki i... ból ustał ;) ... Heh... 20 lat minęło, a my wciąż chcemy, by było jak 20 lat temu ;)) _PiTeR_ (2014-04-24,11:52): ja mam dziwny problem z głową, ale tylko na zawodach. Na treningu mogę się katować, aż do wyplucia płuc. Na zawodach zaś nie mam chęci na ściganie się, brak adrenaliny, wszystko mi przeszkadza;/:P (2014-04-24,15:17): Świetny tekst. A moja refleksja - po pierwsze, organizm broni się przed wysiłkiem – to dla niego przecież stres. Po drugie – z wiekiem jest jednak gorzej – czy z regeneracją, czy z szybkością - najszybciej kariery kończą przecież sprinterzy ;-) danielEm (2014-04-24,21:42): ...Przepraszam: Łukaszu oczywiście! :o)
|