Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [28]  PRZYJAC. [47]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
ArtekP
Pamiętnik internetowy
Lubię się zmęczyć...

Artur Pszczółkowski
Urodzony: 1974-03-26
Miejsce zamieszkania: Warszawa
14 / 17


2010-09-22

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Półmaraton Philipsa Piła 2010. (czytano: 1536 razy)

 

Pisałem wcześniej o moich niepowodzeniach w sierpniowych półmaratonach Ossów-Radzymin i Rejów w Skarżysku-Kamiennej. Te niepowodzenia były niby usprawiedliwione, bo starty te odbyły się w anormalnych (upały) warunkach, a przecież letnie treningi szły świetnie, forma ewidentnie rosła, pod koniec lipca poprawiłem życiówkę na 10 km. A jednak… No właśnie, a jednak ziarno niepewności zostało zasiane. Czyżbym nie potrafił już pobiec 21,097 km mocnym tempem? Czy jakieś błędy w treningu? Czy może za dużo już tych półmaratońskich startów w tym sezonie? Odpowiedź miał dać mój 6-ty w tym roku, a 3-ci letni półmaraton, tym razem w Pile. Rzeczywiście nigdy przedtem nie biegałem tylu połówek w sezonie, ale jednocześnie zawsze nad tym ubolewałem, bo skupiając się na maratonie w drugiej połowie roku, omijałem starty półmaratońskie. Stąd właśnie start w Pile to mój 6-ty tegoroczny półmaraton i ostatni zarazem. No a Piła to oczywiście prestiżowa impreza, bo to frekwencyjnie 3-ci polski półmaraton, największy w drugiej połowie sezonu, no i oczywiście Mistrzostwa Polski.
Trzeba zatem taki start potraktować z odpowiednią atencją, co też wraz z kolegą uczyniliśmy. Pojechaliśmy dzień wcześniej, bo to przecież 360 km do pokonania, zakwaterowaliśmy się w domu studenckim i spokojnie wybraliśmy do biura zawodów. A tam pełen luz, okazało się, że najwyżej 20% uczestników przybyło na miejsce w sobotę. Tak więc rejestracja bardzo sprawnie, wręcz leniwie, krótka rozmowa z Wasylem, a potem pasta party bez żadnej kolejki, chyba pierwszy raz w życiu. Nocleg upłynął komfortowo, bo dookoła zakwaterowani byli inni biegacze, więc żadnych imprez studenckich, absolutny spokój. Pogoda też dopisała, start o 11.00, co bardzo lubię, więc rozpoczynałem bieg w świetnym humorze i z nastawieniem na walkę. Cel główny to zakręcenie się w okolicach życiówki, czyli 1:32:xx, a plan minimum to drugi w życiu wynik, a więc 1:33:xx. Mając na uwadze cel główny założyłem, że poszczególne piątki muszę pobiec po 22:00 i liczyć, że na jednej z nich coś uda się urwać. I już na pierwszej z nich nie wyszło, bo trochę z powodu tłoku, trochę mojego roztargnienia pobiegłem ją 22:20. Paradoksalnie to dobrze mi zrobiło, bo się nie przytkałem, a mając świadomość „straty” zacząłem przyspieszać i sukcesywnie odrabiać. A że czułem się doskonale, to wszystkie pozostałe piątki wyszły poniżej 22:00 i do tego każda kolejna trochę szybciej aż do 21:15 między 15 a 20 km. I wcale nie przeraził mnie podbieg na 15 km, za to bardzo ucieszyły i pomogły zbiegi na 10 oraz 19 km. Osiągając 1:26:35 na 20 km byłem niemal pewny, że życiówka jest na wyciągnięcie ręki i tylko jakaś biegowa katastrofa mogłaby mi ją odebrać. Ostatnie 1,097 km w 4:22 i na mecie 1:30:57! Byłem przeszczęśliwy, bo z życiówki urwałem 1:27. Jeszcze mój kolega wynikiem 1:39:14 poprawił swoją zyciówkę o 6,5 minuty, więc spokojnie w dobrych nastrojach mogliśmy udać się w drogę powrotną do Warszawy. Opłacało się zatem jechać te kilkaset kilometrów, bo cele wynikowe zrealizowaliśmy z nawiązką. Tym samym uspokoiłem się, że letnie treningi były jednak właściwe, a tempa na nich uzyskiwane nie kłamały, co próbowały mi wmówić nieudane starty sierpniowe. Morale zostało podreperowane.
No dobrze, 1:31 złamane, ale co dalej? Ano nie ma innego wyjścia, jak atakować 3:15 w maratonie. Tylko w którym, w Warszawie czy Dębnie? Pierwotnie miało być w Dębnie, bo tuż po Pile miałem pojechać w Alpy na dosyć poważną (jak dla mnie) wspinaczkę. Okazało się, że nie wyszło z Alpami, a będzie alternatywny górski wyjazd w październiku. Tak więc jedyna możliwa decyzja – walczę o 3:15 w Warszawie. Zrobiłem zatem dwutygodniowy maratoński szlif treningowy z obowiązkowymi trzydziestkami w soboty i czekam z niecierpliwością na niedzielę 26 września. Trochę się boję tempa 4:37, ale z drugiej strony, kiedy jak nie teraz? Forma jest, więc jeśli pogoda nie przeszkodzi i głowa pozwoli, to powinno być dobrze. W niedzielę się okaże…
PS. Na zdjęciu walka na ostatnich metrach życiowej połówki w Pile.


Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora







 Ostatnio zalogowani
Grzegorz Kita
23:42
fit_ania
23:26
romangla
23:20
Andrea
22:49
Artur z Błonia
22:38
Szafar69
22:26
jlrumia
22:25
staszek63
21:51
damiano88
21:51
romelos
21:39
chris_cros
21:31
Personal Best
21:28
szakaluch
21:19
Wojciech
20:56
rafik348
20:47
janusz9876543213
20:42
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |