2012-10-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Zostać Maratończykiem ! (czytano: 1356 razy)
Kiedy dowiedziałem się, że 34 Maraton Warszawski w swoich finiszowych metrach będzie wiódł biegaczy na płytę stadionu narodowego od razu byłem pewny, że nie oprę się pokusie przeżycia tego na własnej skórze. Pierwszy raz usłyszałem o tym zamierzeniu od Mirka po jego powrocie z półmaratonu z Wa-wy.
Pomysł wydał mi się strzałem w dziesiątkę. Normalnie w życiu tylko najlepsi i nieliczni sportowcy mają zaszczyt rywalizować na arenie, która jest najważniejszą areną sportową w kraju. Organizatorzy stworzyli szansę takim amatorom jak ja aby naprawdę mogli poczuć się częścią sportowej społeczności poprzez możliwość rywalizacji na takim obiekcie i z takimi zawodnikami.
Takiej okazji nie mogłem przepuścić. Planowałem swój maratoński debiut w Poznaniu ale pokusa okazała się ogromną. Za Warszawą przemawiała także logistyczna strona przedsięwzięcia. Zapadła zatem decyzja tuż przed startem w Iławie, że zadebiutuję właśnie na narodowym.
Sporo myślałem podczas współorganizowania naszego ostródzkiego półmaratonu o sportowych i społecznych aspektach organizacji takiej imprezy i muszę przyznać, że myślałem o czymś podobnym do tego co miało wydarzyć się w Warszawie. Tuż po zakończeniu naszej imprezy powiedziałem moim przyjaciołom z Ostródzkiej Grupy Biegowej o tym aby strat drugiego półmaratonu odbył się spod nowo oddanego amfiteatru. Jest on tak fajnie zaprojektowany, że daje możliwość przebiegnięcia biegaczy pomiędzy sceną i widownią i położony jest na dotychczasowej trasie. Można by najpierw przyciągnąć i zgromadzić widownię jakimś fajnym koncertem, wystartować zawodników, których z wysokich trybun znakomicie widzieliby kibice i którym dopingowaliby by ze sporym zaangażowaniem. Potem po starcie kontynuować koncert. Mamy trzy pętle i trzy razy zawodnicy byli by w tym amfiteatrze. Fajna atmosfera zwłaszcza podczas finiszu, dobry spiker zrobiłby niezły show. Może to marzenie się spełni.
Tymczasem organizatorzy w Warszawie prześcignęli nas w realizacji podobnej wizji! Ba! poszli na całość lokując imprezę na najważniejszym stadionie w Polsce. Tym bardziej byłem ciekawy czy moje przypuszczenia, że wszystkim ten pomysł przypadnie do gustu, się sprawdzą. Mam wrażenie, że nawet bardzo - ale po kolei.
Kamień z serca mi spadł, gdy w końcu moja wpłata została zarejestrowana i nadano mi numer. 7711. ładny i z siódemkami. Zawsze siódemka przynosi mi szczęście. Przebiegłem w tym roku 1000 kilometrów, udało mi się kupić i rozbiegać nowe buciki, w miarę się zregenerowałem po Iławie i w zasadzie czułem się gotowy na podjęcie wyzwania przebiegnięcia 42km. Zawsze jest coś do poprawy i nigdy nie będziemy czuli się do końca gotowi ale co wypracowałem powinno jakoś mi pomóc w realizacji marzenia. Założenia? Dotrzeć do mety w limicie. Może mało ambitnie ale tu "jedna minuta" i może być po mnie.
Mieliśmy jechać we czwórkę. Ja, córeczka, moja żoneczka i Sławek mój kuzyn. Cieszyłem się, że zobaczą narodowy poczują atmosferę zawodów a co najważniejsze będą mogły na monitorach oglądać to święto biegaczy. Mieliśmy - bo od poniedziałku żona była w szpitalu, we wtorek miała zabieg a w środę jeszcze jeździliśmy do lekarza, i nie tylko moje przedstartowe treningi stanęły pod znakiem zapytania ale cały wyjazd. Na szczęście jakoś się wszystko poukładało, żona się poświęciła zostając samotnie w domu z córką a ja ze Sławkiem jesteśmy w Warszawie.
