Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [32]  PRZYJAC. [19]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
johnson.wp
Pamiętnik internetowy
Porzuć kroków rytm na bruku...

Władysław Polcyn
Urodzony: 1964-01-02
Miejsce zamieszkania: Poznań
2 / 14


2010-09-

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
B7D czyli Bieg 7 Dolin 2010 (czytano: 517 razy)

 

Są oczekiwania żeby ten tekst był piękny i romantyczny, to może zacznę tak, że w bieganiu zawsze mierzę siły na zamiary, a nie odwrotnie. Jak poznaję Homo runners to widzę, że oni wszyscy tak robią. No i dlatego żuczek może latać, chociaż zabraniają mu tego uczone prawa, a taki na przykład Johnson wstanie i dobiegnie na setny kilometr i już. No dobra, są jeszcze takie jednostki jak 59 letni Janek Skakluk, którego poznałem w autobusie do Krynicy, i który pokona taką trasę w 16 godzin (mój czas to 18:37), a następnego dnia pobiegnie sobie „z kolegami” maraton z 450 m różnicą poziomów na 4:42... Na tym koniec inwokacji, a teraz sama istota romantyzmu czyli krew, pot i łzy.
Ulokowałem się w Krynicy dość daleko od startu więc na regulaminową 2.30 dojechałem taksówką. Oczywiście zrobiły się „warunki” czyli padał górski deszcz, a trasa miała obfitować w kamienie i błoto, jak obiecywali nam orgowie. Atmosfera niechybnego wyczynu spowodowała, że w strefie startu naliczono zaledwie 65 zawodników.
Od początku biegu uformowała się grupa czołowa, która potrafiła biec również pod górkę i tyle ją widzieliśmy. Ja uplasowałem się z początku w kilkunastoosobowej grupie środkowej. Cała trasa była przygotowana wzorowo, oznakowaniem były białe metrowe taśmy, rozmieszczone dość często. Jednak we mgle pomyłki były nieuniknione. Po odnalezieniu w ciemności i mgle przejścia przez Jaworzynę Krynicką tak sobie zaufaliśmy, że za chwilę na jednym z zakrętów pognaliśmy zadowoleni ostro w dół. Po kilometrze i 100m w różnicy poziomów przestaliśmy sobie ufać i wróciliśmy nie mniej ostro w górę. Więcej błądzenia nie było, więc cała trasa wyszła na 102 :) i ok. 4600 m pod górkę.
Na przepak w Rytrze (35 km +2) przybiegłem po 5h akcji, czyli 1.5h przed limitem czasowym i godzinny odstęp udało się utrzymać aż do 78 km, czyli do Wierchomli Małej. Moja Asia napisała mi w trakcie biegu, że jestem „Dzielną i Punktualną Czerwoną Kropeczką” :) Obserwowała mój sygnał GPS od wczesnego ranka, a mi ta pochwała dodawała skrzydeł. Pojawiałem się na punktach kontrolnych dokładnie według zakładanych czasów, jednak na ostatnich kilometrach przewidywałem kryzys, który zgodnie z oczekiwaniami nastąpił... Ostatnie 20 km było więc dramatyczną próbą nadążenia za Anią Bębenek – zawodniczką, z którą biegłem od Rytra, czyli od miejsca gdzie definitywnie rozsypała się grupa, z którą pokonaliśmy pierwszą noc.
Do Wierchomli, gdzie dystans był równy Rzeźnikowi, dobiegliśmy po 13.5 godzinie, czyli o godzinę szybciej niż przez Bieszczady, pomimo 30 min postoju w Piwnicznej (64 km). Zmieniłem tam kompletnie przemoczoną koszulkę, skarpety i wkładki, a stopy wysmarowałem cudownym kremem dla ultrasów. Dzięki niemu miałem potem tylko po jednym wąziutkim odparzeniu na spodach stóp, pomimo ustawicznego chlupotania na trasie. Paznokcie po kilku maratońskich zmianach już mi nie schodzą:)
Trasa tych 78 km była z jednej strony szybsza niż w Bieszczadach, bo błoto zalegało w większości w postaci kałuż na odcinkach płaskich. Nie mniej jednak pamiętam długi, ostry i błotnisty zjazd do Rytra i równie długi i ostry, za to po betonowych (masakra!) płytach do Piwnicznej. Na stromiznach trzeba było często skakać między kamieniami, świeżo wypłukanymi przez deszcze. Do tego dochodził wysiłek potrzebny do pokonania jednym ciągiem 800 m różnicy poziomów na Halę Przehyba na 10 km odcinku. Czyli tak jak Śnieżkę od północy, jeśli ktoś próbował.
