2011-10-16
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Mój Pierwszy Raz (czytano: 1480 razy)
Satysfakcja gwarantowana
Zastanawialiście się kiedyś, czy jest jakiś przepis na przeżycie czegoś wyjątkowego? Ile czynników potrzeba by doznać czegoś konkretnego? Ja już wiem! Jest tych czynników dokładnie 42 i... troszeczkę. Ta liczba równomiernie rozsmarowywana na asfalcie przez 4 godziny (może być dłużej) daje gwarancję dosadnych wrażeń, zarówno dla ciała jak i dla ducha. Z pewnością to nie jedyny sposób – nie mam też pewności czy działa za każdym razem – w każdym razie na mnie podziałało... Przynajmniej tym razem.
Instrukcja
Mój debiut w masowym, dobrowolnym zadawaniu sobie tortur, zakończonym euforią (w skrócie maraton), musiał na mnie czekać rok z okładem od chwili, gdy po raz pierwszy przywdziałem buty do biegania. W końcu stało się i jestem tam, wśród tych wszystkich zapaleńców, zakwasomaniaków, których jednoczy jeden cel – a właściwie jedna meta.
Wszystko zaczęło się zwyczajowym zamieszaniem przedstartowym... Rozgrzewka... Co zrobić ze zbędnymi rzeczami... Gdzie jest ten kawałek asfaltu przypisany mi na starcie... Wszechobecne, przyjemne, pozytywne napięcie... Burza w głowie co do planu walki – strategia. Tak, strategia jest bardzo ważna. Nasze dyskusje z Danielem (który był moim „Towarzyszem Broni” od początku tego abstrakcyjnego przedsięwzięcia) na temat tego, co chcemy zrobić i jak chcemy to zrobić, nie miały końca... I po pierwszych kilometrach plan został zmieniony. Bo dobry plan jest bardzo ważny ;)
Drużyna pierścienia
Adrenalina przedstartowa udzielała się na tyle długo, że początkowy etap biegu płynął sobie beztrosko i płynnie jak rzeczka w lesie: równiutko, przyjemnie. Zebraliśmy się w małe stadko, do którego oprócz Daniela, z którym przyrzekaliśmy sobie dolę i niedolę do co najmniej 30 kilometra, dołączył Michał, a razem wprosiliśmy się do Agnieszki. Pozostałych osób nie poznałem bliżej, ale i tak po kilkunastu wspólnych kilometrach delikatna więź stadna była wyczuwalna. Myśli były bardziej zajęte ekscytacją wydarzenia i percepcją otoczenia niż słuchaniem własnego ciała. Tylko od czasu do czasu refleksja typu: „Za szybko... to jest 15-tka i jest dobrze, ale co będzie za godzinę... dwie! Za szybko! A co jak mi tętno skoczy... sprawdź”. I sprawdzałem, a początkowe skoki miałem chyba bardziej ze strachu, że skoczy niż od samego biegania.
Cierpliwość
Wszystko szło (właściwie biegło) jak po sznurku... Ba! Nawet lepiej. Atakujemy wynik lepszy od założonego i to o całe 5 minut. Połykamy kolejne kilometry... Połowa trasy już za nami. Za nami również kilka przypadkowych spotkań z zaprzyjaźnionymi kibicami. W tym jedno, które było zaplanowane i pewne jak zakwasy po maratonie. Spotkanie z kibicem pewniakiem – Tatą, który na moich startach jest zawsze. Zawsze w miejscu, gdzie się umawiamy. I jakby nie wiedział, że samą swą obecnością dodaje kopa jak dożylnie podany Redbull, wciska mi w rękę jakieś picie, jakiegoś banana... Kilka fotek i do zobaczenia na mecie. W Stadku powtarzalny przebieg zdarzeń. Michał, jak wolny (właściwie szybki) elektron, biega ekstra półmaraton przeskakując od krawężnika do krawężnika, by przybić piątkę z kibicami. Czasem tyłem, czasem bokiem. Biegł z nami doradzając, dowcipkując i ożywiając całość czy Stadko tego chce czy nie. My z Danielem robimy swoje dopytując się od czasu do czasu: „Jak jest?”. Jakby wyczekując wyroku – bo kiedyś musi nadejść ta chwila...
Kurtuazja biegacza
No i nadeszła. 31 kilometr, podbieg na Hetmańskiej tuż po "pit-stopie", gdzie zgubiliśmy z Danielem Stadko. Razem jesteśmy jeszcze do 36... Tępo jeszcze dobre. Jesteśmy tuż po spotkaniu z Królikiem, który przez kontuzję wystąpił tylko jako kibic-optymista. Jest to drugie z nim spotkanie na trasie, jednak tym razem zamiast uścisków i wesołych, lekkich dialogów Królik zastał tylko... swój monolog. My ze wzrokiem wbitym w asfalt kilka metrów przed sznurówkami – jakbyśmy byli pewni, że ktoś przed nami zgubił 5 złotych. Przemieszczamy się ciężko, zgodnie z nurtem biegnących przed nami. Lepiej już nie będzie. Do tego ta niekończąca się prosta...
Ciche rozstanie
Czuję jak słabnę... Nawet nie dlatego, że odczuwam coś szczególnego. Liczba dostarczanych impulsów z różnych części ciała powoduje taki chaos, że ignoruję je wszystkie. Widzę za to, jak Daniel mnie wyprzedza, systematycznie i konsekwentnie, jak mnich w swej mantrze... Centymetr po centymetrze oddala się jak pociąg, do którego nie zdążyłem wsiąść... I nic nie mogę z tym zrobić. Dupa... Od tej chwili jestem sam. Od tej chwili poziom tumiwisizmu wzrasta rytmicznie z każdym krokiem, jakbym go sobie wbijał piętami uderzając o asfalt. Od ostatniego uniesienia, a było to, gdy mijały mnie baloniki z napisem 4:15 (gdybym tylko miał siły je dogonić, to poprzebijałabym je wszystkie), ilość emocji we mnie spada do takiego stopnia, że nie starczyłoby ich do obdarowania miniatury krasnala ogrodowego. I biegnie takie zombi... Byle do wodopoju na 40"stce, a później się zobaczy...
Nauka chodzenia
Ostatnie 2 kilometry rozpoczynam od uderzeń pięściami w mięśnie nad kolanami... By puściły skurcze... By dały mi biec dalej. Nie che mi się tego robić, ale robię, bo nogi przestają się zginać w założonych konstrukcyjnie miejscach. I znowu - nóżka do nóżki... Kolejny metr zostawiam za sobą – choć z boku wyglądać to musi, jakbym uczył się dopiero chodzić.
Wisienka na torcie
Ostatni zbieg tuż przy mecie pozwala uwierzyć, że zdobędę się jeszcze na finisz. I tak! Zrobiłem to! Przekraczam linie mety... Krótkotrwała euforia... I poczucie pustki. Przez chwilę nie wiedziałem co mam teraz robić. Jestem jakiś taki osierocony... Przed chwilą wszystko było jasne. Nóżka do nóżki i to miało sens... A teraz co? Kiwam się na boki jak nakręcana lala. Wtedy zobaczyłem Mamę. Wchodzę – o podbieganiu nie ma mowy - w jej ramiona i oboje czujemy wzruszenie... Jest i Tata z bidonem w ręku. Mam obsługę biegu lepszą od najlepszych zawodowców. Uściski nie mają końca, ale muszę to przerwać bo szukam jeszcze jednych ramion... Znajduję je po chwili i jest cudownie. Wtulając się w ramiona Narzeczonej czułem się szczęśliwy. Po prostu szczęśliwy.
Pst... Pst...
W trakcie apogeum kryzysu na trasie obiecałem sobie, że NIGDY WIĘCEJ moja noga nie postanie na starcie czegoś podobnego. Kłamałem. Zaraz na drugi dzień, zagadał do mnie Daniel na gg. Po kliknięciu w mrugającą kopertę zobaczyłem wiadomość: „Psst... Psst...” i jakiś link. Była to strona poświęcona kolejnej imprezie biegowej... Już na kolejny tydzień. Serce od razu zabiło mocniej, a ból nóg przestał tak doskwierać.
Nieprzyzwoicie długa zrobiła się ta relacja... Bo i maraton jest nieprzyzwoicie długi. Dokładnie 42 zdania i... troszeczkę. (Tylko nie licz! Żartowałem).
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora gerappa Poznań (2011-10-23,11:13): Takie wpisy lubię najbardziej ! Radość z biegania bije z daleka! Wspaniale :)
|