Stoję znowu na starcie… No właśnie nie… Dwie minuty po godzinie dziewiątej jeszcze byliśmy w kolejce do toalety wewnątrz narodowego. Bynajmniej za sprawą organizatorów - raczej z powodu własnej niefrasobliwości. Grzebaliśmy się po przyjeździe na stadion okropnie a potem odkładaliśmy toaletę do ostatnich chwil a potem okazało się że czeka się 20 minut. Jest trzy po 9-tej biegniemy ślimakiem pod górę na start. Zmęczyłem się i aż się w duchu zaśmiałem " no nie źle się zaczyna." Biegacze już przesuwali się do przodu po wystrzale startera, którego nie mieliśmy przyjemności posłuchać. Biegliśmy w przeciwną stronę aby dotrzeć do swoich stref. Gdy zobaczyłem biegaczy z numerami startowymi z moimi kolorami postanowiliśmy podłączyć się do stawki. Nie było czasu na kontemplacje i startowe skupienie czy nerwy. Podaliśmy sobie ręce i życzyliśmy udanego startu. Wyglądało to trochę jak pożegnanie kompanów przed rozpoczęciem bitwy. Tak też traktowaliśmy najbliższe godziny. Od tej chwili rozłączyliśmy się i każdy walczył w samotności zdany na siebie tak jak lubimy.
Jak się za chwilę okazało ustawiliśmy się niedaleko za balonikami na 4:14. Powoli robiło się luźniej i mogłem zacząć biec. Nie zapomnę chwili gdy zbliżałem się do stanowiska komentatorskiego gdzie usłyszałem komentarz Przemka Babiarza. Będąc tuż przed jego podestem powiedział, że kiedy debiutował nie udało mu się zrealizować swojego zamierzonego czasu ale wszystkim debiutującym życzy powodzenia osiągnięcia mety no i realizacji wytyczonych celów. Jak zwykle wkręciłem sobie, że mówi te słowa właśnie do mnie.
Radość ze startu była ogromna i kiedy dotarło do mnie, że właśnie dzieje się to o czym tyle marzyłem i na co tyle pracowałem, szczerze się wzruszyłem. Oto właśnie tworzę własną legendę.
Pierwsze metry biegliśmy bardzo wolno. Nie spieszyłem się. Dopiero po dwóch kilometrach zacząłem zastanawiać się jak tu dziś biec. Na początku postanowiłem, że skupię się na wsłuchiwaniu się w swoje ciało postaram powoli wejść w bieg, dobrze się nawadniać i dożywiać na całej trasie. Pragnienie bycia uczestnikiem tego wydarzenia wzbudziła chęć nacieszenia się trasą. Biegnąc ulicami głównych ulic rozglądałem się cieszyłem się widokami niczym spacerujący turysta. Kiedy już nasyciłem się tym wszystkim do mojego umysłu wdarła się fala wątpliwości podmywając moją pewność siebie. Czy aby dołączyliśmy do stawki we właściwym miejscu? Czy mata, którą deptaliśmy była matą startową?. Jeśli ta przy Przemku Babiarzu nie była tą pierwszą to możemy nawet być zdyskwalifikowani. Być może cały wysiłek pójdzie na marne. Ta absurdalna myśl drążyła niczym kropla skałę i nie dawała mi spokoju. Początkowo postanowiłem ją zignorować i robić swoje ale po chwili pomyślałem sobie, że powinienem wiedzieć na czym stoję. Poczekałem chwilę na dobry moment aby zrobiło się luźniej i aby jak najmniej ludzi usłyszało moje pasujące do frajera pytanie. ”Przepraszam gdzie był start?” „Chłop biegnie maraton największy w Polsce i pyta o takie rzeczy” ktoś by powiedział- „skąd on się urwał”. Zatem jak najlepiej ubrałem w słowa moją potrzebę informacji i spytałem biegnącego obok mnie chłopaka. :”gdzie była pierwsza mata bo spóźniłem się na start?” Pada odpowiedź „nie zwracałem specjalnie na to uwagi – chyba przy stanowisku komentatora ale dla mnie nie ma to znaczenia” wskazując palcem na buty. ”Tak przy Babiarzu”- dodał po chwili. Początkowo nie zrozumiałem o co mu chodzi ale dopowiedział, że zapomniał chipa i biegnie na zegarek. Nie będzie sklasyfikowany. Nie ma co. Pomyślałem. Biegną sami zawodowcy śmiejąc się z siebie, czując ulgę i współczucie dla zapominalskiego.
„Wracam do gry” jak zwykło się mawiać o naszych siatkarzach. Mogę spokojnie biec dalej nie obawiając się dyskwalifikacji. O mały włos z powodu takiej błahostki mogłem do domu wrócić z podkulonym ogonem ze wstydu. Zły na samego siebie rozładowałem nadmiar energii lekko przyspieszając. Pierwsze 5 km i za chwilę będę na 10 Km. Dalej wolne tempo, mimo że wyprzedzam systematycznie sporo biegaczy. Cały czas popijam z butelki isostar i biorę wszystko jak leci na pit stopach. Nigdy nie biegłem tak opity i objedzony. Przed startem zjadłem batony i żel zalecany przed wysiłkiem. Przed dziesiątym kilometrem odpalam kolejny żel. Te o natychmiastowym uwalnianiu zostawiam na czarną godzinę. Powinienem w czasie biegu spożywać te o szybkim uwalnianiu ale w sklepie były tylko do spożywania przed startem i po wysiłku. Na szczęście kuzyn podarował mi dwa te właściwe i trzymałem je na kryzys. Do 15 km w ogóle nie czułem zmęczenia. Od 10 km biegłem już troszeczkę szybciej ale dalej było to dużo wolniej niż na moich18 kilometrowych wybieganiach. Zastanawiałem się czy nie tracę czasu. W domu żona podpowiadała mi abym pierwsze piętnaście (skoro tak dobrze je biegam) pobiegł spokojnie a potem co 5 km odpoczywał i jakoś dobiegnę. Realizuję zatem to założenie z małą modyfikacją - nie jestem zmęczony i nie zatrzymuję się na 15 tym kilometrze bo szkoda czasu. Za chwilę przekroczę barierę 21 km której jeszcze nigdy nie przekroczyłem. Mój maraton wtedy się zacznie. Biorę banany i wodę. Czuję się najedzony i napojony. To dobrze a wolne tempo nie powoduje kłopotów żołądkowych. Nogi . Tu jest sekret. Są w dobrym stanie a nowe buciki dobrze się spisują. Mam już swój patent na bolącą prawą łydkę. Odkryłem, że jest spowodowany ciągłym biegiem lewą strona asfaltu. Dziś biegnę głównie po osi aby obie nogi tak samo wysoko miały do podłoża i jest dobrze. Dla urozmaicenia trochę jedną, trochę drugą stroną. Mijamy 21 km zawsze tu miałem dość - a dziś jest dobrze . Nie czuję zmęczenia. Biegniemy po ceglastej drodze. Niektórzy narzekają. Ja nie muszę. Na co dzień biegam po polbruku i mam stawy przyzwyczajone. Traktuje ceglaste podłoże jako miłe urozmaicenie. Przetestowałem na własnych nogach, że najgorsze co może być to długotrwała jednostajna praca tych samych mięśni i tych samych fragmentów ścięgien. Po takim wysiłku wystarczy nagle zmienić pracujące partie i skurcze murowane a nawet kontuzja. Dlatego nie narzekam tylko się cieszę. Mam wrażenie, że zmęczone partie zozluźniają się i odpoczywają kiedy inne przejmują wysiłek na siebie. Zbliżam się do 25 km i czekam kiedy będzie gorzej. Nic takiego nie nadchodzi. Na podbiegu cieszę się, że nie robi na mnie wrażenia. Zaraz po starcie mój pęcherz domagał się krótkiego postoju ale za każdym razem mijając toalety mówiłem sobie „może na następnej”. Przypomniałem właśnie sobie o tym i zauważyłem, że nie czuję już potrzeby zwalając to na karb auto-recyclingu mojego organizmu. W każdym razie było mi z tym na rękę bo nie musiałem zwyczajnie wybijać się z rytmu. Zastanawiałem się czy tak dobrze będę się czuł do 30 km. Szczęściem tak było. Gdy mijałem 30 tkę znowu przyszło mi na myśl, że może jednak mi się uda. W głowie pojawiały się obrazy wbiegania na metę. Jak bardzo chcę aby się to ziściło. Jednocześnie przypomniało mi się powiedzonko „maraton to takie szybkie dwanaście kilometrów poprzedzone trzydziestokilometrowym wybieganiem”. Wiem, że maratoński bieg właśnie się zaczyna. Zatem dotarłem, aż tu. Mam jeszcze trochę sił. Dwanaście kilometrów. Niby tak łatwo przebiec. Czy organizm mi pozwoli. Wola walki powinna w tym pomóc. Teraz zaczynam liczyć każdy kilometr. Wzrokiem szukam chorągiewek i każdą mijam z wytęsknieniem. Zmysły skupiam na stanie moich nóg. Jest cały czas dobrze ale wyraźnie nogi są bardzo zmęczone. Serducho robi swoje jak trzeba. Nie mam zadyszki. 32, 33. Czuję każdy metr i w głowie odliczam jak w Iławie na debiucie pozostałe metry wyobrażając sobie bieg po mojej ulubionej trasie. Bardzo mi to pomaga. 34, 35 Jest ciężko. Dopada mnie zmęczenie. Ulatuje ze mnie powietrze. Zastanawiam się na ile jest to spowodowane tym, że od przynajmniej 50 minut nie spożywałem żelu czy po prostu przemęczeniem organizmu. Czuję, że mógłbym jeszcze trochę pobiec ale nagle przypomniała mi się Iława z przed roku. Tam biegłem i za wszelką cenę nie chciałem się zatrzymywać. Efekt był taki, że nastąpił atak skurczy buntującego się ciała. Do tego widzę coraz więcej biegaczy, których dopada właśnie to przykre doświadczenie. Przypominam sobie co jest moim celem. Mogę zgrywać bohatera i biec dalej a potem wszystkim się tłumaczyć: „gdyby nie te skurcze to ukończyłbym ten maraton” wolę jednak dobiec . Nie ma co się wstydzić zwłaszcza, że mijałem znacznie wcześniej takich co musieli iść. Świadomie i z wyrachowaniem przechodzę z biegu do marszu. Dopiero teraz kiedy idę odkrywam jak bardzo jestem zmęczony. Obawiam się skurczy na szczęście nie wypłukałem się z mikroelementów. Cały czas się obficie nawadniam. To jak sądzę mnie ratuje. Idę najszybciej jak mogę i zajadam resztę żelu tego wolno uwalniającego. Po kilkuset metrach marszu nabieram ochoty na bieg. Powrót jest znacznie trudniejszy niż przypuszczałem. Teraz wyraźnie czuję które mięśnie pracują przy biegu a które przy marszu. Pierwsze sto metrów biegu mam problemy z koordynacją jakby organizm oduczył się biegu. Powoli opanowuję ten stan. Mijam 36-ty kilometr. Jeszcze 6 to dwa razy wokół jeziora Kajkowskiego gdzie zaczynałem biegać i gdzie po kilku latach przerwy powracałem do biegania. Zastanawiałem się czy teraz mi się trudniej biegnie czy wtedy. Miałem wówczas ostrą zadyszkę spuchnięte palce tak, że nie mogłem zacisnąć pięści a dłonie przyodziały kolory mielonego mięsa. Nogi miałem z ołowiu. Nie poddałem się wtedy. Nie poddam się i teraz. Nie mam ołowianych nóg ani zadyszki. Jestem zmęczony ale organizm funkcjonuje poprawnie, wiem na ile mnie stać. Wtedy było jednak trudniej. Tyle co dwa okrążenia mało i dużo zarazem. Decyduję, że dobiegnę do 37 kilometra i znowu odpocznę i potem na 40-tym także. Jakoś dobiegam do tego 37-go km . Rozpoczynam słynny 38 kilometr, na którym jest najwięcej kryzysów. Coś w nim jest. Bardzo daleko od startu a dystans, który pozostał nie pozwala jeszcze myśleć o sukcesie. „Minuta i po tobie” Jeszcze wszystko może się zdarzyć a zwłaszcza to czego nie chcemy. Coś co nie pozwoli nam przekroczyć mety. Psychika w takich okolicznościach osłabia nasze ciało. Na szczęście jest jeszcze intuicja. Kiedy wyłączy się myślenie ciało samo zrobi to czego pragniemy. Idę od początku tego 38 km i myślę. Jeśli teraz jest ta czarna godzina to przyszedł czas na żel od Sławka. Mam dwa ale otwieram jeden i popijam . Maszeruję aż do tabliczki oznajmującej że kończy się 38 kilometr a zaczyna się 39. W tym czasie wyprzedza mnie kilkadziesiąt osób. Sporo idzie obok mnie. Mijam tych którzy cierpią z powodu skurczy. Odliczam dystans. Cały 39 40 41 42 .Jakby nie liczyć . Cztery kilometry. Idę i wypoczywam. Widać w końcu dużą cyfrę 39. Po jej przekroczeniu zgodnie z założeniem kończę drugi wypoczynek i zaczynam biec. Jeszcze trudniej się przyzwyczaić. Długi czas marszu pozwolił jednak złapać odrobinę świeżości. Biegnę i czuję jak wracają mi siły. Wiem już, że dobrze zrobiłem odpoczywając w marszu. Znowu nabieram poprzedniego tempa i wyprzedzam coraz więcej zawodników, którzy przemęczeni nie są w stanie utrzymać nawet niewielkiego tempa. Albo żel tak zadziałał albo bliskość ewentualnego sukcesu bo sam nie wiem co się ze mną dzieje. Wdrażam się w bieg coraz lepiej mi się biegnie. Mijam cyfrę 39 i tu miałem odpoczywać. Biegnę dalej pokonując kolejne metry. Znowu wpadam w rytm. Po raz kolejny dochodzi do mnie myśl to naprawdę może się udać. Nie pamiętam teraz czy najpierw zobaczyłem chorągiew z 40 tką czy koronę narodowego. Wiem, że gdy przekraczałem 40 tkę to moje skupienie na biegu było ogromne jakbym układał misterną mozaikę z drobnych elementów a gdy zza zakrętu ujrzałem narodowy to łzy napłynęły mi do oczu. Mam cię teraz. Już jesteś mój. Pomyślałem. Nawet gdybym teraz musiał stanąć czy gdyby złapały mnie skurcze to dotrę do mety – wiem to. Widok upragnionego celu po 4 godzinach tak wielkiego wysiłku wywraca człowieka na lewą stronę. Adrenalina, serotonina i endorfiny zatrzymują ból i wprawiają ciało w euforię. Biegnie się teraz bez wysiłku a cel wydał mi się tak blisko, że zadałem kolejne tego dnia niedorzeczne pytanie. Czy biegniemy za stadion czy od razu wbiegamy do niego . Mijamy napis 41. Blisko coraz bliżej. Biegniemy mostem od którego zaczynała się nasza trasa. Prosta chwały. Wyprzedzam wielu biegaczy. Biegnę największym tempem w czasie całego biegu. Wyjdzie mi to z późniejszych obliczeń. Ku mojemu zdziwieniu wyprzedzam kolegę z Warszawy , którego