Reszta trasy była równie fantazyjnie pofałdowana, a jak nie to orgowie kazali skręcać w bok i wykonywać 12km rundę dookoła, tak jak to było za Wierchomlą. Nad tą miejscowością był wyciąg narciarski z kamerą internetową na górnej stacji. Umówiłem się z moją rodzinką, że około 18 pomacham im w tym miejscu rączką. Udało się przyjść na czas i to tuż przed zmasowanym atakiem mgły. Jednak tam właśnie zaczynał się kryzysowy dla mnie etap. Kolana pobolewały mnie zgodnie z oczekiwaniami, ale od pewnego czasu narastał ból tuż nad stopami. Dowiedziałem się potem, że był to efekt obrzęków limfatycznych. Uniknąłbym tego gdybym miał skarpety kompresyjne. Ból był już tak duży, że moje tempo dramatycznie spadło i z górki posuwałem się wolniej niż pod górkę... Równie trudnym problemem było namówienie organizmu, że ma coś strawić. Na szczęście szło mi z tym lepiej niż na Rzeźniku, wciągnąłem po drodze dwie buły, dwa żele, powerbara, 30g suszonych śliwek, banana i ok. 150g princessy, na którą głównie stawiałem, ale 2/3 batonów wróciło ze mną do domu. Teraz z trudem przyjmowałem cokolwiek oprócz izotonika z camelbaga. Gdyby nie motywująca postawa Ani, która po prostu nadawała tempo, to bym się nie zmusił do przyspieszania i na pewno bym przybiegł po limicie 19 godzin. Jeszcze raz wielkie dzięki Aniu!
Powiem Wam, że ta druga noc to były najtrudniejsze 2 godziny biegu. Na szczęście nie padało już od 15 (wcześniej, czyli przez 12 h, był opad ciągły), ale znowu wisiała mgła. Dwa razy zbłądziliśmy trochę, bo światło latarki sięgało nie dalej niż 2 do 5 metrów. Dla kibiców dramaturgia sięgnęła szczytu, bo dawno temu zerwał się sygnał GPS i nie odpowiadałem na telefony. Przyznaję, straciłem nad tym wszystkim kontrolę. Byłem wtedy całkowicie skupiony na sobie. Ręce były tak zajęte zawziętym machaniem, że nie byłem w stanie wydłubać komórki z folii i z futerału na pasku. Moja uwaga była napięta pilnowaniem każdego kroku, by w kręgu światła rzucanym tuż przede mną znaleźć wolny od błota i kamieni skrawek ziemi na postawienie nogi bez natężania silnego i tak bólu. Próbowałem przy tym świńskiego truchtu, o ile te stworzenia potrafią zbiegać na piętach:) Przez całą 102 km trasę udało mi się nie wywalić ani razu i to był powód do profesjonalnej dumy:) Nie chciałem tego zepsuć w ostatnim momencie.
Muzykę na deptaku w Krynicy było słychać zdecydowanie za wcześnie, a trasa trzymała do samego końca. Na ostatnich metrach był ostry zjazd po maślanym błocie. Pomagały tylko pokrzywy po bokach. Jednak zaraz potem był 300 metrowy finisz po deptaku – tu jakoś nogi pognały same...

Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora


Marysieńka (2010-10-20,19:08): Cholerka.....jesteś jeszcze bardziej "zakręcony" na bieganie, niż ja sama...:)))
biegofanka (2010-10-20,20:11): Marysiu - od Ciebie nie da się być "bardziej zakręconym" w tym temacie, ale fakt, Johnson dąży w tym kierunku...;)
biegofanka (2010-10-20,20:13): Johnson - Ty ultrasie...:))
cze.cza (2010-10-21,00:33): Taak, krew, pot i łzy jako istota romantyzmu :)) Rewelacyjnie czyta się tę relację.
Dzikki (2010-10-21,10:29): Johnsonie - jesteś moim Mistrzem i Motywatorem







 Ostatnio zalogowani
Arti
01:19
orfeusz1
01:04
stanlej
00:55
Lektor443
00:49
cierpliwy
00:41
fit_ania
00:03
gpnowak
00:00
szyper
23:51
GriszaW70
23:43
mariachi25
22:48
Zedwa
22:41
LukaszL79
22:24
Wojciech
22:18
edgar24
21:46
uro69
21:44
GRZEŚ9
21:44
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |