Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [32]  PRZYJAC. [19]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
johnson.wp
Pamiętnik internetowy
Porzuć kroków rytm na bruku...

Władysław Polcyn
Urodzony: 1964-01-02
Miejsce zamieszkania: Poznań
1 / 14


2010-06-

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Bieg Rzeźnika 2010 (czytano: 685 razy)

 

Jechaliśmy w Bieszczady w piątkę. Do swojej czerwonej cytryny SFX upchnął mnie, dwóch spokojnych młodzieńców z Wolsztyna, oraz sympatycznego Marka z Gorzowa, który przyznał skromnie, że próbował już w zeszłym roku zawalczyć o podium ale mu się nie powiodło.
Rzeźnik od początku zapowiadał się w hardcorowej atmosferze. Wszelkie prognozy pogody wskazywały na okienko powodziowe właśnie w piątek i konkretnie w tym zakątku Polski, gdzie jechaliśmy w poszukiwaniu dziczego runa. Natomiast słoneczko obiecywano następnego dnia. Rzeczywiście, Bieszczady zobaczyliśmy dopiero w sobotę...
Zanim doszło do tej miłej chwili, Cisna przywitała nas w czwartek próbką deszczu wielkoskalowego, z którą zapoznawaliśmy się spokojnie i z należytą uwagą, aby upewnić się, że to jest właśnie to z czym pragnie zmierzyć się nasze ego. Przekonywałem moich kompanów, że należy przestroić swoją skalę wrażliwości, bo taka właśnie będzie pogoda nazajutrz. Patrzyli na mnie z narastającą niechęcią... Napięcie rozładował dopiero Andante, który przyjechał ze swoją Klamerkową grupą wsparcia. Poczęstował nas wieczorem ziołowymi tabletkami na uspokojenie, po które skwapliwie sięgnęli wszyscy członkowie Dziki Team-u, a nawet Marek, który był jedynym z nas, który wiedział co nas czeka w piątek od 3:30. Na szczęście startowy wystrzał z muszkietu nie zrobił dziury w sklepieniu wód i aż do godziny 16 ominęły nas gwałtowne ulewy. Nie zmieniało to faktu, że cała 78km trasa była odpowiednio "przygotowana". Jako zawołanie zespołu ustaliliśmy gardłowe "Eee, nie uda się..."
Po kilku rozgrzewkowych kilometrach peleton zatrzymał się u brzegu rwącego 3-metrowego potoku. Z naszej trójki jedynie SFX ruszył mężnie w odmęty, a my z Anadantem otrzymaliśmy naganę z ostrzeżeniem, za 5-minutową stratę w kolejce do pnia zawieszonego nad potokiem. Nasz spryt okazał się nic nie wart, ponieważ za najbliższym zakrętem czekały nas dwa kolejne strumienie, z wodą po kolana, co pozwoliło zresztą opłukać nogi po przejściu błotnego zapadliska o 30 cm miąższości. Każdy z nas miał ochraniacze, a więc lepka maź nie przedostawała się górą do butów.
Błoto zalegało dokładnie całą trasę. Występowało w dwóch barwach, jednej charakterystycznie brudno-oliwkowej oraz, od przepaku w Cisnej, biegunkowo-żółtej. Czasami dawało się je ominąć po runie leśnym, co było szczególnie cenne na podejściach, gdyż dzięki temu nie trzeba było wykonywać męczących poprawek każdego kroku. W ogóle podejścia to był czas odpoczynku. Nogi trzeba było ustawiać uważnie, stromizna nie pozwalała podbiegać, a więc to był czas na uspokojenie oddechu i konsumpcję.
Limit czasu do Przełęczy Żebrak był mocno wyśrubowany, toteż urywaliśmy minuty gdzie się dało. Ten pośpiech był niestety przyczyną brzemiennego w skutkach potknięcia Andantego. Zawadził palcami o gruby konar, przez który właśnie przeskakiwał i padając szczupakiem do przodu boleśnie naciągnął mięsień dwugłowy. Na razie nie dał tego po sobie poznać i nawet podśpiewywał krotochwilne piosenki. Natomiast moja propozycja piosenki Zembatego z refrenem "Nic tak nie śmierdzi jak moje onuce, od roku nie zdejmowane", nie wywołała szczególnego entuzjazmu. Zamilknąłem zatem.
Po 4 i pół godzinie i 32 km byliśmy z powrotem w Cisnej. Tu po raz pierwszy Andante przyznał, że jego kontuzja jest poważna i gdyby biegł sam to by zrezygnował. Postanowił jednak powalczyć dalej. Ku niezadowoleniu SFXa przepak w Cisnej zabrał nam aż pół godziny, a to ze względu na zmianę zabłoconego obuwia. Ponownie zaizolowaliśmy stopy smarowidłem, jednak SFX postanowił oszczędzić swoje nowe Salomony i został w swoich starych butach do biegania po asfalcie. Ja wskoczyłem w swoje czerwoniaste Rucky-Chucky. Ich górski bieżnik bardzo się przydał do błotnych ślizgów, które z czasem stawały się co raz bardziej automatyczne.
Podbieg z Cisnej na Jasło znowu zaczynał się potokiem, który udało mi się przeskoczyć, co wywołało jedynie wesołość u towarzyszy, którzy z satysfakcją obserwowali jak po krótkim czasie moje buty i tak zmieniły barwę na żółtą. Na zbiegu z Fereczatej Andante gaworząc z SFXem mknęli tak rączo do przodu, że w pewnym miejscu pognali zwózką drewna w dół leśnego zbocza, tak że to ja znalazłem się przez chwilę na prowadzeniu. Ta chwila rychło zmieniła się w 8 km pogoń "drogą Mirka" za niknącą w oddali młodzieżą. Andante w tym czasie bił się z myślami i w końcu w Smereku (56km) zdecydował, że dalej nie może już ryzykować. Jego noga traciła stabilność, co mogło skończyć się poważnym naderwaniem mięśnia.
Z żalem oddaliśmy nasze numery startowe. Jednak ja z SFXem nie mieliśmy zamiaru zrezygnować z dokończenia biegu. Wzięliśmy po bułce z serem i ruszyliśmy na 600 m podejście na Smerek, które powszechnie miało złą sławę. Tu moje tempo radykalnie opadło do 2km/h, jednak wiedziałem, że mimo wyraźnego kryzysu, ma on u mnie podłoże nie mięśniowe ale energetyczne. Nie pomógł ani żel, ani Power Bar. Nie chciałem zawieść Michała, ale też nie za bardzo chciało mi się wracać w to miejsce w następnym roku... Ten odcinek nie był tak długi jak poprzedni i w tym pokładałem swoją nadzieję. Przede wszystkim w to, że zdążymy do Berehów przed limitem czasowym.
Nie było tak źle, wyrobiliśmy się 1.5h przed czasem i wstąpiła we mnie nadzieja, że się nam uda. W Berehach (69km) sięgnąłem po czekoladowego Lionsa i... to okazało się strzałem w dziesiątkę. Po mozolnym wdrapaniu się na Połoninę Caryńską (wzruszająca postawa grubszej pani, która ustąpiła mi miejsca, sama z trudem stojąc na nogach), nie roztoczyły się żadne widoki, bo nadal wzrok grzęznął we mgle, jednak za to przywaliło ulewą z gradem i silnym bocznym wiatrem. Ta kombinacja czynników oraz zmiana diety z batonów musli na karmel z czekoladą spowodowała u mnie zadziwiającą przemianę. Od długiego czasu SFX zaczepiał przechodzących turystów, podbiegał dla rozgrzewki po stromym zboczu, konwersował ze słabnącymi konkurentami, słowem starał się mi towarzyszyć jak potrafił... W obliczu nawałnicy postanowił, słusznie zresztą, nieco przyspieszyć, żeby się nie wychłodzić. Oczekiwał, że ja, z moim tempem, mogę się powlec trochę dłużej. Postanowił, że dotrze do granicy lasu i tam na mnie poczeka. Jakie było jego zdziwienie gdy odwróciwszy się zobaczył tuż za sobą zakapturzoną zjawę, w której rysach rozpoznał mnie... Tak się ucieszył, że mi obiecał, że mnie wycałuje... ale dopiero na mecie, oczywiście.
Przed nami został już naprawdę ostatni zbieg. W moich żyłach buzował karmel z czekoladą więc pognaliśmy rączo w dół, wymijając kilka ekip. Ostatnie schodki przed metą pokonaliśmy skacząc po dwa stopnie... Niesamowita euforia! Udało się! Dotarliśmy w bardzo dobrej formie i o przyzwoitym czasie 14h 35min. Dla mnie wraz z odkryciem dietetycznej tajemnicy swoich niedomagań. Orgowie nie chcieli słuchać naszych wyjaśnień o oddanych numerach. Stwierdzili, że bieg ukończyliśmy i ... zawiesili na naszych szyjach medale!! W tym momencie nasze szczęście nie miało granic!
W czasie godzinnej podróży powrotnej rozebrało nas trochę, na szczęście mogliśmy usiąść, bo ktoś życzliwy dał nam kawał folii, dzięki której nie zniszczyliśmy tapicerki w autobusie:)
Na koniec, czekała nas na kwaterze niespodzianka. Nasz skromny współlokator - Marek Szopa okazał się zwycięzcą biegu! Wykręcił, wraz kolegą, niesamowity, w tych warunkach czas 9h 31min. Nie tylko w tej dziedzinie jest mistrzem. Gdy, już w Poznaniu, wymienialiśmy się adresami, wyciągnęliśmy z niego, że w 2001 roku był mistrzem Polski w... ortografii! Tak, wygrał dwie edycje Narodowego Dyktanda! Zdradził, że do tej konkurencji przygotowywał się intensywnie 5 lat! Nawet odstawił, z braku czasu, bieganie...
Mówi się, że tegoroczny Rzeźnik miał najtrudniejsze, z dotychczasowych, warunki. Marek powiada, że w 2006 było jednak gorzej, gdyż na górze wiał huraganowy wiatr i zacinało śniegiem. Kto wie, może w przyszłym roku też będzie fajna zabawa?

Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora


Marysieńka (2010-10-20,19:02): Marek ma jeszcze kilka talentów, które skrzętnie ukrywa...mam to szczęście znać go osobiście...Prawda, że nie wygląda, na takiego co by mógł bieg Rzeźnika wygrać????? Gratki...chyba nie odważyłabym się stanąć twarzą w twarz z tak wielkim wyzwaniem jak BIEG RZEŹNIKA:))
biegofanka (2010-10-20,20:35): jeszcze raz gratulacje! Czyta się też świetnie, ale znowu powtórzę, że to wyczyn dla ludzi z żelaza, nie dla takich słabeuszy, jak ja:)
corvus78 (2011-02-05,21:43): ...właśnie wróciła moja biegowa motywacja - Johnson wielkie dzięki







 Ostatnio zalogowani
biegacz54
04:48
Arti
01:19
orfeusz1
01:04
stanlej
00:55
Lektor443
00:49
cierpliwy
00:41
fit_ania
00:03
gpnowak
00:00
szyper
23:51
GriszaW70
23:43
mariachi25
22:48
Zedwa
22:41
LukaszL79
22:24
Wojciech
22:18
edgar24
21:46
uro69
21:44
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |