2011-01-25
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| I Nadwarciański - to naprawdę się wydarzyło! (czytano: 1785 razy)
Miałem takie marzenie - otworzyć ścieżkę biegową. Tak jak w górach przeciera się nowe szlaki. Najpierw jest ekscytująca pionierska praca, a potem to nawet pościgać się można, jak ktoś ma więcej sił...
Historię mojej nadwarciańskiej eksploracji znacie. Miała ona służyć pro publico bono i tak się w sobotę stało. Drużyna I nadwarciańskiej wyrypy zjechała się z połowy Polski, co świadczy o dobrej lokalizacji biegu:) Andante z Grzegorzem przyjechali z Gliwic, Dziki dotarł nad ranem z Warszawy, SFX – z Koszalina, Corvus z Junikowa:), a Slasz (Gdańsk) wstąpił w trakcie tygodniowego objazdu po Polsce, zabierając z Włocławka naszego jedynego kibica - Czepiaka. W planach byli jeszcze zawodnicy z Wrocławia (Popellus) i Sołacza (Bas) ale ulegli dywersji wewnętrznej. Quentino postanowił wyręczyć nas we wszystkich wyzwaniach logistycznych jako support team.
Warunki zimowe w ciągu ostatnich dni przed biegiem zmieniły się gwałtownie na wiosenne, Warta rozlała się szeroko, ale nie ustały Wasze chęci, zatem i ja nie poddawałem się zwątpieniu... Piątkowe rozpoznanie terenu pokazało jezioro, które zalało najładniejszą część trasy, jednak zaświtał mi w głowie pewien pomysł, który sprawił Wam nazajutrz "meter" frajdy:) Sobota miała być ciepła i wietrzna, obyło się bez deszczu, który poczekał łaskawie do poniedziałku... Na linię startu w Owińskach dojechaliśmy autobusem, po oddaniu naszych bagaży Quentinowi i odprawie dokonanej przez zgnębionego chorobą Basa. Obaj na naszych plecakach przypięli numery startowe i zaraz zaczęliśmy wyglądać profesjonalnie:)
Wyobrażałem sobie, że pierwsze kilometry trasy też zalała wielka woda, ale spotkała nas miła niespodzianka. Poziom rzeki nieco się obniżył od sylwestrowego rekonesansu z Corvusem i odsłoniła się wygodna piaszczysta droga. Nawet kładka, z przytarganego przez nas konaru, okazała się niepotrzebna. Po 3km, pokonaniu strumyka, kawałka ornego pola i zarośniętego zbocza skarpy, dotarliśmy do elewatora, gdzie udało nam się przedostać na wieżę widokową, która w latach 50-tych służyła do załadunku zbożem barek rzecznych. Pierwsza z głównych atrakcji zaliczona!
Dalej ścieżki były pod wodą więc trzeba było wykonać pierwsze obejście przez ogródki działkowe. Furtki były otwarte, ale skoro obiecałem przełażenie przez płoty, to Dziki nie mógł się oprzeć pokusie:) Za ogródkami pobiegliśmy nasypem kolejowym, który teraz odgradzał Czerwonak od rozlanej rzeki. Zacząłem się martwić szybkim tempem, bo z Quentinem umówiliśmy się dopiero na 16, ale chłopaki rwali do przodu gaworząc wesoło:) Chyba jednak nie obejmowali wyobraźnią co może ich jeszcze czekać... Tory skręciły do oczyszczalni, a my przemieszczaliśmy się wałem przeciwpowodziowym z widokiem na zalany las sosnowy. Wyglądało to jak w Mandżurii w 1905...
W oddali pojawiła się kolejna atrakcja – półkolisty wiadukt kolejowy na wysokich betonowych podporach. Zaraz za nim pokazałem wycieczce moją prywatną przeprawę przez Wartę – kładkę nad rurami z elektrociepłowni. Po 1.5 h docieramy do północnych granic miasta, czyli do Mostu Lecha. Przebiegamy oczywiście pod spodem i gdy zbliżamy się do wzniesienia rzucam żartem, ze to jest pierwsza premia górska. W tym samym momencie słyszę obok siebie tupot, a po chwili widzę mocarne łydy Slasza, który potraktował moje słowa jak najbardziej poważnie. Jestem trzeci:)
Dalej szlak wiedzie wysoką skarpą w kierunku widocznej z oddali katedry poznańskiej na Ostrowiu Tumskim. Niestety, żaden biskup nie wiedział o naszych nieuporządkowanych moralnie emocjach, zatem mijamy kolebkę dynastii Piastów niepocieszeni. Niemniej jednak śledzą nas łypnięcia lokalnych brenów, którzy mimo zmęczenia, wytrwale strzegą tego skrawka ziemi. Wspominam o tym, bo to oni są najczęstszymi świadkami, niepotrzebnych nikomu, wysiłków każdego biegacza. Mijamy dworzec autobusowy, z którego wyruszyliśmy 2h wcześniej i tutaj Slasz spontanicznie zrywa się do drugiej premii górskiej. Tym razem jestem piąty…
Koło Politechniki niespodzianka. Do tej pory, przy każdej wątpliwości uczestników, zaznaczałem, że to po czym biegniemy nie ma nic wspólnego z Rzeźnickim błotem. Tym razem panowie fachowcy od rur głębokich przygotowali nam kilkadziesiąt metrów imitujących miąższość bieszczadzką. Nie było jednak rwących strumieni, toteż organizator nie czuje się uprawniony do wystawiania certyfikatów jakości…
Na Moście Rocha przebiegamy na drugą stronę Warty i tam wszyscy orientują się, że z Dzikim coś się dzieje. Biegnie z opuszczoną głową, daleko za nami. Wkrótce, przy Lasku Dębińskim, mówi nam, że musi jak najszybciej wrócić do Warszawy, żeby być przy swojej córce Mariannie, która niespodziewanie znalazła się w szpitalu. Gromadzimy się wokół niego, próbując go pocieszyć. Dzwonię do Quentina i proszę go, aby zawiózł Dzikiego do mojego domu, gdzie zostawił samochód. Quentinowi wali się plan suportu naszego rajdu, bowiem przygotowuje w tym momencie kanapki i sałatkę na wieczór w Rogaliku, a kolega z plecakami, w tym z rzeczami Dzikiego, ma przyjechać do niego później. Quentino przegrupowuje szybko zadania i umawiamy się na 22km, na pobliskiej stacji benzynowej przed autostradą A2, gdzie kończy się Poznań. W stacji posilamy się, spoglądając zatroskani na Dzikiego. Po pół godzinie żegnamy go słowami otuchy i wyruszamy dalej.
Przed nami najbardziej problematyczna część trasy. Przebiegamy nad autostradą i kierujemy się w stronę zabudowań Lubonia. To bardzo brzydkie, industrialne miejsce, ale latem daje się je ominąć leśną ścieżką rowerową, tuż nad Wartą. Teraz okazuje się, że woda zakryła ten szlak i podchodzi do połowy skarpy, tuż przy zabudowaniach. W tym miejscu popełniam przewodnicki błąd. Wchodzimy przez gęste krzaki na kilkumetrowe śmietnisko, po poznańsku kwalifikujące się do kategorii „gemyla”. Okazuje się, że jest strzeżone przez wielkie psisko, które najpierw wycofuje się zaskoczone, ale po chwili odcina drogę Corvusowi, poszczute przez oburzonego gemylorza, który wrzeszczy, że to jest teren prywatny. Takie sytuacje prowokują mnie niestety do agresji. Do tego instynkt każe mi bronić stada:) Cofam się więc i odszczekuję zajadle, a Corvus przedziera się do nas. Powoli zaczynamy rozumieć postawę właściciela gemyli. Pomyliły mi się skarpy. Ta właściwa jest pokryta w całości wodą, a my jesteśmy na wąskim cyplu, którym… wracamy w pobliże miejsca konfliktu etnicznego. W tym momencie SFX orientuje się, że zagubił w walce swój czujnik od Polara. Czekamy na niego długi kwadrans. Nadbiega z przeciwnej strony z odnalezioną zgubą, ale wyczerpany ponownymi negocjacjami na śmietniku. Tym razem gemylorz zrozumiał, że nie chcemy ukraść jego gruzu, tylko jesteśmy po prostu stuknięci, i przytrzymał psa. Pewnie będzie teraz opowiadał o ataku komandosów na jego posesję.
Ta nieoczekiwana atrakcja folklorystyczna trochę nas wyziębiła, więc pognaliśmy ulicą Lubonia, zamykając oczy, żeby nam nie pękły jak na dworcu w Kutnie (tekst Staszewskiego, znacie?). Kilometr dalej jesteśmy z powrotem na szlaku. To miejsce przyjechałem zlustrować w piątek, aby sprawdzić czy wielka woda nas nie zatrzyma. Miałem już dość ustępstw krajobrazowych, ale wiedziałem, że 3km dalej i tak będziemy musieli oddalić się w głąb lądu, bo drogę zagrodzi nam strumyczek – Wirenka, która w tych dniach zmieniła się w jezioro. Na razie przemykamy szeroką skarpą, mając po lewej żwirowisko nad Wartą, a po prawej stare koryto rzeki, wypełnione teraz wodą. Żwirowisko jest ogrodzone betonowym płotem, w którym ktoś praktyczny wykonał dwumetrową dziurę, zaraz obok napisu: „Teren prywatny. Ostre psy”… Mówię chłopakom, że to ostatnie miejsce gdzie mogą się jeszcze wycofać, ale demonstrują zaufanie uśmiechając się zawadiacko. „Normalnie” mój szlak biegnie tuż za płotem, ale teraz ogrodzenie wchodzi wprost do wody, więc nie mamy wyboru. Po namyśle, drugą część ostrzeżenia zachowuję na później…
Po chwili opuszczamy żwirowisko przez płot i biegniemy pod górę w kierunku Warty, której żywioł powstrzymuje w tym miejscu wysoki brzeg. To najbardziej malowniczy odcinek nadwarciańskiego szlaku, z którego zobaczymy na razie 2 km, bo dalej jest jezioro wireńskie. Mam plan, zawierający Rzeźnicką niespodziankę, aby obejść jezioro drogą koło leśniczówki, która jest teraz odcięta od świata, bo dojazd do niej przecina inny wezbrany strumień. Wyjaśniam to wszystko kolegom, nie wdając się zbytnio w szczegóły. Domyślają się jednak, gdy pytam babci leśniczego czy dużo jest wody na drodze. I tu z jej ust pada słynne już zdanie: „Aaa... z meter będzie”. Koledzy zrozumieli wagę tej wypowiedzi już po kilkuset metrach. Zawahali się nieco, widząc wstęgę wody pokrywającą drogę aż za odległy o 100m zakręt, ale gdy okazało się, że jest jedynie pół „metera”, weszli śmiało w orzeźwiającą toń. Największą radochę miał Slasz, ale innym też się podobało. Gdy wyszliśmy na suchy ląd, koledzy przeręblowcy zarządzili tupanie, a Corvus orzekł, że kwalifikuję się do kąpieli lodowych, bo zanurzanie do kolan mrozi najbardziej. Pozostaję nieufny, bo moja wyobraźnia sięga jednak nieco dalej...
Następne jeziorko na drodze przyjmujemy już naturalnie, a po kolejnym rozmrożeniu stóp docieramy do nasypu kolejowego, który przeprowadzi nas przez rozlewisko Wirenki. Po 2km, na stacji Puszczykowo, wysiadamy przez dziurę w ogrodzeniu i kierujemy się przez las do pobliskiego brzegu Warty. Koniec objazdów! Teraz już aż do końca nie oddamy ani kawałka szlaku. Nabieramy tempa, pokonując kolejne malownicze zakręty, ale czeka nas jeszcze jedna niespodzianka. Drogę zagradza nam pływająca po szlaku kra. 50m dalej widzimy sylwetkę Bartka –kierowcy teamu Andantego, który wybiegł nam naprzeciwko z Rogalinka. Stoję z SFX-em po kolana w wodzie, próbując przekopać się przez taflę ruchomego lodu, gdy dzwoni Quentino, pytając jak nam idzie:) Przyznaję szczerze co robimy, ale mówię, że to ostatnia przeszkoda. Trochę zabrakło nam bystrości i zamiast obejść to miejsce pozwalamy Grzesiowi sprawdzić głębokość. Sprawdził... tym razem naprawdę był „meter”. Nie próbujemy go naśladować i zauważamy wreszcie wzniesienie, które po 200m wyprowadza nas na szlak. Do mety zostało 8km, biegniemy w pięknych okolicznościach przyrody, po drodze mijamy ostatnie zabudowania Puszczykowa i ostatnie zakole Warty. Nie wiem kto zdobył ostatnią premię górską na most prowadzący na wschodni brzeg, bo część ekipy postanowiła urządzić sobie na ostatnich 4km wyścigi. Widzę w oddali ich sylwetki na drodze polnej prowadzącej do stanicy ZHP, dzięki czemu wiem gdzie skręcić na skrót przez pola. Czekam jeszcze na Slasza i Corvusa, gdy podchodzą Czepiak i Quentino, wypatrujący wszystkich uczestników ze skraju lasu. Prowadzą nas do ośrodka gdzie panuje wesoły rozgardiasz wokół prysznica i Quentinowego cateringu. Pyszne buły z pastą jajeczną i miseczki pełne sałatki makaronowo- fasolowej:) Gdy już się wszyscy ładnie przebrali, to też zaczęli wyciągać niespodzianki. Na stole stanęło Basowe piwo Noteckie i Corvusowy Żywiec oraz brzoskwiniowy placek od Johnsonowej. Wszystkich zaskoczył jednak Quentino, który zawiesił nam... medale! Zgrabny, zalaminowany kartonik, z ludzikiem z grosików, wyduszonych na poznańską kwotę 20gr ;)
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora corvus78 (2011-01-25,23:35): ... tak było, potwierdzam, że berneński pies pasterski mnie gonił i że brodzenie 2 razy po około 100 metrów na 30-tym kilometrze jest trudniejsze niż zamoczenie doopska w przeręblu
rewelacyjny opis, mam nadzieję, że Johnsonowy bieg będzie cykliczny w dwóch wersjach letniej (sierpniowej) i zimowej (styczniowej) cze.cza (2011-01-25,23:43): Świetnie się czyta :) Dla mnie niezapomniana była wywrotka w boskim błocie do ośrodka, budzenie przez Bartka (sorry za zakręcenie), Que, który mnie nie poznał (nie daruję).. Ech, fajnie było i chętnie tam wrócę :)) marsikor (2011-01-26,08:59): Super się czyta. Ma się wrażenie, że była to przyjemna kilkunastokilometrowa wycieczka. A przecież to chyba było grubo ponad dystans maratonu + te wszystkie górskie premie i podwodne trzynastki. Czyżby ekipa była taka silna i nikt się nie zmęczył? SFX (2011-01-26,10:05): tiaaaa... mam wrażenie jakbym znowu tam był...
a ten piesio - istna poezja. teraz mnie to rozbawia :)
o premiach górskich dopiero teraz się dowiedziałem... ale leciałem jak głupi. corvus78 (2011-02-02,22:39): Johnson jest zapotrzebowanie na kolejną edycję Twojego biegu, chętni są Bas, Boryna (kolega z LNB Team i nie tylko) i ja; może na 2-3 tygodnie przed biegiem Dzikiego 40i4???
|