spotkałem tuż przed startem a teraz widzę go tuż przed metą. Siedem tysięcy ludzi a ja spotykam jedynego warszawiaka biegacza jakiego znam. Jest ode mnie a całe niebo lepszy biega maratony na poziomie 3:30 . Dziś go mijam bo jemu nie poszło. Pozdrawiam Cię Paweł. Jest super. Ostatnie metry są dla mnie przyjemnością. Lekki ból brzucha uzmysławia mi, że biegnę szybko. Emocje wzmagają się z każdą chwilą. Zamiast zamiatać ozorem, oddychać rękawami czy biec w stronę światła biegnę szybko napawając się radosnymi chwilami. Mijam napis z numerem 42 i wbiegam do korytarza prowadzącego na płytę stadionu. Czuję się niczym współczesny gladiator. Z tą różnicą, że walka, którą stoczyłem jest dobra. Mam wrażenie, że świat stał się odrobinę lepszy. Wrzawa narasta. Mijam kibiców zgromadzonych przy barierkach. Dopingują swoich najbliższych ale także pozostałych. Niewątpliwie uczestniczą w tym wydarzeniu. Powraca myśl o moich najbliższych. Nie ma ich tu i nie mogą stać przy tych barierkach. Dzisiejszy wysiłek jest także dla nich. Wbiegam na płytę i do mety zostaje prosta . Nie zwalniam i nie ścigam się. Jest czas na radość. Mimo, że nie ma dziś tysięcy kibiców to doping jest oszałamiający w takiej chwili. Mam wspaniałe poczucie, że ten stadion został wybudowany także dla mnie. Dla zwycięzcy, dla mnie, dla siedmiu tysięcy pozostałych takich jak ja i dla tych, którzy kibicując są razem z nami. Dobiegam do mety. Podskakując, unosząc ramiona i co jeszcze nie wiem. Depczę zdecydowanie matę jakbym stawiał kropkę nad i i przechodzę do marszu. Dostaję medal. Ten jest fajny. Piękny, wymarzony, wypracowany. Mile łechce próżne ego tytułując mnie bohaterem narodowego. Tak się czuję w moim świecie, w moim biegu tak jest. To był ogromny wysiłek ale możliwy do przetrwania. Przypomina mi się tekst pięknej piosenki, który sobie odrobinkę zmodyfikowałem na własne potrzeby. Po tak wielkim wysiłku ciśnie się
„ Jak biec to do końca
potem odpoczniesz
potem odpoczniesz
cudne manowce, cudne manowce.”
No to odpoczywam i czuję błogość jak na cudnych manowcach z dala od zmartwień tego świata.. Wracam na ziemię. Dociera do mnie, że właśnie zostałem biegaczem, do tego maratończykiem. Nikt mi tego już nie zabierze. Jestem dumny i szczęśliwy. Warto było .Było to możliwe między innymi dlatego, że ktoś pomyślał aby dowartościować tysiące biegających uliczkami swoich miejscowości biegaczy i udostępnić im godne miejsce do rywalizacji. Wspaniały pomysł.
Swój pierwszy maraton ukończyłem z czasem netto 4:19:21. Każdy może osiągnąć sukces na miarę swoich możliwości.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora darianita (2012-11-08,22:26): Świetnie oddająca Twoje emocje relacja. Gratuluję Ci z całego serca ukończenia królewskiego dystansu , jak sam widzisz walka z tym dystansem daje niesamowite i niepowtarzalne chwile...cóż Maratończyku ! Wpadłeś jak śliwka w kompot.
...powtórka jest równie piękna.
Pozdrawiam.
|